Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Forum > Półmisek Literata > Magister w UK
anathem
Krótko - zawsze chciałem coś napisać, niedawno wziąłem się za spełnianie tego marzenia. Jako, że trochę już tego mam, a koniec bliżej niż dalej, wrzucam wybrane fragmenty pod szczerą ocenę. Sto lat!!!

XXX

- Panie Piotrze, przed panem niepowtarzalna szansa zrobienia kariery i zarobienia dużych pieniędzy w Wielkiej Brytanii. Będzie pan pracował w eksluzywnym hotelu, dla brytyjskich elit, podszkoli pan język, ma pan niesamowitą szansę rozwoju. Po paru miesiącach może pan zostać kierownikiem zmiany, a później managerem. A potem, kto wie...Pana CV jest niezwykle imponujące, pracował pan w McDonald s, był pan barmanem przez ostatnie dwa lata.

- No i studia skończyłem, socjologię! Trzy lata działałem w samorządzie studenckim, dwa lata w Amnesty International, ukończyłem kilka kursów, mam prawo jazdy, dobry angielski, szkoła muzyczna, pianino, gitara, wie pani...

- ...

- No, magistra mam, udzielam się tu i tam.

- Mhm. A jakiego drinka by pan polecił na wysokie temperatury?

- No, mojito na przykład, albo caipirinhe.

- Brawo, jest pan człowiekiem, którego szukamy!

Tak to mniej więcej wyglądało, długi czas przed obroną już wiedziałem, jak będzie wyglądała moja misja socjologa.

***
Lot do Birmingham. Pierwszy raz leciałem samolotem. Rajanerem. Elita. Zapach trawionego alkoholu, Szła dzieweczka i Polska Biało - Czerwoni, wymęczone nieustanne unikaniem klapsów stewardessy, ciągłe pytania czemu tak drogo?. Heftający łysy dresik w koszulce Lacoste i jego różowa dziunia biegnąca za nim do toalety potrzymać go za włosy... Klasa wyższa, oni są już w UK od dwóch lat, zrobili dzieci, biorą benefity, on jest ochraniarzem w najt klubie, ona spodziewa się trzeciego dziecka, benefity zarobią im na dom za parę lat.

Tak, że - generalnie - podróż całkiem spoko, oprócz ścięrpniętych nóg i modlącej się przy starcie maszyny starszej babeczki obok. Próbowałem jej tłumaczyć, że nie ma się czego bać, że co rok w wypadkach autokarów ginie kilkanaście razy więcej osób niż w katastrofach lotniczych. Nie zrozumiała, szeptała tylko płacząc biedny Mieciu, biedny Mieciu, Orbisem na Victorie ma dojechać za tydzień...

Szybko minęło, tylko o co chodzi z tym klaskaniem po lądowaniu? Czy jak hydraulik przetka kibel to cała rodzina staje nad nim i klaszcze, czy jak listonosz przyniesie rencinę, to wszyscy domownicy robią meksykańską falę? Matko... Czy jak taksówkarz cię na miejsce dowiezie to konfetti rzucasz? No chyba nie, albo nie wiem, może się nie znam.
Jeszcze hymn na koniec chłopcy odśpiewali.

XXX

Slippery Lane. Daleko z dworca nie miałem, więc dotarłem na piechotę, kilkanaście minut on foot. Wioska ładna. Jak większość w UK. Wszędzie stada baranów, ładne zadbane domki, ludzie uśmiechnięci.

- Fajnie - pomyślałem.
Wzgórki, pagórki, pastwiska. Spokój i nostalgia. Faktem jest, że przez cały późniejszy czas spędzony w Wielkiej Brytanii, nie widziałem brzydkiej, zaniedbanej wsi. Wszędzie trawa ładnie przycięta, liście zagrabione, samochody równo zaparkowane. Angielski szyk i porządek. Nawet pijaczków nie mają na wsi... Co innego miasta, szczególnie te średniej większości, ale o tym później.

Hotel w którym miałem pracować okazał się ślicznym pałacykiem, otoczonym zielonymi polami, drzewami, sadzawkami, łabędziami etc.

Pierwszą postacią jaką zobaczyłem był człowiek-kaczka. Na oko miał 25 lat lat, chudy jak patyk, blond włoski zaczesane na Adolfa. Ubrany w czarne spodnie i białą koszulę, strój służbowy. Nie wiem czy to była jakaś choroba, czy tak sobie po prostu uwidział, ale chodząc, człowiek ten kołysał się z boku na bok, unosząc głowę dziobem nosem szukając słońca w zenicie. Wyglądało to bardzo pozytywnie, tym bardziej, że o mnie mówią, że jak chodzę to wyglądam jakbym płynął. Jestem z tych co to mają małe sprężynki w stopach, i przy każdym podniesieniu jej, wybijam się trochę w górę. Kiedyś z tym walczyłem, ale ponoć dzięki temu znajomi mnie poznają z daleka, więc w sumie nieważne.

Ale wracając do Kaczki, bo tak go nazwałem.
Był to człowiek o niesamowicie surowej powierzchowności. Ten z gatunku na których patrzysz i wydaje Ci się, że jest non stop wkurzony, że non stop myśli o zagrożeniu jądrowym, deficycie w budżecie państwa, cenach cukru itp. I pewnie stąd to wiecznie zmierzwione, marsowe czoło.
Im bliżej byłem Kaczki, tym bardziej byłem pewien, że naprawdę jest wkurwiony. Naprowadziły mnie na to dźwięki wydostające się z jego ust (tak wiem, bywam błyskotliwy...) Coś jakby połączenie krztuszącego się zimą Escorta rocznik 1995 (mam takiego na sprzedaż gdyby ktoś reflektował), z dowolnym politykiem opozycji (kiedy byś tego nie czytał drogi czytelniku, interpretuj po prostu jako aktualnej, opcja nie ma znaczenia, wszyscy są tacy sami), wygłaszającym przemówienie na temat dziury w budżecie napisane przez jego asystenta, studenta filozofii.

W każdym razie, zbliżając się do Kaczki, przez chwilę myślałem, że może faktycznie ma jakieś korzenie ptasie, różne to bywały przypadki, kaczkofile też pewnie istnieją...
W każdym razie im bardziej się zbliżałem, tym bardziej słyszałem tylko wściekłe:

- KWAK!KWAK!KWAK!

Kurna, no koleś wszedł w rolę, nie powiem...
Im bardziej jednak podchodziłem, tym dźwięki stawały się wyraźniejsze. Z odległości 50 metrów słychać było już bez żadnych wątpliwości głośne, skrzeczące:

- FAK!FAK!FAK!

Im bliżej, tym więcej detali mogłem wychwycić:

- FAK tejbles, FAK czers, FAK deserts, FAK napkins, FAK kustomers, FAK this shit!!!

No nic, myślę. Podejść trzeba, nikogo innego tu nie widać. Kaczka męczył się ze złożeniem jakiegoś wielkiego stołu, takiego na jakieś 20 osób. Za każdym razem, gdy wkładał nogę z jednej jego strony, ta z drugiej wypadała. I tak w kółko Macieju. Zagaiłem więc z angielska:

- Good afternoon, my name is Peter. Nice to meet you.

Wzrok Kaczki nie wróżył nic dobrego. Było w nim pomieszanie sporej nienawiści, z nienawiścią bezgraniczną. Życzenie śmierci, niekoniecznie szybkiej i bezbolesnej i chęć napawania się tym widokiem godzinami. Wyprostował się, zlustrował mnie wzrokiem, od góry do dołu i od dołu do góry. A nawet z jednego boku na drugi. I z powrotem.

W końcu zapytał:

- New meat. When do you com from?

- Em?

- From com you? What you country?

- Ooooh. Im from Poland.

Metamorfoza jaka zaszła w Kaczce była ogromna. Mars na czole niemal zmienił się w Erosa, przynajmniej na tyle, że przestałem się obawiać śmierci przez wzrokiem przewiercenie.

- No to siema ziom, po co pierdolisz po angielsku, jak tu sami swoi? Już myślałem, że znowu Ruska nam przysłali jakiegoś, żaden więcej niż tydzień z nami nie wytrzymał! Pierdolone bolszewiki, 11 września, PAMIĘTAMY!!!

- 11 września? Chyba 17?

- A co Ty kurna, Wyszynski jesteś, żeby mnie historii uczyć? Oglądałem sensacje XX wieku, swoje wiem. A Ruskich nienawidzę! Jeszcze brakuje, żeby nam tutaj naszą robotę zabierali...

- Em, no tak... Piotrek mam na imię.

- Marek jestem, z Sieradza. Czternaście osób nas tu pracuje, dziesięć z Polski, dwóch ze Słowacji, no i dwóch Angoli. No i kierowniki dwa ze Francji, jeden pedał, drugi gej, tak że uważaj. Plus kuchnia. Żabole i Angole.

- Mhm. Wiesz, myślałem, że jesteś Anglikiem, tak do siebie coś mruczałeś.

- Nieee, podszkalam się cały czas, chce być na managera, to muszę angielski znać, nie?

- Noooo to tak, ja. Mam dobrą książke, Murphego. Przerabiam, polecam.

-A kurna, będę książki czytał, tu w praktyce się chłopie trza uczyć, nie? A nie, książki.

- Nom, pewnie tak... Kaczka nie wyglądał na osobę, której można cokolwiek przetłumaczyć.

- A Ty co, na kogo jesteś?

- Na barmana, w Polsce parę lat już byłem, doświadczenie mam... Powiedziałem to ku mojemu zdziwieniu, z niemała dumą.

- Wiesz... Wczoraj jakiś typ przyjechał, miał być ogrodnikiem, ale go na barmana dali, bo brakowało, a Ty pewnie kelnerem bedziesz, bo Radek wyleciał.

- ?

- No Radek, wyleciał.

- A co zrobił?

- A... Bo chłopak nigdy serów pleśniowych nie widział i wypierdolił cały zapas do kosza... Myślał, że zepsute i mu śmierdziały. Tydzień niecały porobił.

- Em...

- No tu się rozumisz ni

--
Mam dwa lewe jądra...

anathem
- No tu się rozumisz nie pierdolą. Nie nadajesz się, to już w agencjii 20 kolejnych na Twoje miejsce Polaczków mają.

- Acha...

- No, tak że będziesz mieszkał z Lubo, Słowakiem w pokoju. Piotrek od dziś kelner jesteś, idź się rozpakuj, a potem do szefowej się zamelduj. Ja Cie bede szkolił.

Do noclegowni miałem jakieś 8 minut piechotą. Na mp3 playerze jak zwykle włączone odtwarzanie losowe. Dwa razy pod rząd poleciał Looser zespołu Beck...

XXX

- Hello. Powiedziałem wchodząc do swojego nowego domu.

- Dobry dzen! odpowiedziała postać rodem z filmu o Wikingach.- Ja se Lubomir, Lubo a ty?

- Piotr, miło mi.

- Fajno. Cesc Peter. Bedziemy mieszkac razem. Fajno?

- Fajno.

Lubek był wielkim człowiekiem, przy ponad 190 cm ważył na oko 130 kg i był Czechosłowakiem. Tak, prawdziwym Czechosłowakiem, a to dlatego, że jego matka była Czeszką, a ojciec Słowakiem. Przetłuszczone włosy sięgały mu prawie do tyłka, okrągłą mordkę pokrywał zarost niegolony od przedwojny, podobny znajdował się z resztą na jego klacie i plecach (wiem, bo otworzył mi odziany tylko w stare, mocno nadgryzione zębem czasu i zębami moli oldskulowe majtole, które nosił podniesione niemal do pępka, co nadawało im wygląd kiepsko skrojonych stringów). Do tego wszystkiego dodać należy niesamowicie niski, tubalny, basowy głos, na myśl przywodzący mi Fiodora Szalapina, no albo przynajmniej Pana Trololo.

No i język. Niesamowity dla wszystkich Polaków język. Potrafił zniszczyć mnie jednym, niewinnym słowem, kompletnie nie rozumiejąc moich wybuchów śmiechu, bądź też ataku przerażenia. Język czeski, jest zdecydowanie moim ukochanym językiem na świecie, żaden inny nie daje tyle radości.
Jako przykład podam sytuację, która miała miejsce już pierwszego wieczoru, który było nam dane razem spędzić. Otóż szykowałem się spokojnie do snu, myśląc już o jutrzejszym dniu, który miał być moim pierwszym w nowej pracy, gdy nagle Lubek zaczął latać jak oszalały po całym pokoju, w tych swoich podartych majtkach, rozpuszczonych włosach, z obłędem w oczach, rycząc na cały głos:

- Mam napad!!! Mam napad!!! Mam napad!!!

Nie byłoby to takie przerażające, gdyby nie to, że krzycząc tarmosił mnie za ramiona i szaleńczo się uśmiechał. Muszę przyznać, nie wiedziałem jak się zachować. Z jednej strony cholernie się bałem, z drugiej chciałem mu pomóc.

- Mam napad!!! Mam napad!!! Peteeeer, mam napad!!!

Padaczka, cukrzyca, schizofrenia? Niekontrolowane ataki szału? Nagły pociąg seksualny do osób w najbliższym otoczeniu? Co mu kurna może być, co mu jest na litość boską?
Na wszelki wypadek do jednej ręki wziąłem patyczek z Big Milka, do drugiej cukierka, a obiema dłońmi chroniłem krocze.

Lubek uśmiechał się coraz bardziej lubieżnie i coraz bardziej przerażająco.
No nic. Stwierdziłem, że wóz, albo przewóz. Rzuciłem się na niego, pod język wrzuciłem mu cukierka, między zęby patyczek, a jego samego spróbowałem ułożyć spokojnie na łóżku. Nie było to łatwe, mimo że ja do najszczuplejszych nie należę, to jednak równowagę tego niedźwiedzia zachwiać było bardzo ciężko.
Szamotaliśmy się tak pewnie dobrych kilka minut, gdy w końcu Lubek wziął mnie i odsunął. Jedną ręką. Od niechcenia.

Następne chwile były chyba jeszcze bardziej zatrważające. Lubek stał, na pozór spokojnie, patrzył na mnie swoimi zakrwawionymi oczami (no gdzieś go tam dziabnąłem przy okazji szamotaniny patyczkiem po oczach) i oddychał. Powoli oddychał. I patrzył. Nie wiem ile to trwało, dla mnie za długo. O wiele za długo. Patrzył, patrzył i patrzył.
W końcu nie spuszczając ze mnie wzroku, spytał powoli:

- Peter. To Ty pedał jesteś?

Zatkało mnie. Jak się później okazało, Lubo zinterpretował moje zachowanie jako, hmm, podryw. Słodyczem chciałem zdobyć jego serce, patyczek miał służyć do nieważne. A moje ręce umieszczone na kroczu w celach obronnych dolały tylko oliwy do ognia. Gdy rzuciłem się na niego, Lubo był już pewien, że widok jego seksi majtasków doprowadził mnie do stanu wrzenia. Takie drobne nieporozumienie.

Co się okazało? Jak było naprawdę?

Napad po czechosłowacku znaczy po prostu pomysł. Lubo wpadł na pomysł, abyśmy uczcili mój pierwszy wieczór w nowym miejscu pójściem do miejscowego pubu, imprezą, popijawą itp. A że przy tym był ekspresyjnym człowiekiem Każdy się mógł pomylić.

Przynajmniej nigdy więcej nie chodził w samych majtolach w mojej obecności. Tak na wszelki wypadek. A więc, było warto.
A na piwo nie poszliśmy. Tym razem.

XXX

Wszyscy wiedzą co to jest teleport. Głównie z kreskówek, książek czy filmów science fiction, czasem z telewizyjnych przekazów, gdy to uda się przenieść naukowcom wiązkę światła, czy coś w ten deseń. Kroki milowe nauki, niespełnione marzenia, obiekt westchnień.

Ja teleportu użyłem. W wieczór, w który przyjechałem z UK, po raz pierwszy w historii ludzkości został skutecznie użyty teleport. Niestety, nie ostała się żadna relacja świadka, żaden amatorski film, żadne zdjęcie, dokumentujące tą wiekopomną chwilę. A ja niestety nie wiedziałem jak ten teleport odtworzyć. Teleport ten jeden koniec miał w pubie Underground, który zapamiętałem jako ostatnie miejsce w którym byłem, a drugi koniec w łóżku. Jak się okazało nie w moim. Jak się okazało jeszcze później, teleportowaliśmy się we dwójkę. Z osobą płci przeciwnej. Matkobosko. Jestem w łóżku z kobietą. Pieprzone dwa miesiące w Anglii pełen celibat, wracam do Polski, pierwsza noc i ląduję w łóżku z kobietą. Całkiem ładną, z tego co widzę. Przynajmniej z pupy, bo tak mi się ona ładnie ułożyła. I za cholerę nic nie pamiętam!!! NIC!!!

Było coś, czy nie było? Byłem dobry? Dałem radę? Byłem dobry? Nie wypiłem za dużo? Byłem dobry? Zabezpieczyliśmy się??? Byłem dobry???

I kto to jest, jak ma na imię, skąd się znamy, jak doszło do tego, że wspólnie zbudowaliśmy teleport, razem do niego wsiedliśmy i znaleźliśmy się u niej w łóżku??

Pupa jak już mówiłem ładna i kształtna. Plecy gładkie, miękkie i przyjemne w dotyku. Włosy kruczoczarne, długie, kręcone loki. No, Piotruś, jak na razie klasa. Przechyliłem się więc delikatnie, opierając się na łokciu, żeby zobaczyć to co najważniejsze, to co tak naprawdę świadczy o urodzie kobiety, to w czym zakochany romantyk topi swe spojrzenie, a nawet największy kozak potrafi wstydliwie spuścić wzrok na ich widok.

Piersi.

Piersi miała cudowne. Idealnie rozmiarowo, delikatnie wystające poza obejmujące je dłonie, jędrne, ze słodkimi sutkami otoczonymi niewielkimi tylko różowymi obwódkami. Miała dwie piersi, jedną lewą i jedną prawą. Obie cudowne. Obie doprowadzające mnie niemal do łez. Pamiętacie Marka Kondrata w Pułkowniku Kwiatkowskim płaczącym na widok biustu Renaty Dancewicz. Ja reaguje podobnie, a to były piersi idealne. No i dwie!!!

No i twarz też miała.

No i gdy patrzyłem się w te jej piersi i nie mogąc się już oprzeć zacząłem je miętosić, ta właśnie twarz, jak to twarz, z oczami, ustami i nosem, postanowiła wszystko zrujnować. Zaczęła mruczeć coś pod nosem. Mruczała, mruczała, odwróciła się do mnie, popatrzyła głęboko w oczy, zmarszczyła czoło i zaczęła intensywnie myśleć. Też na pewno zaczęła rozkminiać akcję z teleportem. Trochę jej to zajęło. W końcu poddała się, podobnie jak ja z pół godziny wcześniej. No i nastała cisza. Cisza taka z tych niezręcznych, gdzie oboje wiecie, że trzeba coś powiedzieć, tylko co do cholery W końcu żeby przerwać ten marazm, postanowiłem być mężczyzną, wziąć sprawy w swoje ręce i zacząłem z powrotem miętosić jej pierś patrząc jej w oczy. Chyba nie o to chodziło, ale przynajmniej trochę przetrzeźwiała, strąciła moją dłoń i wymruczała z przepiękną kacową chrypką:

- Cześć. E A E - ufff, nie byłem sam, nie tylko ja nie wiedziałem nic na temat godności współtowarzysza, ale oczywiście, nie wypadało przerywać tych prób. No hejka, hej, no Em Osobo!!!

Muszę przyznać, że w tym momencie zostałem powalony na łopatki. Nikt nigdy nie nazwał mnie Osobą. Bywało w takich sytuacjach odwoływać się do słoneczek, misiów, kwiatuszków czy skarbeńków, ale nikt jeszcze nie nazwał mnie Osobą. To było piękne. I naprawdę chwyciło mnie za serce.

- No hej. odpowiedziałem. Kurna

--
Mam dwa lewe jądra...

anathem
- No hej. odpowiedziałem. Kurna, fajna jest, co jej powiedzieć, jak się zachować, co robić. Nie zamierzała mi pomóc, tylko gapiła się na mnie uśmiechając się nieśmiało i oczekując czegoś ode mnie. Przeszło mi przez myśl, żeby po prostu znowu zacząć ją miętosić i może coś będzie już na trzeźwo, ale postanowiłem, że zachowam się jak prawdziwy facet i zmierzę się z tym.

- Gdzie jest kibel? spytałem.

- W korytarzu, pierwsze drzwi na lewo. powiedziała Osoba.

- To ja teges, bo muszę. Się ogarnąć. Trochę. Ja.

- Ok. Przynieś wody. powiedziała Osoba przewracając się na drugi bok.

Wstałem. Majtki są, skarpetki są, spodnie też, koszulka jest, cudnie. Buty na pewno są w przedpokoju. Tak, chciałem zachować się jak ciul. Sam nie wiem dlaczego. Ot na kacu jakoś myślenie czasem zawodzi. No i jestem facetem, dziewczyny kochane, instynkt każe po prostu się zmyć rano, przynajmniej do pewnego wieku i w pewnych okolicznościach.
Przedpokój jest, cudnie. Drzwi wyjściowe są. Buty są!

Śpiący na nich pies jest Rottweiler. Wielki. Rozszarpujący bezbronnego królika, albo jakąś Osobę przez sen, bo warczy i szczerzy kły. No ale, decyzja podjęta, trzeba działać. Z lewym butem problemu nie było, wystarczyło lekko przesunąć łapę królikobójcy, gorzej się sprawa miała z prawym. Ale, cóż to dla człowieka o mojej kreatywności. But jest but, prawda? Wziąłem więc jakiegoś starego papucia, podsunąłem psiakowi pod nos raz, drugi, trzeci, w końcu złapał przynętę, przegryzając go przy okazji na wylot. Well done, udało się. Po cichu niczym w piosence Turnaua, po wielkiemu cichu zacząłem wzuwać buty. Trwało to troszkę dłużej niż zwykle, chyba jeszcze byłem pijany. Ale po paru minutach walki, w kompletnej ciszy i z kilkoma momentami zwątpienia, gdy prawie wylądowałem bynajmniej nie telemarkiem przy zębiskach Królikobójcy, udało się! Byłem gotów do wyjścia, gotów do ucieczki, gdy
Otworzyły się drzwi od pokoju, wyszła z nich cudownie rozczochrana Osoba, patrząc to na mnie, to na świeżo przebudzonego psa, to na papucia w jego pysku Na mnie, i na papucia. Na mnie i na papucia.

- Co tak długo z tą wodą? spojrzała na buty na moich nogach. Wybierasz się gdzieś? jej minka nie wróżyła nic dobrego, w sumie zacząłem się zastanawiać, dlaczego do jasnej cholery chciałem uciec, przecież naprawdę jest ok. Pewnie warczący na mnie Królikobójca też miał na to jakiś wpływ.

- Nieeeee, no. Psa chciałem wyprowadzić, chyba musi siku.

- Ach, jesteś kochany, dzięki. To ja zrobię śniadanie.

- Cudnie. Też jesteś kochana. Osobo.

Uśmiechała się naprawdę słodko. Chyba Królikobójca nieświadomie wyświadczył mi przysługę

***

Oczywiście nie na długo. Królikobójcę mógłbym równie dobrze nazwać Kotobójcą, Wiewiórkobójcą, Gołębiobójcą, Kretobójcą, a nawet Dzieciobójcą. Próbował dopaść w swoje zębiska wszystko co się ruszało. Pierwszy raz trzymałem w swoich dłoniach tak wyrywnego zwierzaka. Bez skojarzeń.

Gdy wróciłem do mieszkania, Osoba czekała już z talerzem pełnym kanapek, z zaparzoną herbatą, wcierając w siebie jakieś mazie. Uwielbiam kobiety za te wszystkie kremy, balsamy, które w siebie wcierają z niesamowitą dokładnością i delikatnością, dziesiątki maseczek porannych, wieczornych, południowych, w środę taka, a w sobotę taka. Uwielbiam to obserwować, ma to niezwykły urok. I magię. No i ładnie pachnie. Jedynym kremem jaki zdarza mi się użyć, to stary, dobry, niebieski Nivea, i to tylko wtedy jeśli się pozacinam i już wytrzymać nie mogę. Jedno małe opakowanie wystarcza mi na dwa lata.

Wyglądała bardzo apetycznie. Taka świeża, pachnąca, idealnie posmarowana, czekająca właśnie na mnie. Tylko na mnie. Kanapka z serkiem Almette, szynką, masmanderem, a na tym wszystkim pomidorek, na nim rzodkiewka, posypana solą i odrobiną pieprzu. Tak, tego mi było trzeba. Byłem głodny. Bardzo głodny.

XXX

Miała to być moja pierwsza robota w Stoke. Agencja pracy, przez którą miałem być zatrudniony nie wyglądała zbyt solidnie, ale co zrobić.

- Dzień dobry powiedziałem wchodząc.

- Dzień dobry powitała mnie puszysta recepcjonistko/sekretarka. W Anglii wszystkie one są puszyste, bardzo puszyste. Pan Pijotr Zejdżar?

- Piotr Zegar. Zgadza się.

- Pijotr Zejdżar. Świetnie, proszę do pokoju numer dwa.

W pokoju numer dwa czekał na mnie Mr Motywator. Po zadaniu standardowych pytań, czyli oczywiście czy byłem karany, oraz czy posiadam buty robocze (utwardzane buty mające chronić stopę w razie upadku czegoś ciężkiego, moje glany znakomicie nadawały się do tej roli), zaczął się proces motywacyjny.

- Pijotr. Potrzebujemy Cię! Potrzebujemy właśnie Ciebie! Jesteś idealny do tej pracy, to świetna praca, możesz dobrze zarobić i wkrótce awansować dalej.

Matkobosko, co oni dla mnie mają? Mam być HR Managerem, a może mam być supervisorem jakichś niesamowicie ważnych badań społecznych?

- Pijotr. Nie zawiedziesz mnie? Nie zawiedziesz mnie! Wiem to! Wystarczyło, że wszedłeś do tego pokoju, jak wszedłeś do tego pokoju! Boże, JAK TY WSZEDŁEŚ! Ja już to zobaczyłem, od razu!

- Świetnie, nie zawiodę. Co to za praca?

- NIE ZAWIEDZIESZ MNIE??? - zaczął mnie uderzać po plecach, dosyć mocno, ale tak, podbudował atmosferę. DASZ Z SIEBIE WSZYSTKO??? PIJOTR!!! PIJOTR!!!

- Nie zawiodę.

- JESTEŚ PEWIEN??? JESTEŚ PEWIEN??? w kącikach ust zaczęły pojawiać mu się drobinki śliny.

- TAK! czułem się coraz bardziej jak na spotkaniu jakiegoś ruchu charyzmatycznego, a nie jak w agencji pracy.

- NIE ZAWIEDZIESZ??? tym razem ślina już kącików ust się nie utrzymała, ten człowiek mnie opluwał! A do tego nie przestawał bić mnie po plecach.

- NIE ZAWIODĘ!!! wykrzyczałem ile tylko miałem sił w płucach, uderzając go ile tylko miałem sił po plecach. NIGDY CIĘ NIE ZAWIODĘ!!! NIGDY KURWA!!! Muszę przyznać, że atmosfera mi się lekko udzieliła.

- Świetnie. Wiedziałem że mogę na Ciebie liczyć Pijotr Zejdżar. Mr Motywator był dumny z siebie.

- A co to za praca?

- Wszystko na miejscu, wszystko na miejscu. Bądź o 23,15 na ulicy takiej i takiej, przyjedzie po Ciebie taksówka, zawiezie Cię na miejsce, tam Ci wszystko powiedzą. Tylko weź buty ochronne, koniecznie!

- Ok Hmm Po cholerę mi buty ochronne w pracy biurowej, no ale może taki wymóg. Będę.

O godzinie 20 byłem w umówionym miejscu, taksówka już czekała. Wow, wysyłają po mnie taxi, ciekawa co to za robota wyobraźnie działała.

Jechaliśmy około 30 minut, wyjechaliśmy daleko poza centrum Stoke, poza obrzeża Stoke, w końcu poza samo Stoke. Auto zatrzymało się pośrodku niczego, obok pojedynczego, wolno stojącego baraku z napisem Pet Cookies. Coś mi tu zaczynało śmierdzieć. Dosłownie i w przenośni. Ledwo zdążyłem wysiąść, taksówkarz już wrzucił wsteczny i na pełnym gazie ruszył w stronę miasta. No nic, tu pewnie też trzeba robić papierkową robotę, tylko dlaczego o 24,00 dopiero?

- Witam, jestem Piotr, przyjechałem do pracy z agencji takiej i śmakiej. powiedziałem do pierwszej napotkanej osoby, grubego, no dobra, nieludzko wręcz grubego gościa po 50, którego twarz nie wyrażała absolutnie żadnych emocji i żadnego zainteresowania moją osobą.

- Masz powiedział wręczając mi biały fartuch i coś w rodzaju maseczki chirurgicznej. TY STAĆ TU, I ROBIĆ TO CO ONI wyartykułował mi najwolniej i najprościej jak tylko potrafił na czym będzie polegała moja praca.

A była to praca bardzo rozwijająca i ambitna. Polegała na pakowaniu jadących taśmą ciasteczek dla psów, kotów i innych gryzoni do woreczków. Kostki do kostek, ryby do rybek, kurki do kurek i świnki do świnek. Od czasu do czasu następowała zmiana funkcji i szło się wyrabiać ciasto, bądź obsługiwać piec. Czas spędzony tam był fascynujący.

Naprawdę, tym razem nie szydzę. Po parunastu minutach pakowania ciasteczek, zacząłem się przysłuchiwać swoim nowym kolegom z pracy. Okazało się że byli Polakami. A temat rozmowy? Nie zgadniecie

- Nie mogę się z Tobą zgodzić, Twoje poglądy na ten temat są zbyt radykalne, jak na mój gust flegmatycznie stwierdził Chirurg nr 1.

- Tak, gdyż cały program kartezjańskiego sceptycyzmu nazywamy, uwaga, RADYKALNYM, kolego, więc jakże mogłyby być inne.

--
Mam dwa lewe jądra...

anathem

- Tak, gdyż cały program kartezjańskiego sceptycyzmu nazywamy, uwaga, RADYKALNYM, kolego, więc jakże mogłyby być inne.

- No tak, ale ona nie zakładała odrzucenia wszelkich ludzkich dokonań, przekonań, wiar i sądów.

- Mylisz się kolego, na tym właśnie ona polegała. Nie czytałeś Medytacji o pierwszej filozofii? Chirurg nr 2 wyraźnie triumfował.

- Oczywiście, że czytałem, za kogo ty mnie masz.

Przez następne parę godzin byłem świadkiem niesamowitej dysputy filozoficznej, panowie przerobili Kanta, Poppera, Schillera i dziesiątki innych, jednak tak się różnili w swoich poglądach, że ostatecznie nie doszli do Nietzschego.


CDN

--
Mam dwa lewe jądra...

Mirmil
Mirmil - Superbojownik · przed dinozaurami
Fantastycznie napisane droga Osobo

--
Spoglądanie w otchłań mam za zupełny idiotyzm. Na świecie jest mnóstwo rzeczy o wiele bardziej godnych tego, by w nie spoglądać. Jaskier, Pół wieku poezji

czujnyjakpiespotrojny
Przeczytałem z wielką przyjemnością, świetne pióro, ciekawie, dowcipnie, warte twardych okładek

--
"Poszerzaj swoje horyzonty- wyburz dom z naprzeciwka."

Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
minonA - Superbojownik · przed dinozaurami
Osobo! Gdzie to CDN?
Forum > Półmisek Literata > Magister w UK
Aby pisać na forum zaloguj się lub zarejestruj