Chciałam Wam pokazać początek pierwszego tomu mojej książki "Gdzie diabeł nie może". Jest to lekka powieść, w sam raz na poprawę nastroju w przededniu jesieni.
Książka ukazała się w wydawnictwie e-bookowo w wersji elektronicznej, jak i papierowej. Osoby zainteresowane dalszym ciągiem zapraszam na stronę Wydawcy
Taaak, wiem, nachalna autoreklama, ale czyż nie po to jest Półmisek Literata?!
Gdzie diabeł nie może
Duszyczka nie chciała umierać, ale miała nieprzyjemne wrażenie, że sprawy idą w złym kierunku. Potężna siła porwała ją w górę i patrzyła teraz spod sufitu na swoje dotychczasowe ciało, z którym nie miała najmniejszej ochoty się rozstawać. Było to całkiem fajne ciało i nawet kilka osób podzielało tę opinię. Grupka zamaskowanych ludzi zgromadzonych wokół stołu za wszelką cenę próbowała ją zatrzymać. Czuła dotyk chłodnych dłoni, słyszała szczęk narzędzi i nierytmiczne popiskiwanie aparatury. Czas płynął i w głosy ludzi wkradał się niepokój. Duszyczka rozpaczliwie wierzgała, walcząc o po-wrót do osieroconego ciała, ale gdy już wydawało jej się, że osiąga przewagę nad mrocznym przeciwnikiem, ten, jakby zniecierpliwiony oporem, pchnął ją mocno i runęła w przepastny, czarny tunel. Ściany wokół wirowały, obok przelatywał kurz i okruchy cegieł, a pęd powietrza owijał jej szpitalną koszulę wokół ciała. Po chwili wszystko znieruchomiało, a Duszyczka znalazła się na wąskiej ścieżce znikąd do nikąd.
Próbowała zrozumieć jak mogła tu trafić, ale wspomnienia rozmazywały się jej w głowie. Pamiętała, że szła ulicą w ulubionej, żółtej sukience, która świetnie wyglądała przy ciemnych włosach. Było ciepło, obok spieszyli ludzie, jechały samochody i tramwaje. Dzień jak co dzień w wielkim mieście, jej zwykły świat, znany i oswojony. Pamiętała jeszcze pisk hamulców, czyjś krzyk, może własny, a potem ciemność.
Szara, zimna mgła wciskająca się za kołnierz i osiadająca na ciele milionami mokrych igiełek była tak gęsta, że Duszyczka prawie nie widziała palców u wyciągniętej ręki, ale czuła leciuteńki dotyk wiatru na skórze i zapach wilgotnego lasu. Niejasno zdawała sobie sprawę z obecności innych ludzi w pobliżu. Słyszała szmery, westchnienia i odgłosy ciężkich kroków, ale z jakiejś przyczyny bała się odezwać i starała się poruszać bezszelestnie. Szła wolno, rozpoznając drogę dotykiem bardziej, niż wzrokiem, a strach przed niewiadomym wywoływał dodatkowe dreszcze. Kiedy próbowała się zatrzymać i zawrócić, czuła za plecami opór mgły, z pozoru bezcielesnej, ale pchającej ją w jednym kierunku.
Ścieżka wspinała się ku górze, niespodziewanie zakręcała i wiła, jakby chciała zmylić każdego, kto po niej szedł. Wydawało się nawet, że sama nie bardzo wie, dokąd ma prowadzić. Przecinała strumyk, szła po kamieniach i po leśnych wykrotach, gubiąc się pomiędzy paprociami. W innych okolicznościach można by ją zapewne uznać za malowniczą i urozmaiconą, ale walory turystyczne to ostatnia rzecz, na jaką chciałoby się w ta-kich okolicznościach zwracać uwagę. Wędrówka trwała bardzo długo i zmarznięta, niespokojna i kuśtykająca na obolałych bosych stopach Duszyczka zastanawiała się co za kretyńskie siły zabrały ją z dotychczasowego świata tak kompletnie bez przygotowania, boso i co gorsza w upokarzająco kusej, sięgającej ledwo pół uda koszulinie z czerwonym stemplem „Szp Woj Chir" i z włosami byle jak związanymi aptekarską gumką. Krótko mówiąc robiła się powoli coraz bardziej wkurzona.
— Zabraliście ją? — głos napłynął z ciemności, sprawiając, że obaj mężczyźni w czarnych mundurach drgnęli, kuląc się lekko.
— Tak, panie.
— Gdzie jest teraz?
— Zostawiliśmy ją na ścieżce, panie. Dalej poszła sama. Niezła dupa.
— Milcz! — Smagnięcie biczem rozcięło policzek wyższego mężczyzny. — Dowiedz się gdzie ją posłali.
Mgła skończyła się nagle i Duszyczka stanęła w trawie na nagrzanej słońcem łące. Kilkanaście kroków przed nią wznosił się solidny mur, który ciągnął się w obie strony aż po horyzont. Ogarnęło ją poczucie beznadziei. Mur był wysoki i zaniedbany — płaty odpadającego tynku odsłaniały zmurszałe cegły, kłęby drutu kolczastego na zwieńczeniu wyraźnie przerdzewiały, a pnące się tu i ówdzie dzikie wino przyspieszało zniszczenie. Co kilkadziesiąt metrów w murze widniały szerokie żelazne furtki, pozamykane na ogromne kłódki. Ani to przeskoczyć, ani obejść. Odwróciła się, żeby wrócić i poszukać jakiejś bardziej obiecującej drogi, ale za plecami miała tylko gładką szklaną taflę koloru szarej mgły, równie bezkresną, jak pobliski mur.
— No to, kurwa, pięknie.
— Nie powinnaś się tak wyrażać.
Odwróciła się gwałtownie. Kilka kroków od niej stało biurko, o jakim zawsze marzyła — ogromne, jak pas startowy na porządnym lotnisku, staro-świeckie, z mnóstwem szafeczek, szufladek, schowków i zakamarków. Dębo-we i rzeźbione, takie, które żyje własnym życiem. Jednym słowem mebel z osobowością, którym się zachwyciła. Mogłaby przysiąc, że ono też uśmiechnęło się do niej.
— Moje biurko cię polubiło — ucieszył się siedzący za nim ogorzały staruszek w białej koszulce z wyhaftowanym napisem "Recepcja". Miał niesforną szopę siwych włosów, przez co wydawał się podobny do Einsteina. Z kącika ust zwisał mu dogasający papieros.
— Kim pan jest?
— Kierownikiem Recepcji.
— Jakiej recepcji? Przecież tu nic nie ma. Przepraszam, zgubiłam się. Może mi pan powiedzieć którędy mam wrócić do domu? Przyszłam stamtąd — machnęła ręką w nieokreślonym kierunku za sobą.
— Jak się nazywasz, moja droga?
— Duszyczka.
— Chyba będziesz musiała zostać z nami.
— W żadnym wypadku! To znaczy bardzo dziękuję, ale mam inne plany.
Odwróciła się i uderzyła ręką w szklaną ścianę. Staruszek uśmiechał się dobrotliwie i patrzył na nią bez słowa. Straszna prawda zaczęła docierać do nieco otępiałego od leków mózgu Duszyczki.
— Jak się stąd wychodzi? Nie chce pan chyba powiedzieć, że…
— Nie wychodzi się — tłumaczył cierpliwie. — Rozumiem, że podobnie jak większość, wolałabyś wrócić do swojego starego świata, ale musisz zostać. Nie martw się, będzie ci się u nas podobało.
— Jak to „zostać”? Nie chcę! Przecież chyba można jakoś się przebić przez tę ścianę?
Pokręcił głową.
— Górą przejść? — próbowała.
Nadal patrzył bez słowa.
— No to może się da podkopać… — rzuciła z resztką nadziei.
W jego oczach ledwo widocznych spod grzywy siwych włosów błysnął cień zniecierpliwienia.
— Na drodze, którą przyszłaś obowiązuje jeden kierunek ruchu. Wyobraź sobie wąski korytarz, w którym mieści się tylko jeden człowiek. Gdybyś chciała iść pod prąd, wszyscy ci, którzy wyruszyli w drogę po tobie musieliby się cofnąć.
— No i wyobraź sobie teraz pacjenta, który wrócił i zaczyna krzyczeć w prosektorium — włączył się rozmarzonym głosem siedzący obok młodzieniec w niebieskiej koszulce z haftem "Asystent". Oczywiste było, jaki gatunek filmów lubi. — Patolog zszedłby na zawał. Albo chodzące po ulicy zmasakrowane ofiary wypadków drogowych, zmarli wstający z katafalku podczas konsolacji… — ciągnął z lubością.
— Na pewno jest jakieś wyjście! — przerwała. — Chcę wrócić do domu! Nie wiem, kto mnie tu sprowadził, ale…
— Przykro mi — uciął sucho staruszek. — Poza tym z pewnością będzie ci się u nas podobało. Mamy nawet takie sklepy z butami, w których są wszystkie rozmiary i fasony, jakich zapragniesz…
Duszyczka przez moment walczyła z własną słabością do pięknych butów, ale postanowiła się nie poddawać tak łatwo i zachowała nieżyczliwy wyraz twarzy.
— No, Zenobiuszu, nie siedź taki rozmarzony, jak Słowacki na pomniku! — zwrócił się siwy mężczyzna do młodzieńca. — Sprawdź akta Duszyczki i wystaw jej przepustkę PS1, główny dokument rejestracyjny GD2. I koniecznie kwit na tymczasowe ubranie z szatni. Nie może przecież w tym chodzić.
Duszyczka, która dopiero teraz poświęciła chłopcu uwagę, musiała przyznać, że robił wrażenie. Patrząc na niego zauważało się przede wszystkim ogromne, błękitne oczy. Taki wzorzec z Sèvres, niedościgły ideał dla wszystkich błękitnych oczu świata. Wrażenia życzliwej niewinności dopełniał uśmiech żywcem wzięty z reklamy pasty do zębów. O kolorze włosów niewiele dałoby się powiedzieć — świeżo ogolona czaszka lśniła w słońcu jak wypolerowane jajo, a na niej pyszniła się precyzyjnie wytatuowana czarna pajęczyna. Kontrast tego paskudztwa z buzią aniołka wstrząsał widzem do głębi. Wbrew sobie uznała, że chłopiec marnuje się na biurowym stanowisku.
— Minął się z powołaniem. Zrobiłby karierę jako stylista.
— Mówisz o wyglądzie Zenobiusza? Ciągle eksperymentuje. Tydzień temu nosił ogromnego pomarańczowego irokeza w stylu punk. Okropnie gryzł się kolorystycznie z tymi niebieskimi oczami. A jeszcze wcześniej miał tęczowe dredy do pasa.
Drukarka z szelestem wypluwała na dębowe biurko gęsto zapisane kartki.
— To twój główny dokument przyjęcia. Mamy twoje podstawowe dane, nazwisko, wiek, rysopis, brak znaków szczególnych, wszystkie kiedykolwiek używane adresy, PESEL, NIP, REGON o ile go miałaś, wszelkie numery nadane ci w innych krajach, niż ojczysty, pełny życiorys… — Zamaszyście stemplował kolejne strony.
— Jesteście lepsi, niż KGB — mruknęła, przerażona taką wizją.
— Nawet niż Mossad — roześmiał się.
— Ile masz lat Duszyczko? Bo muszę wpisać w kwit do szatni, a już zamknąłem twój plik — odezwał się Zenobiusz.
— Dwadzieścia sześć.
— Pięknie, pięknie, i wystarczy.
Postanowiła w najbliższym sklepie zoologicznym kupić najwstrętniejszą z możliwych tarantulę i wypuścić mu za kołnierz.
Staruszek nagle zamarł.
— Powiedziałaś, że ile?
— Dwadzieścia sześć.
— Ależ to się nie zgadza z naszymi danymi! — wykrzyknął. — Miałaś przyjść później!
Obaj z Zenobiuszem wymienili pełne zgrozy spojrzenia.
— Wystawiłeś przepustkę?
— Tak — szepnął młodzieniec, tak zmartwiony, że aż pobladła mu pajęczyna. — Chyba mamy kłopot…
— Jaki kłopot? — wtrąciła się.
— Pojawiłaś się w niewłaściwym czasie. Powinniśmy cię teraz odesłać tam, skąd przyszłaś…
— Przez tę ścianę podobno się nie przejdzie — mruknęła z przekąsem. — Coś słyszałam o wąskich korytarzach i zombie na ulicy…
— Dla takich przypadków, jak twój mamy awaryjne kanały przerzutowe. Nie to jest problemem.
— A co w takim razie?
Podoba się? Chętnie poznam Wasze opinie.
Książka ukazała się w wydawnictwie e-bookowo w wersji elektronicznej, jak i papierowej. Osoby zainteresowane dalszym ciągiem zapraszam na stronę Wydawcy
Taaak, wiem, nachalna autoreklama, ale czyż nie po to jest Półmisek Literata?!
Gdzie diabeł nie może
Duszyczka nie chciała umierać, ale miała nieprzyjemne wrażenie, że sprawy idą w złym kierunku. Potężna siła porwała ją w górę i patrzyła teraz spod sufitu na swoje dotychczasowe ciało, z którym nie miała najmniejszej ochoty się rozstawać. Było to całkiem fajne ciało i nawet kilka osób podzielało tę opinię. Grupka zamaskowanych ludzi zgromadzonych wokół stołu za wszelką cenę próbowała ją zatrzymać. Czuła dotyk chłodnych dłoni, słyszała szczęk narzędzi i nierytmiczne popiskiwanie aparatury. Czas płynął i w głosy ludzi wkradał się niepokój. Duszyczka rozpaczliwie wierzgała, walcząc o po-wrót do osieroconego ciała, ale gdy już wydawało jej się, że osiąga przewagę nad mrocznym przeciwnikiem, ten, jakby zniecierpliwiony oporem, pchnął ją mocno i runęła w przepastny, czarny tunel. Ściany wokół wirowały, obok przelatywał kurz i okruchy cegieł, a pęd powietrza owijał jej szpitalną koszulę wokół ciała. Po chwili wszystko znieruchomiało, a Duszyczka znalazła się na wąskiej ścieżce znikąd do nikąd.
Próbowała zrozumieć jak mogła tu trafić, ale wspomnienia rozmazywały się jej w głowie. Pamiętała, że szła ulicą w ulubionej, żółtej sukience, która świetnie wyglądała przy ciemnych włosach. Było ciepło, obok spieszyli ludzie, jechały samochody i tramwaje. Dzień jak co dzień w wielkim mieście, jej zwykły świat, znany i oswojony. Pamiętała jeszcze pisk hamulców, czyjś krzyk, może własny, a potem ciemność.
Szara, zimna mgła wciskająca się za kołnierz i osiadająca na ciele milionami mokrych igiełek była tak gęsta, że Duszyczka prawie nie widziała palców u wyciągniętej ręki, ale czuła leciuteńki dotyk wiatru na skórze i zapach wilgotnego lasu. Niejasno zdawała sobie sprawę z obecności innych ludzi w pobliżu. Słyszała szmery, westchnienia i odgłosy ciężkich kroków, ale z jakiejś przyczyny bała się odezwać i starała się poruszać bezszelestnie. Szła wolno, rozpoznając drogę dotykiem bardziej, niż wzrokiem, a strach przed niewiadomym wywoływał dodatkowe dreszcze. Kiedy próbowała się zatrzymać i zawrócić, czuła za plecami opór mgły, z pozoru bezcielesnej, ale pchającej ją w jednym kierunku.
Ścieżka wspinała się ku górze, niespodziewanie zakręcała i wiła, jakby chciała zmylić każdego, kto po niej szedł. Wydawało się nawet, że sama nie bardzo wie, dokąd ma prowadzić. Przecinała strumyk, szła po kamieniach i po leśnych wykrotach, gubiąc się pomiędzy paprociami. W innych okolicznościach można by ją zapewne uznać za malowniczą i urozmaiconą, ale walory turystyczne to ostatnia rzecz, na jaką chciałoby się w ta-kich okolicznościach zwracać uwagę. Wędrówka trwała bardzo długo i zmarznięta, niespokojna i kuśtykająca na obolałych bosych stopach Duszyczka zastanawiała się co za kretyńskie siły zabrały ją z dotychczasowego świata tak kompletnie bez przygotowania, boso i co gorsza w upokarzająco kusej, sięgającej ledwo pół uda koszulinie z czerwonym stemplem „Szp Woj Chir" i z włosami byle jak związanymi aptekarską gumką. Krótko mówiąc robiła się powoli coraz bardziej wkurzona.
— Zabraliście ją? — głos napłynął z ciemności, sprawiając, że obaj mężczyźni w czarnych mundurach drgnęli, kuląc się lekko.
— Tak, panie.
— Gdzie jest teraz?
— Zostawiliśmy ją na ścieżce, panie. Dalej poszła sama. Niezła dupa.
— Milcz! — Smagnięcie biczem rozcięło policzek wyższego mężczyzny. — Dowiedz się gdzie ją posłali.
Mgła skończyła się nagle i Duszyczka stanęła w trawie na nagrzanej słońcem łące. Kilkanaście kroków przed nią wznosił się solidny mur, który ciągnął się w obie strony aż po horyzont. Ogarnęło ją poczucie beznadziei. Mur był wysoki i zaniedbany — płaty odpadającego tynku odsłaniały zmurszałe cegły, kłęby drutu kolczastego na zwieńczeniu wyraźnie przerdzewiały, a pnące się tu i ówdzie dzikie wino przyspieszało zniszczenie. Co kilkadziesiąt metrów w murze widniały szerokie żelazne furtki, pozamykane na ogromne kłódki. Ani to przeskoczyć, ani obejść. Odwróciła się, żeby wrócić i poszukać jakiejś bardziej obiecującej drogi, ale za plecami miała tylko gładką szklaną taflę koloru szarej mgły, równie bezkresną, jak pobliski mur.
— No to, kurwa, pięknie.
— Nie powinnaś się tak wyrażać.
Odwróciła się gwałtownie. Kilka kroków od niej stało biurko, o jakim zawsze marzyła — ogromne, jak pas startowy na porządnym lotnisku, staro-świeckie, z mnóstwem szafeczek, szufladek, schowków i zakamarków. Dębo-we i rzeźbione, takie, które żyje własnym życiem. Jednym słowem mebel z osobowością, którym się zachwyciła. Mogłaby przysiąc, że ono też uśmiechnęło się do niej.
— Moje biurko cię polubiło — ucieszył się siedzący za nim ogorzały staruszek w białej koszulce z wyhaftowanym napisem "Recepcja". Miał niesforną szopę siwych włosów, przez co wydawał się podobny do Einsteina. Z kącika ust zwisał mu dogasający papieros.
— Kim pan jest?
— Kierownikiem Recepcji.
— Jakiej recepcji? Przecież tu nic nie ma. Przepraszam, zgubiłam się. Może mi pan powiedzieć którędy mam wrócić do domu? Przyszłam stamtąd — machnęła ręką w nieokreślonym kierunku za sobą.
— Jak się nazywasz, moja droga?
— Duszyczka.
— Chyba będziesz musiała zostać z nami.
— W żadnym wypadku! To znaczy bardzo dziękuję, ale mam inne plany.
Odwróciła się i uderzyła ręką w szklaną ścianę. Staruszek uśmiechał się dobrotliwie i patrzył na nią bez słowa. Straszna prawda zaczęła docierać do nieco otępiałego od leków mózgu Duszyczki.
— Jak się stąd wychodzi? Nie chce pan chyba powiedzieć, że…
— Nie wychodzi się — tłumaczył cierpliwie. — Rozumiem, że podobnie jak większość, wolałabyś wrócić do swojego starego świata, ale musisz zostać. Nie martw się, będzie ci się u nas podobało.
— Jak to „zostać”? Nie chcę! Przecież chyba można jakoś się przebić przez tę ścianę?
Pokręcił głową.
— Górą przejść? — próbowała.
Nadal patrzył bez słowa.
— No to może się da podkopać… — rzuciła z resztką nadziei.
W jego oczach ledwo widocznych spod grzywy siwych włosów błysnął cień zniecierpliwienia.
— Na drodze, którą przyszłaś obowiązuje jeden kierunek ruchu. Wyobraź sobie wąski korytarz, w którym mieści się tylko jeden człowiek. Gdybyś chciała iść pod prąd, wszyscy ci, którzy wyruszyli w drogę po tobie musieliby się cofnąć.
— No i wyobraź sobie teraz pacjenta, który wrócił i zaczyna krzyczeć w prosektorium — włączył się rozmarzonym głosem siedzący obok młodzieniec w niebieskiej koszulce z haftem "Asystent". Oczywiste było, jaki gatunek filmów lubi. — Patolog zszedłby na zawał. Albo chodzące po ulicy zmasakrowane ofiary wypadków drogowych, zmarli wstający z katafalku podczas konsolacji… — ciągnął z lubością.
— Na pewno jest jakieś wyjście! — przerwała. — Chcę wrócić do domu! Nie wiem, kto mnie tu sprowadził, ale…
— Przykro mi — uciął sucho staruszek. — Poza tym z pewnością będzie ci się u nas podobało. Mamy nawet takie sklepy z butami, w których są wszystkie rozmiary i fasony, jakich zapragniesz…
Duszyczka przez moment walczyła z własną słabością do pięknych butów, ale postanowiła się nie poddawać tak łatwo i zachowała nieżyczliwy wyraz twarzy.
— No, Zenobiuszu, nie siedź taki rozmarzony, jak Słowacki na pomniku! — zwrócił się siwy mężczyzna do młodzieńca. — Sprawdź akta Duszyczki i wystaw jej przepustkę PS1, główny dokument rejestracyjny GD2. I koniecznie kwit na tymczasowe ubranie z szatni. Nie może przecież w tym chodzić.
Duszyczka, która dopiero teraz poświęciła chłopcu uwagę, musiała przyznać, że robił wrażenie. Patrząc na niego zauważało się przede wszystkim ogromne, błękitne oczy. Taki wzorzec z Sèvres, niedościgły ideał dla wszystkich błękitnych oczu świata. Wrażenia życzliwej niewinności dopełniał uśmiech żywcem wzięty z reklamy pasty do zębów. O kolorze włosów niewiele dałoby się powiedzieć — świeżo ogolona czaszka lśniła w słońcu jak wypolerowane jajo, a na niej pyszniła się precyzyjnie wytatuowana czarna pajęczyna. Kontrast tego paskudztwa z buzią aniołka wstrząsał widzem do głębi. Wbrew sobie uznała, że chłopiec marnuje się na biurowym stanowisku.
— Minął się z powołaniem. Zrobiłby karierę jako stylista.
— Mówisz o wyglądzie Zenobiusza? Ciągle eksperymentuje. Tydzień temu nosił ogromnego pomarańczowego irokeza w stylu punk. Okropnie gryzł się kolorystycznie z tymi niebieskimi oczami. A jeszcze wcześniej miał tęczowe dredy do pasa.
Drukarka z szelestem wypluwała na dębowe biurko gęsto zapisane kartki.
— To twój główny dokument przyjęcia. Mamy twoje podstawowe dane, nazwisko, wiek, rysopis, brak znaków szczególnych, wszystkie kiedykolwiek używane adresy, PESEL, NIP, REGON o ile go miałaś, wszelkie numery nadane ci w innych krajach, niż ojczysty, pełny życiorys… — Zamaszyście stemplował kolejne strony.
— Jesteście lepsi, niż KGB — mruknęła, przerażona taką wizją.
— Nawet niż Mossad — roześmiał się.
— Ile masz lat Duszyczko? Bo muszę wpisać w kwit do szatni, a już zamknąłem twój plik — odezwał się Zenobiusz.
— Dwadzieścia sześć.
— Pięknie, pięknie, i wystarczy.
Postanowiła w najbliższym sklepie zoologicznym kupić najwstrętniejszą z możliwych tarantulę i wypuścić mu za kołnierz.
Staruszek nagle zamarł.
— Powiedziałaś, że ile?
— Dwadzieścia sześć.
— Ależ to się nie zgadza z naszymi danymi! — wykrzyknął. — Miałaś przyjść później!
Obaj z Zenobiuszem wymienili pełne zgrozy spojrzenia.
— Wystawiłeś przepustkę?
— Tak — szepnął młodzieniec, tak zmartwiony, że aż pobladła mu pajęczyna. — Chyba mamy kłopot…
— Jaki kłopot? — wtrąciła się.
— Pojawiłaś się w niewłaściwym czasie. Powinniśmy cię teraz odesłać tam, skąd przyszłaś…
— Przez tę ścianę podobno się nie przejdzie — mruknęła z przekąsem. — Coś słyszałam o wąskich korytarzach i zombie na ulicy…
— Dla takich przypadków, jak twój mamy awaryjne kanały przerzutowe. Nie to jest problemem.
— A co w takim razie?
Podoba się? Chętnie poznam Wasze opinie.
--
Moja książka. Fajna!