Wygięty w łuk zamachałem rękami w powietrzu niczym wróżka zębuszka skrzydełkami po czym zaryłem z impetem twarzą w błoto. Ktoś doskoczył do mnie i ciągnąc za koszulę wydobył moją facjatę z brunatnej breji.
– Ale dzisiej do nas walą co? – raczej stwierdził niż zapytał – Już nawet na wsi. Dawaj, spadamy nad jezioro. Dla nich to jak na razie biała plama, będziemy mieli chwile spokoju. A, i masz tu tę swoją książeczkę. Glebnąłeś jak meteor ale łape z tym czytadłem miałeś w górze.
Złapał mnie pod ramie i pociągnął do biegu na oślep ze sobą. Przedramieniem wolnej ręki, w której kurczowo trzymałem książkę próbowałem przetrzeć zalepione mokrą ziemią oczy. Spowalniałem go strasznie starając się instynktownie dobierać rozważnie kroki aby nieopatrznie nie zakończyć naszej szaleńczej ucieczki. Wreszcie asfalt i krzywe płyty chodnikowe wyczuwalne do tej pory pod nogami ustąpiły miejsca miękkiej trawie łączki chylącej się ku wodzie. Poczułem jak skręcamy gwałtownie i w tym samym momencie mój wybawca cisnął mną z całym impetem o ziemie.
- Ciii. I po malutku pełźniemy w tamtą stronę. Widzisz tą starą szopę na łódki? Tam!
Bez cienia sprzeciwu podpożądkowałem się jego słowom i po kilku niepokoących chwillach siedzieliśmy dysząc ciężko wewnątrz cuchnącego stęchlizną pomieszczenia oparci plecami o zbutwiałe dechy. Dwa drony zwiadowcze z cichym, nachalnym bzyczeniem śmigieł przeleciały nad naszą kryjówką. Nieznajomy przyłożył palec do ust. Nerwowa atmosfera zdawała się nie mieć końca. Bzyczenie dronów to oddalało się to zbliżało. Mogliśmy mieć tylko nadzieję, że to starsze modele bez skanerów podczerwieni.
Jebneło jak by się świat miał skończyć. Zielonkawy błysk będący wynikiem eksplozji przedarł się śmiało przez szpary pomiędzy deskami szopy.
- Oho! Chyba na dziś już po wszystkim. - Mój towarzysz wyraźnie się ożywił i wyluzował. – Mamy już spokój. Od wczoraj szykowali się na oczyszczalnie i raczej dopieli swego. Co prawda kolega swoim nieco, ekhmm… no nie powiem już jakim zachowaniem opóźnił ich nieco.
- Dostane za to jakiś medal? – spróbowałem być śmieszny.
- Tak, z kartofla. Jacek jestem. Kosmata, gruba łapa śmignęła w moją stronę niczym strzała ściskając moją dłoń w imadłowym chwycie. – A teraz kolego za mną. Brzuchem po glebie.
Wąska ścieżka między plebanią a kościołem wyprowadziła nas wprost na oświetloną ulicę. Trochę oszołomiony całym wcześniejszym zajściem i jego póżniejszymi konsekwencjami przeoczyłem jakoś cios skutecznie pozbawiający mnie świadomości.
- … i tak sobie szedł?
- tak. I gibał się z tą książką jak jakiś pierdolony rezus.
- i go nie zdjeli?
- a co? w kawałkach go przynieśli? Nie zdjeli widać.
- pewnie oznaczony jest.
- albo zchipowany
- wypierdolcie go pod lasem
- Ja zaraz was wszystkich wypierdole! – znajomy tubalny głos do końca wyciągnął mnie z otępienia. Jacek postąpił krok naprzód powodując tym samym rozstąpienie się kłębowiny ludzi pochylonych nad moim posłaniem. Kwadratowa, ogromna postać pojawiła się koło mnie i ugodziła zimnym wzrokiem.
- Pić…. – wychrypiałem.
- Dajcie mi szklankę wody i won. – cichy szmer przepiegł wśród pozostałych. – Won za drzwi mówie!!! Tym razem już nikt nie oponował a obecni do tej pory na sali wręcz dali by się pokroić a rany posypać solą byle by być pierwszym który opóści pomieszczenie.
- Mogę się napić? – zapytałem teraz wyraźniej będąc prawie do końca przytomny.
- Oczywiście. Podniósł mi głowę i przechylił szklankę w moje usta. – Ok.?
- Tak dziękuję. Uśmiechnął się brzydko. Przechylił mi głowę prawie do granic wytrzymałości kręgosłupa, przytrzymał ją łokciem a drugą ręką zatkał nos wlewając resztę zawartości szklanki w moje gardło. Krztusząc się i walcząc z udławienie przełknąłem prawie wszystko. Prawie. Niespotykanej siły cios w brzuch spowodował wulkan wymiocin. Rzygałem i na przemian łapałem powietrze. Łapałem powietrze i rzygałem. Lało mi się do nosa a usta zapełnione były bełtem. Jacek się śmiał.
– Ale dzisiej do nas walą co? – raczej stwierdził niż zapytał – Już nawet na wsi. Dawaj, spadamy nad jezioro. Dla nich to jak na razie biała plama, będziemy mieli chwile spokoju. A, i masz tu tę swoją książeczkę. Glebnąłeś jak meteor ale łape z tym czytadłem miałeś w górze.
Złapał mnie pod ramie i pociągnął do biegu na oślep ze sobą. Przedramieniem wolnej ręki, w której kurczowo trzymałem książkę próbowałem przetrzeć zalepione mokrą ziemią oczy. Spowalniałem go strasznie starając się instynktownie dobierać rozważnie kroki aby nieopatrznie nie zakończyć naszej szaleńczej ucieczki. Wreszcie asfalt i krzywe płyty chodnikowe wyczuwalne do tej pory pod nogami ustąpiły miejsca miękkiej trawie łączki chylącej się ku wodzie. Poczułem jak skręcamy gwałtownie i w tym samym momencie mój wybawca cisnął mną z całym impetem o ziemie.
- Ciii. I po malutku pełźniemy w tamtą stronę. Widzisz tą starą szopę na łódki? Tam!
Bez cienia sprzeciwu podpożądkowałem się jego słowom i po kilku niepokoących chwillach siedzieliśmy dysząc ciężko wewnątrz cuchnącego stęchlizną pomieszczenia oparci plecami o zbutwiałe dechy. Dwa drony zwiadowcze z cichym, nachalnym bzyczeniem śmigieł przeleciały nad naszą kryjówką. Nieznajomy przyłożył palec do ust. Nerwowa atmosfera zdawała się nie mieć końca. Bzyczenie dronów to oddalało się to zbliżało. Mogliśmy mieć tylko nadzieję, że to starsze modele bez skanerów podczerwieni.
Jebneło jak by się świat miał skończyć. Zielonkawy błysk będący wynikiem eksplozji przedarł się śmiało przez szpary pomiędzy deskami szopy.
- Oho! Chyba na dziś już po wszystkim. - Mój towarzysz wyraźnie się ożywił i wyluzował. – Mamy już spokój. Od wczoraj szykowali się na oczyszczalnie i raczej dopieli swego. Co prawda kolega swoim nieco, ekhmm… no nie powiem już jakim zachowaniem opóźnił ich nieco.
- Dostane za to jakiś medal? – spróbowałem być śmieszny.
- Tak, z kartofla. Jacek jestem. Kosmata, gruba łapa śmignęła w moją stronę niczym strzała ściskając moją dłoń w imadłowym chwycie. – A teraz kolego za mną. Brzuchem po glebie.
Wąska ścieżka między plebanią a kościołem wyprowadziła nas wprost na oświetloną ulicę. Trochę oszołomiony całym wcześniejszym zajściem i jego póżniejszymi konsekwencjami przeoczyłem jakoś cios skutecznie pozbawiający mnie świadomości.
- … i tak sobie szedł?
- tak. I gibał się z tą książką jak jakiś pierdolony rezus.
- i go nie zdjeli?
- a co? w kawałkach go przynieśli? Nie zdjeli widać.
- pewnie oznaczony jest.
- albo zchipowany
- wypierdolcie go pod lasem
- Ja zaraz was wszystkich wypierdole! – znajomy tubalny głos do końca wyciągnął mnie z otępienia. Jacek postąpił krok naprzód powodując tym samym rozstąpienie się kłębowiny ludzi pochylonych nad moim posłaniem. Kwadratowa, ogromna postać pojawiła się koło mnie i ugodziła zimnym wzrokiem.
- Pić…. – wychrypiałem.
- Dajcie mi szklankę wody i won. – cichy szmer przepiegł wśród pozostałych. – Won za drzwi mówie!!! Tym razem już nikt nie oponował a obecni do tej pory na sali wręcz dali by się pokroić a rany posypać solą byle by być pierwszym który opóści pomieszczenie.
- Mogę się napić? – zapytałem teraz wyraźniej będąc prawie do końca przytomny.
- Oczywiście. Podniósł mi głowę i przechylił szklankę w moje usta. – Ok.?
- Tak dziękuję. Uśmiechnął się brzydko. Przechylił mi głowę prawie do granic wytrzymałości kręgosłupa, przytrzymał ją łokciem a drugą ręką zatkał nos wlewając resztę zawartości szklanki w moje gardło. Krztusząc się i walcząc z udławienie przełknąłem prawie wszystko. Prawie. Niespotykanej siły cios w brzuch spowodował wulkan wymiocin. Rzygałem i na przemian łapałem powietrze. Łapałem powietrze i rzygałem. Lało mi się do nosa a usta zapełnione były bełtem. Jacek się śmiał.