Dostałem informację od jednego z kumpli z Rathmines – z tych, z którymi pija się wódeczkę, że ktoś do mnie się odezwie w sprawie weekendu. Powiedział, że chodzi o Pawła - on ma reputację koniarza, w sensie że jeszcze w Polsce zajmował się końmi i to samo robi tutaj. Paweł zadzwonił, zapytał, czy lubię konkursy hippiczne. Pojęcia nie miałem, w jakiej roli mnie widzi, zatem zgodnie z prawdą i na wszelki wypadek powiedziałem, że od kilkunastu lat biegam najwyżej na dystansach do pół mili i w ogóle nie skaczę. Usłyszałem, ze spoko, on widzi mnie raczej w zajęciach bardziej związanych z publicznością i że oferuje za to kasę plus dostanę lunch i ubranie. To ubranie do mnie przemówiło, bo ancugu na wyścigi ze sobą nie przywiozłem. Świadkowie rozmowy stwierdzili, że na słowo „kasa” rozdęły mi się nozdrza i zastrzygłem uszami. Mogę jedynie dodać, że gdzieś w głębi duszy coś mi radośnie zarżało...

Z kasą to jest tak: normalnie w rzeczywistości obiektywnej banknot 100 PLN ma wymiary 138 na 69 mm i jest to stała fizyczna. W wymiarze subiektywnym jego wielkość oscyluje w przedziale od miniatury perskiej do Panoramy Racławickiej. Jak dla mnie to miał on wielkość Bitwy pod Grunwaldem, dlatego też zgodziłem się od razu. Co do publiczności to od razy stanęły mi przed oczami sceny z Bonda – wyścigi w Ascott, dżentelmeni w srebrno - szarych frakach, szampan, elegancja, gonitwy, zakłady i tak dalej... I jak to zwykle bywa, dość szybko przekonałem się, że rzeczywistość w żaden sposób nie trzyma standardów wyobraźni. Po pierwsze – zamiast zamówić taksówkę to musiałem z buta dotrzeć pod Portobello College. To nie było najgorsze, 40 minutowy spacer w sobotę o piątej rano, piękna pogoda, ptaszki śpiewają, byłem wcześniej, siadłem nad kanałem i karmiłem gołębie kanapkami, które na wszelki wypadek zabrałem ze sobą. Zamiast szampana – gazowana woda mineralna.

Samochód przyjechał, no cóż – był to Peżocik 206, 4 kolesiów w środku, szczerze mówiąc nie wyglądali na bywalców wyścigów, kazali mi wrzucić plecak w bagażnik i się dosiąść. Zawartość bagażnika była nader interesująca - 4 plecaczki, olbrzymi młot, koły drewniane i zwoje sznura. Wizja Ascott zniknęła ostatecznie ale pojawiła się ciekawość - łamanie kołem jako sposób wychowawczy zostało zarzucone już w średniowieczu, do tego sznur i młot – czyżby polowanie na czarownice?

Tak czy inaczej – wsiadam i jedziemy. Rozmowy nie dotyczą meritum sprawy, jedziemy przez trochę, w pewnym momencie pada kwestia:
Ty wysiadasz i czekasz na inny samochód który Cie przywiezie.
No to wysiadłem, stał sobie jakiś Hindus, mówi hejka i ze się cieszy ze razem jedziemy na te zawody. Za chwile podjeżdża jakiś inny Peżocik, gościu pokazuje, żeby wsiadać, no to wsiadamy i jedziemy. Kierowca jest Słowakiem, zaczynam rozmawiać o Słowacji, robi się fajnie. Dojeżdżamy na miejsce, piękny poranek i nadal chłodno, teren przepiękny, zielono, drzewa, w oddali latają samoloty, cala infrastruktura do zawodów hippicznych na miejscu. Nadal nie wiem, o co chodzi ale szef interesu zaprasza po odbiór ubranek. No i wiadomo już, ze kanał. Ubranko było świetliste, no dobra, powiedzmy uczciwie – całkiem odblaskowe, fosforyzująca żółć ze srebrnymi paskami.
Kolejne marzenie legło w gruzach, znaczy rzeczywistość zatriumfowała. I się zaczęło – wbić kołki, przeciągnąć sznur, wyznaczyć emergency road i tak dalej...

Później – cóż było strasznie tłoczno i upierdliwie, koniarze na całym świecie są tacy sami, w sensie że lubią duże samochody, ruch się w interesie zrobił zarąbisty, znaczy słońce w pełni, trzeba machać rękami, samochodów od cholery i ogólnie zapieprz.. Był służbowy lunch – zupka, cola i jakiś kanapon o smaku bezsmakowym. W ekipie było nas trzech – Słowak kierowca, jakiś Litwin i ja. Sami Irlandczycy, nie? Ze Słowakiem dało się pogadać o nartach i żarciu, Litwin był mniej kumaty ale, ale... to co mi się podobało to fakt, ze oni naumieli się polskiego. Później był jeszcze większy młyn, wszystkie miejsca zostały zapełnione i oddelegowane mnie na bramę główną do pomocy jednemu kolesiowi.

Chodziło o to, żeby nie wpuszczać chętnych na parking bezpośrednio przy zawodach hippicznych tylko kierować ich na druga stronę drogi. Koleś z twarzy był całkiem nasz, na samym początku powiedział do mnie: Jasna cholera! Wymowa warszawska była, to mu zaczynam tłumaczyć że nie chodzi o to, coby stać w bramie tylko rozstawić się po obu stronach wjazdu i machać do skręcających coby jechali dalej. Na to on do mnie, ze tylko English, przeszedłem zatem na miejscowe narzecze i okazało się, że nasi tu byli i go nauczyli. No i tak sobie machaliśmy i gadaliśmy do odwiedzających gdzie mają parkować. Około szóstej zrobił się spokój, koleś został na bramie a cała nasza ekipa została skierowana do innych zajęć – bo przyjechał van ze sprzętem do skoków i trzeba to było rozstawiać. Rzuciłem standardowy dowcip że już jestem zj*bany jak koń po westernie i chromolę, ale nie noszę. Dowcip kupił Słowak i Litwin, nasi niekoniecznie. Zacząłem nosić z Litwinem te wszystkie bramki i drążki, nader oszczędnie bo we dwóch. Zajęło nam to czas jakiś ale dzięki temu udało się wymigać od targania donic z kwiatami które ciężkie były jak cholera. W międzyczasie zrobiła się dziewiąta, zostaliśmy zwolnieni z obowiązków. Słowak się zachował, chociaż mieszkał przy lotnisku to odwiózł mnie i Hindusa na O'Connella. Dobra, nie był taki szlachetny bo jak raz kobitkę miał w okolicach Amiens Street i do niej jechał ale było to miłe. Za to nie znal dowcipów o Havranku...

Następnego dnia była powtórka ale z urozmaiceniami. Litwin był jednodniowy, jak się okazało, zamiast niego wszedł drugi Hindus, miał jakieś imię i w ogóle był przesympatyczny, gadaliśmy trochę o Indiach, skończyło się na Chicken Tikka Masala i Tandoori, bo akurat lubię kuchnię hinduską, natomiast koleś robił jako Je*ana Mahatma. Po wczorajszych doświadczeniach dostaliśmy więcej miejsca na pierwszym parkingu i nabraliśmy wprawy. Powiedziałem, że trzeba skorygować niedociągnięcia w sensie większych odstępów między rzędami samochodów i wyznaczyć parę miejsc na samym początku dla niepełnosprawnych. Dało się zrobić, i działało dobrze, dopóki Je*ana Mahatma stał przy wjeździe i kierował na parking, Pan Albercik – poezja, sandały i skarpety, kierował ich do mnie, ustawiałem rzędy w sensownym odstępie, szeroka droga awaryjna przez środek i było całkiem OK. Tylko że słońce dawało strasznie, trzeba było się zmieniać, no i jak przyszło kolej na Je*aną Mahatmę to równo popieprzył odstępy pomiędzy rzędami w sensie, że za wąsko zostawił i były problemy z wyjazdem.

Lunchu nie było, ale nie było również noszenia sprzętu, za to Słowak zachował się podwójnie dobrze – jako że robił coś tam gdzieś tam, to dostał żarcie i się ze mną podzielił no i znowu jechał do kobitki zatem wróciłem normalnie do Centrum. W ciągu tych dwóch dni udało mi się ustalić opóźnienie komórki, pierwsze próby zdjęć to był koszmar, same ogony mi zostawały na fotce, ale drugiego dnia załapałem o co chodzi i już było dobrze. Oczywiście przed odjazdem dostałem stosowną kopertę i, zechce Pan wybaczyć, panie Matejko, ale otrzymane wynagrodzenie sprawiło, że Bitwa pod Grunwaldem skurczyła się do rozmiarów standardowego Chełmońskiego.

--
Graf Jesus Maria Zenon y Los Lobos von Owtza und zu Sucha-Bez-Kicka y Muchos Gracias Zawieszona