Pierwszy raz coś tu piszę i od razu wrzucam opowiadanie dla mnie czysto eksperymentalne, ale może znajdzie się ktoś, komu się podoba ;)

Strach przed ciemnością, to podstawowy lęk ludzkości. Ale czasem pragnienie rozproszenia mroku jest silniejsze niż strach. Stąd biorą się speleolodzy. Kiedyś szokowała mnie odwaga tych ludzi. Samotni pośród klaustrofobicznych tuneli, pośród ciemności. Pośród tuneli, które nigdy nie zaznały choć odrobiny światła. Ale mój podziw nie był uzasadniony. A może właśnie był uzasadniony.

Bo nie byli samotni.

Bycie speleologiem jest nieustającą przygodą. Część tych bohaterów przemierza miejsca nieskalane wcześniej ludzką stopą. Są jednymi z ostatnich ludzi, którzy mogą poczuć podniecenie wynikające z odkrywania obszaru, na którym nie przebywał wcześniej nikt. Mało kto potrafi pochwalić się podobnym uczułem. Astronauci? Nurkowie głębinowi? Prawdopodobnie nikt poza nimi.

Całe życie zazdrościłem tym ludziom jednego uczucia. Tego właśnie uczucia. Uczucia bycia pierwszym. Zawsze była to dla mnie największa do wyobrażenia emocja. Bycie pierwszym. Dlatego sam zacząłem eksplorować jaskinie. Jak każdy w Polsce zacząłem od Jaskini Raj w Górach Świętokrzyskich. Wyprawa zdołowała mnie i zniechęciła do tuneli. Krótki, do bólu turystyczny szlak, nie pozostawił w mojej pamięci niczego poza naturalnymi komorami pełnymi nacieków i niczego poza tym. Dałbym sobie spokój, ale rok później rodzice zabrali mnie w Tatry.

Góry są nudne. Wzniesienie, zniesienie, wzniesienie, zniesienie. Turnia, hala, szczyt, drogowskaz. Po wejściu na Giewont nie czułem żadnego uniesienia. Spojrzałem sobie na leżące w dole Zakopane i pomyślałem o durnych góralach, którzy poświęcali swoje życia dla wnoszenia na ten stromy pagór ton żelastwa, żeby skonstruować ten szpetny krzyż.

Łaziliśmy po Giewoncie, łaziliśmy po Kasprowym, łaziliśmy po Nosalu. Potem poszliśmy nad Morskie Oko, żebym już ostatecznie znienawidził Tatry. I gdy ostatniego dnia odwiedziliśmy Dolinę Kościeliską, poczułem coś nowego. Rodzice zaproponowali mi Jaskinię Mroźną. Po Raju nie byłem szczególnie zainteresowany, ale co miałem powiedzieć? Zgodziłem się.

Po kilkunastominutowym sarkaniu spowodowanym stromym podejściem do wejścia, przewodniczka ukazała mi ponury tunel. To znaczy, byłby ponury, ale zapobiegawczy górale zainstalowali tam światło. I barierki. I stopnie. I parę innych przydatnych dla turystów udogodnień. Cała podróż była kilkudziesięciominutowym spacerkiem po kamiennym tunelu. Ale zadałem sobie w trakcie pytanie. Co by było bez światła i udogodnień? Stare uczucia rozbudziły się na nowo. Co by było, gdybym przeciskał się przez te korytarze jako pierwszy?!
Po ukończeniu liceum postarałem się aby moje studia odbywały się blisko gór. Wprawdzie liczyłem na Kraków, ale ostatecznie znalazłem się na Uniwersytecie Śląskim. Katowice jednak leżały wystarczająco blisko gór. To wystarczyło aby w wakacje wybrać się na dłużej do Zakopanego.

Na początku nie wiedziałem nic. Nie pomyślałem o Internecie. Nie pomyślałem o towarzystwach speleologicznych. Nie pomyślałem o doświadczonych grotołazach. Zamiast tego chłonąłem informacje o dostępnych dla szarego śmiertelnika grotach w Tatrach. Jak głupi podnieciłem się możliwością zwiedzenia Dziury albo Smoczej Jamy i poszedłem tam jak szybko mogłem. Oczywiście dzięki tym wyprawom mój zapał tylko osłabł. Śmieszne tunele i płytkie jamy tylko uświadomiły mi, że w dzisiejszych czasach nie ma miejsca dla odkrywców. To co kiedyś było niesamowitym miejscem odkryć, dziś jest tylko szlakiem turystycznym.

Ale potem usłyszałem o Jaskini Mylnej.

To był dla mnie punkt zwrotny. Przeczytałem kilka przewodników. Obejrzałem mapy. Usłyszałem smutną historię o księdzu Szykowskim. Zapałałem nowym animuszem. Kupiłem latarkę. Poszedłem. Wszędzie czytałem, że samotna wyprawa to zły pomysł, ale nie miałem nikogo, z kim mogłem pójść. Więc poszedłem sam. To rzeczywiście był zły pomysł.
Uzbrojony w kioskową latarkę na baterie R20 zapuściłem się w korytarze Jaskini Mylnej. To było objawienie! Prawdziwa jaskinia! Nigdzie świateł, nigdzie chodnika dla niedzielnych turystów. Tylko wymalowane z rzadka oznaczenia szlaków. Prawdziwa jaskinia, pełna przewężeń i bocznych odnóg. Gdzieś tam na końcu, były rozwidlenia, w których zabłądził i zmarł z wycieńczenia ksiądz Szykowski. 60 lat wcześniej. To dopiero przygoda.

Przeszedłem szlak jaskini w 40 minut. I poczułem się jak dzieciak. Ominąłem te wszystkie rozwidlenia, szedłem po szlaku, jak po sznurku. Więc wróciłem. Odbiłem od głównego korytarza, tak szybko jak mogłem. Poczułem te niesamowite uczucie pierwotnej eksploracji. Aż do momentu, kiedy znalazłem pogniecioną puszkę po piwie. Nie byłem pierwszy. Ale polazłem w kolejną odnogę. Tam znalazłem prezerwatywę. Bóg raczy wiedzieć, co myślała sobie para w tak zimnym miejscu. Ruszyłem potem w kolejną odnogę. Papierek po batoniku. W kolejną. Nic. Ale skąd pewność, że nikt nie był tu wcześniej. Na pewno ktoś tu był wcześniej! Wiec ruszyłem do kolejnej odnogi. Nie znalazłem nic, ale uczcie, że jestem tu tylko turystą, a nie odkrywcą, tylko się potęgowało. Wpychałem się w kolejne rozgałęzienia głównego tunelu po kolei, ale zamiast podniecenia eksploracją, rosła tylko irytacja. W końcu kompletnie rozczarowany wróciłem na główny korytarz, żeby przed wyjściem zobaczyć ostatnie główne rozwidlenie. Znajdowało się zaledwie kilkadziesiąt metrów od końca jaskini, ale było stosunkowo rozległe. Wszedłem tam i... moja kioskowa latarka zgasła. Wyczerpały się baterie albo się zepsuła. Wyrzuciłem ją zaraz po wyjściu, więc do dziś nie wiem jaka była przyczyna.

Ogarnęły mnie ciemności. Nocą człowiek myśli sobie, że jest ciemno. Gówno prawda. To co mnie spowiło w Jaskini Mylnej tego dnia, było PRAWDZIWĄ ciemnością. Nie istniała różnica miedzy zamkniętymi, a otwartymi oczami. Nie widziałem nic. Wpierw ogarnęła mnie panika. Miotałem się w prawo i lewo, czując pod palcami chłód kamieni. Raz krzyknąłem, ale echo, które poniosło mój krzyk rozbrzmiało tak upiornie i wyobcowanie, ze natychmiast pożałowałem tego aktu słabości. Odwróciłem się i po omacku postarałem się poszukać drogi odwrotu.

Zaszlochałem cicho, ale znowu mój własny głos zabrzmiał tak obco i ponuro, że przerażeniem napawało mnie samo otwarcie ust. Czy tak czuł się ksiądz Szykowski, gdy zgasła jego lampa? Niemożliwe, był przecież dalej. Ale... ZNALEŹLI go dalej. Może zabłądził tak samo blisko, ale w strachu poszedł w złą stronę? Co zrobił, gdy zdał sobie sprawę, że już nie wyjdzie z tego tunelu? Siadł i zaczął się modlić? A może do końca czołgał się korytarzem w nadziei na ratunek? Przeklinał swój los? Czy może w ciszy i skupieniu przyjął swe przeznaczenie? Co JA miałem zrobić?
Nie dałem rady. Zacząłem płakać. Skuliłem się, przywarłem plecami do zimnej ściany i zacząłem płakać jak dziecko. Byłem przerażony. Nigdy w ciągu całego życia nie poczułem takiego strachu. Nie bałem się śmierci. Bałem się umierania. Samotnego umierania w tym zimnym lochu. Perspektywy powolnego konania w ciemnościach. Czy to samo czuł ksiądz Szykowski? Jak ON sobie z tym poradził?

Wtedy właśnie poczułem, że nie jestem sam. Otworzyłem oczy i penetrowałem wzrokiem przestrzeń dookoła, ale równie dobrze mogłem wybierać wodę sitkiem. Nie widziałem nic. Ale czułem. Ktoś był obok mnie. Ktoś PATRZYŁ na mnie. Czułem na sobie czyjś wzrok, jak czuje się krople deszczu na skórze. Pomimo zimna oblałem się potem i przez następne kilkanaście minut nie potrafiłem poruszyć żadną kończyną, bo COŚ się we mnie wpatrywało. Latami czułem potem tę paranoję. Nie potrafiłem zasnąć przy zgaszonym świetle. Panicznie bałem się ciemności, bo wciąż czułem na sobie wzrok. Uwierzyłem w duchy. Uwierzyłem, że ponury duch księdza Szykowskiego obserwował mnie w tej ciemnej norze. Uczucie było tak porażająco prawdziwe, że przestałem się trząść, a jedynie schowałem głowę w ramionach i siedziałem w kucki pod ścianą. Prawdopodobnie przesiedziałem tam dziesięć minut. Dla mnie trwało to godziny.

Usłyszałem nagle najpiękniejsze słowo, jakie występuje w języku polskim. Jakiś turysta, pozbawiony czołówki, raczkując przez wąskie przejście uderzył głową o strop i wykrzyczał starodawne określenie panny lekkich obyczajów. Chyba nic wcześniej nie było dla mnie tak jasnym znakiem, że w pobliżu jest ktoś przyjazny. Zacząłem drzeć się jak opętany. Krzyczałem o ratunek. Potem dowiedziałem, się od przyjaznego turysty o aparycji goryla, że "o mało nie zesrał się w gacie", ale on i jego kolega znaleźli mnie szybko. Siedziałem skulony zaledwie 10 metrów od głównego korytarza. Dzięki ich pomocy opuściłem Jaskinię Mylną w osiem minut. To była moja druga i ostatnia wyprawa do tego tunelu.

Jak to bywa z traumatycznymi przeżyciami, olałem je. Ale do Tatr nie zbliżyłem się przez pięć lat. W międzyczasie skończyłem studia i zostałem cenionym prawnikiem w Krakowie. Chorowałem. Nie potrafiłem zasnąć bez zapalonego światła. Brałem tabletki nasenne. Psychiatra pytał mnie o koszmary senne, ale ich nie miałem. Tylko to paranoiczne uczucie wyniesione z Jaskini Mylnej. Że w ciemnościach jest coś, co mnie obserwuje. Dostałem tabletki nasenne i to pomogło. Zasypiałem zanim zdążyłem się spocić. Po jakimś czasie odżyło we mnie to stare uczucie i znów zapragnąłem eksploracji.

Teraz miałem pieniądze i kontakty. Porozumiałem się ze kolegą ze studiów, który aktywnie uczestniczył w życiu turystycznym Tatr i dostałem namiar na Polskie Towarzystwo Przyrodników. Dołączyłem do ich sekcji grotołazów. Potem dogadałem się z paroma innymi organizacjami i zacząłem prawdziwą przygodę ze speleologią.

Łaziłem z nowymi przyjaciółmi wszędzie gdzie tylko się dało. Kumpel z Wrocławia zabrał mnie nawet do Wielkiej Śnieżnej, do Galerii Krokodyla, którą odkrył jego wujek z pomagierami. Przeciągałem się przez Krakowskie Kominy i próbowałem, bez powodzenia, przecisnąć się przez Magiel. Znowu poczułem to niesamowite uczucie zbliżania się do niezbadanego. Potem dwa lata z rzędu jeździłem do Paryża i łaziłem po tamtejszych katakumbach. Kości. Tysiące kości. Zaśmiałem się aż ze śmierci księdza Szykowskiego. Jednej z niewielu ofiar polskich podziemi. W Paryżu byłem otoczony przez śmierć.

Potem wróciłem do eksplorowania polskich jaskiń. Razem ze wspomnianym kolega z Wrocławia pojechaliśmy zwiedzać Jaskinię Niedźwiedzią w Sudetach. Dołączył do nas znajomy z Poznania. Dzięki znajomościom z PTP szybko otrzymaliśmy zgodę na zboczenie z turystycznej trasy i zagłębiliśmy się w świeżo odkryte odnogi korytarzy. Może nie byłem tam pierwszy, ale byłem drugi. Adrenalina buzowała w moich żyłach jak głupia. Wtedy po raz drugi zdarzyło się coś złego. Kolega z Poznania został w zbadanej odnodze dla poszukania nowych zacieków, a kolega z Wrocławia wcisnął się przecisk, prowadzący do słabo zbadanej komory. Zostałem na chwilę sam w ciasnym korytarzu. Po raz pierwszy zdarzyła mi się głupia historia z zawadzeniem czołówki o strop. I wyjątkowo czołówka nie wytrzymała zawadzenia. Światło zgasło, a ja zacząłem szukać po kieszeniach zapasowej latarki. I wtedy znowu poczułem zapomniane wcześniej uczucie. Za moimi plecami ktoś był. Zawołałem kolegę z Poznania, ale nie usłyszałem niczego. Uczucie wpatrywania się w moje plecy wzrosło jednak odczuwalnie. Pomimo zaledwie pięciu stopni Celsjusza, które panowały w jaskini, poczułem krople potu spływające mi po czole. Odwróciłem się, żeby skonfrontować się z intruzem wpatrującym się w moje plecy. Oczywiście zobaczyłem tylko ciemność. Palce jednak wyłuskały w kieszeni zapasową latarkę. Odpaliłem ją i mrok jaskini rozproszył niepewny promień mojej zapasówki . W miejscu, na które patrzyłem, dalej nie znajdowałem niczego nadzwyczajnego, ale za ramieniem posłyszałem szelest i poczułem czyjąś obecność. Odwróciłem się natychmiast i wątły promień zapasówki padł na wykrzywioną w grymasie twarz.

Wrzasnąłem tak głośno, jak tylko potrafiłem i upuściłem latarkę. Zaraz też dostałem opieprz od kolegi z Wrocławia, którego właśnie oświetliłem, i który wypełzł z otworu ze skręconą kostką. Otwór okazał się wyjątkowo stromy i mój doświadczony przyjaciel uszkodził się jak zwykły żółtodziób. Razem z kolega z Poznania pomogliśmy mu wydostać się z jaskini. Tym razem nie zachowałem sprawozdania z samotnego pobytu w komorze dla siebie, ale opowiedziałem o nieznośnym uczuciu przyjaciołom. Kolega z Poznania zaśmiał się i powiedział, ze słyszał podobną historię od przyjaciela, zaś kolega z Wrocławia tylko postukał się w głowę i stwierdził, że jak boję się ciemności, to nie powinienem bawić się w speleologię. Zgodziłem się z nim.

Ale znowu dwa miesiące spałem przy zapalonym świetle.

Potem facet poznany na Fecebooku zaprosił mnie do Odessy. Pod miastem rozciąga się prawdopodobnie najdłuższa na świecie sieć wykopanych przez człowieka tuneli. To było coś! Jestem pewien, że kilkoma korytarzami przeszedłem się jako pierwszy od momentu opuszczenia wyrobiska przez górników. Nie było to to samo uczucie, co towarzyszące czołganiu się przez jaskinie, ale emocje sięgały zenitu.

Koniec końców kolejne 4 lata spędziłem na podróżowaniu z różnymi ludźmi przez najróżniejsze podziemia. No i w końcu postanowiłem wróć do Tatr. Bardziej dla rekreacji niż dla przygody. W końcu co to dla mnie? Do wypraw eksploracyjnych Wielkiej Śnieżnej mnie nie dopuścili, bo byłem za słabo zaangażowany, ale przeciskania się przez ciasnoty na własną rękę nikt mi nie bronił. Po drodze zagubiłem gdzieś tę rządzę poruszania się po tunelach po raz pierwszy w historii, ale czerpałem przyjemność z samego raczkowania pod ziemią. Wtedy tez po raz ostatni w życiu udałem się do jaskini.

Jaskinia Czarna nie przedstawiała dla grotołaza z moim doświadczeniem większego wyzwania. Wszedłem spokojnie Otworem północnym i poczłapałem trawersami do otworu głównego. Tym razem miałem aparat i zrobiłem trochę zdjęć. Nic nadzwyczajnego, nic ponad to, co można znaleźć w Internecie. Bez przeszkód dotarłem do Sali Francuskiej i przeszedłem do rozwidlenia prowadzącego do Otworu głównego lub Partii Tehuby. Nie miałem sił zagłębiać się niżej, więc obrałem drogę ku wyjściu. Zrobiłem tylko ostatnie zdjęcie rozwidlenia i wtedy moja czołówka zgasła. Do dziś nie wiem czemu. Bateria nie była wyczerpana, a po powrocie do domu, latarka działała. Tak czy siak ponownie znalazłem się w ciemnościach i nawet nie szukałem zapasowej latarki, bo doskonale wiedziałem, gdzie iść, żeby dostać się do wyjścia, ale znowu poczułem czyjś wzrok. To wszechogarniające uczucie patrzenia się na mnie. Tym razem zwyczajnie przyspieszyłem, ruszając ku wyjściu, ale z głupoty nie pomyślałem o tej durnej zapasowej latarce. Dzięki temu przewróciłem się i mój aparat uderzył o kamień. Zadziałał wtedy ostatni raz i błysnął fleszem. To o tyle dziwne, że nigdy nie używałem w nim flesza. Nie był potrzebny. Ale zadziałał. Nie wiem czemu. Dziś sądzę, że TO chciało, żebym zobaczył. TO stało w przejściu, przy rozwidleniu. Miałem ułamek sekundy na zobaczenie TEGO. I zobaczyłem. Nie potrafię oddać w opisie wyglądu TEGO, ale na zawsze zapamiętam oczy wpatrzone we mnie jak... Jak nie wiem w co, ale pełne oczekiwania, niecierpliwego oczekiwania. TO zniknęło razem z gasnącym fleszem aparatu, ale ja już wtedy nie myślałem. Strach został zastąpiony przez zwierzęcą panikę. Nie pamiętam jak chwyciłem zepsuty aparat i wyjąłem z kieszeni zapasową latarkę. Dzięki jej światłu dobiegłem do wyjścia. Nie odważyłem się jednak spojrzeć do tyłu. Wiedziałem, że i tak już nie zobaczę TEGO, ale nie potrafiłem zdobyć się na odwrócenie głowy. TO i tak było gdzieś za mną, ukryte w mroku.

Wyczołgałem się z Czarnej i nigdy więcej nie wróciłem w Tatry. Nigdy więcej nie zszedłem w podziemia. W moim bloku mam piwnicę. Nigdy do niej nie zszedłem i nie zejdę. Nigdy nie przejrzałem zdjęć z karty pamięci mojego aparatu. Dałem ją koledze z Wrocławia. Przejrzał zdjęcia i nie zauważył nic nadzwyczajnego.

Ale obraz TEGO towarzyszył mi za każdym razem gdy było ciemno. Do dziś śpię przy zapalonym świetle, bojąc się jakiejkolwiek awarii prądu. Wiem. Czuję. TO wpatrywało się w śmierć księdza Szykowskiego. Mógł umrzeć z odwodnienia, mógł umrzeć z wyczerpania. Do dziś boję się, że umarł z przerażenia, czując na sobie wzrok TEGO. Ja sam czuję na sobie ten wzrok za każdym razem, gdy żarówka zamruga. Kiedyś światło zamruga na zbyt długo. Wtedy zobaczę TO ponownie. I umrę.




PS.
Opowiadanie jest częściowo oparte na szczątkowej wiedzy autora o tatrzańskich jaskiniach. Sam był zaledwie w Mroźnej i cudem przeczołgał się przez Mylną, szorując brzuchem po kamieniach. Dodać to tego można też Dziurę i Smoczą Jamę, ale jak wynika z opowiadania, ciężko uznać te norki za pełnoprawne jasknie. Z góry też przeprasza on za bzdury, które napisał nieświadomie o jaskiniach Wielkiej Śnieżnej, Czarnej i Niedźwiedziej (to akurat nie Tatry) - korzystał jedynie z przekrojów i opisów tych formacji, więc mógł zawrzeć w opowiadaniu sporo przekłamań.
Historia księdza Józefa Szykowskiego jest prawdziwa. W lipcu 1945 roku zapuścił się samotnie do Jaskini Mylnej i zabłądził w jednej z jej odnóg. Zmarł tam z wycieńczenia, błąkając się samotnie po wąskich korytarzach jaskini, a jego zwłoki zostały odnalezione i usunięte z niej dopiero dwa lata później. Cześć jego pamięci.

--
Tam, gdzie dziś piętrzą się góry, będą kiedyś morza. Tam, gdzie dziś wełnią się morza, będą kiedyś pustynie. A głupota pozostanie głupotą.