To być może zostanie częścią czegoś większego.
Rekord
Grupa czekała na Cieniasa. Zawsze się spóźniał i musiał wymyślać najprzeróżniejsze wymówki, bo przyznać nie chciał, że jego rakieta ma za słaby stos atomowy i nie osiąga porządnych przyśpieszeń. Teraz szedł z Ziemi i tłumaczył przez radio, że babcia zapędziła go była do pielenia ogródka i dlatego wystartował z opóźnieniem, ale wszyscy z tysięcy kilometrów łapali jego sygnał i widzieli, że wlecze się niemiłosiernie. Biedak zużył już kiedyś był wszystkie sensowne wytłumaczenia i doprawdy lepiej byłoby mu nie wspominać o babci, gdyż teraz zamiast nabijać się z niemocy jego pojazdu, wszyscy śmiali się z tego, iż robił za automat ogrodniczy u staruszki. Wiedzieli, że chociaż dzisiaj prawdopodobnie jest to kłamstwo, to bywają w życiu Cieniasa dni, gdy naprawdę pracuje w ogródku. Poza tym Cienias był otyły.
– Moja babcia nie ufa robotom – tłumaczył.
– Zamiast montować neony wstaw se lepszy silnik – poradził mu ktoś po raz setny.
– Mój silnik jest dobry! I wcale nie mam dużo neonów! – denerwował się Cienias, w którego wykonaniu start wyglądał, jakby ogromna świąteczna choinka ociężale dźwigała się ku niebu. – Już jestem na hamowaniu.
Z hamowaniem też bywało zabawnie. Podczas gdy inni mogli swobodnie i bez wysiłku wskoczyć z trajektorii hiperbolicznej na orbitę kołową po prostu gwałtownie wytracając prędkość, Cienias przelatywał rozpędem dalsze setki kilometrów i później musiał dwoić się i troić wraz z pokładowym komputerem, by znów zgrać kurs z całą bandą. Błyskał wtedy wściekle czerwonymi światłami, gdy w końcu zrównywał się z eskadrą, by za jakiś czas znów zostać samemu w przestrzeni, kiedy tamci wracali do domu cisnąc ile fabryka dała, aż im języki wyłaziły na wierzch.
Nazywali się Młodzi Wilcy. Nie „wilki” jak panienki, ale „wilcy” – chłopcy; i nie „młode wilki”, bo młode mogły być kobiety, lecz „młodzi”, młodzi mężczyźni. Młodzi Wilcy.
Często zdarzało się, że jeśli ktoś po raz pierwszy słyszał tę nazwę, przyjmował, że to Młodzi Wielcy, a im to nawet schlebiało, choć zawsze prostowali nieporozumienie. Czasem zwali się Wielcy Wilcy. Kto wymyślił te nazwy? – nikt nie pamiętał.
– Hej, Cienias! – zawołał przez radio Szary. – Nie złapał cię patrol na śmietniku?
– Nie – doszło wszystkich po chwili. Cienias ucieszył się, że wreszcie dali sobie spokój i sam przywódca stada, cieszący się największą estymą Szary, zainteresował się, czy bezpiecznie opuścił strefę okołoziemską.
– Bo myślałem, że wlepili ci mandat za tamowanie ruchu – wypalił Szary, samiec alfa.
Lawina śmiechu przetoczyła się w eterze przypominając gorzko Cieniasowi, kto jest „samcem omega”. Nie musieli śmiać się przez radio – pomyślał słysząc chór chłopięcych i dziewczęcych głosów i z przykrością spojrzał na sąsiedni, pusty fotel. Leciał sam.
Siedzący za sterami Joshua Parkes nie śmiał się z kolegi. Akurat całował swoją dziewczynę ponad środkowym panelem przycisków i to był jedyny powód jego milczenia. Od zawsze naśmiewali się z Cieniasa; było to tak powszechne i normalne, że nie widzieli w tym niczego zdrożnego.
– Gorzko, gorzko! – z tylnego rzędu wydarł się gruby nastolatek.
– Stul pysk, Donny – Josh oderwał się od ust sympatii i rzucił gniewne spojrzenie dzieciakowi.
– Stul pysk, Luke – przedrzeźniał go tamten.
– Dlaczego on nazywa cię „Luke”? – spytała dziewczyna. Złożyła usta w dziubek, a potem pokazała język młodszemu grubasowi.
– Wal się, ruro – rzucił.
– Bo to debil – odpowiedział Joshua poprawiając się w fotelu pilota. – Chyba ma to po starych.
– Powiem mamie – zagroził młody.
– Ja byłem chyba adoptowany – stwierdził starszy chłopak w obawie, że Donny lub nawet dziewczyna wykorzysta argument pokrewieństwa przeciwko niemu. Pocałował ją w policzek.
Nie chciał brać młodszego brata na wokółksiężycową orbitę, ale cóż było robić? Mały zagroził, że jak nie poleci razem, to naskarży ojcu, że Josh wbrew zakazowi wybrał się w kosmos. Starszy nie miał na niego w tym momencie porządnego haka i musiał ustąpić, złamać zakaz razem z nim. Przypuszczał, że gdyby zostali przyłapani, cała odpowiedzialność spadnie na niego; na tym polega opieka nad rodzeństwem.
Trudno. Nie mógł opuścić tak ważnego wydarzenia. Lepiej było z bratem być świadkami wyczynu Szarego niż siedzieć na Ziemi, również w jego towarzystwie, i o wszystkim dowiedzieć się później od rozentuzjazmowanych kumpli, którzy oczywiście chełpiliby się przed nim czerpiąc z tego przyjemność. Jakby sam fakt, że młodszy brat zatrzymał go, nie był dostatecznie zawstydzający, może nawet bardziej niż babcia ogrodniczka. Na szczęście Donny również chciał lecieć, więc Joshua nie przegrał całkowicie, lecz rozegrał to nie najlepiej. To był remis, kompromis okupiony z jego strony niemałymi ofiarami.
– Pamiętaj, Luke, twój żółty batyskaf jest teraz mój!
– Oddałeś mu batyskaf? – zdziwiła się dziewczyna.
Chłopak dużo stracił w jej oczach pozbywając się wygodnego wehikułu, w którym można było przyjemnie spędzić czas będąc kołysanym przez morskie prądy, gdy bajecznie kolorowe ryby zaglądają przez okna. Josh stał się chłopakiem z rakietą, a takich było więcej niż tych z rakietą i batyskafem; automatycznie uczyniło go to mniej atrakcyjnym.
– Nie martw się, Cindy. Niedługo go odzyskam.
– Sprzedam ci go za rakietę!
– Stul pysk, Donny – starszy Parkes odwrócił się ponownie, – i zapnij pasy.
– A czemu ja muszę, a wy nie?
– Bo tak!
– Czy dlatego, że się o mnie troszczysz bardziej niż o nią? – dociekał mały podlec.
– Właśnie, Joshua, nie zależy ci na mnie?! – spytała Cindy wisząc nad swym fotelem.
– Oczywiście, że zależy – jęknął. – Zapnij pasy, kochanie.
– A dlaczego mi rozkazujesz?
– Ja bym ci nigdy nie rozkazywał – odezwał się młodszy Parkes.
– To nie tak – Josh objął ją ramieniem. – Troszczę się o ciebie.
– Ja też – oświadczył Donny. – Zapnij pasy, kochanie.
– Stul pysk!
– Masz zamiar rozbić się, tak? – naburmuszyła się ostentacyjnie. – Chcesz nas rozbić?
– Nie! – zdenerwował się chłopak. Jak mogło jej coś takiego przyjść do głowy? Odetchnął głośno. – Nie chcesz, to nie zapinaj.
– Fajnie – młody wypiął się z pasów i obrócił do góry nogami.
– Nie ty, idioto!
– Kochasz brata bardziej niż mnie – Cindy gniewnie wbiła łokieć pod żebro Josha, aż ten się skulił.
– Akurat – burknął, ale nie zezwolił bratu rozpiąć pasów. Donny zrobił to samowolnie.
– Powiedz, że mnie kochasz i że się nie rozbijemy – zażądała.
– Nie rozbijemy się – spojrzał jej w oczy, – ale przy jakimś manewrze…
– I kochasz mnie? – przerwała.
– Przecież wiesz – pogładził dziewczynę po głowie, ale to nie wystarczyło.
– Powiedz to!
Uratował go alert zbliżeniowy. Czerwone kontrolki zabłysły nagle w kilku miejscach. Chłopak sprawdził parametry swej orbity i obraz radarowy, gdzie widać było pobliże jego rakiety w trójwymiarowej projekcji; kilka kropek przesuwało się w niezbyt regularnym szyku kilkaset kilometrów nad powierzchnią Księżyca.
– Hej, Mike! – krzyknął przez radio. – Złaź mi z ogona! Przekroczyłeś trzy kilometry!
– Spoko – odpowiedział mu wesoły głos. – Robi się.
Cindy odwróciła się do okna. Widziała srebrną powierzchnię Księżyca przesuwającą się pod nimi, bijącą w oczy ostrym, odbitym światłem Słońca. Linia terminatora, postrzępiona na nierównościach była dobrze widoczna, jak i gra cieni na zboczach wzgórz i kraterów, do których Słońce zaglądało pod bardzo ostrym kątem, a których nie potrafiła nazwać, nawet tych największych. Lecieli nad oświetloną stronę, lecz pojazd obracał się dając jej ujrzeć coraz więcej czarnej plamy, tak że dziewczynie zdawało się, iż wlatują nad nocną połowę Księżyca. Dopiero gdy spostrzegła granicę czerni bezgwiezdnej i usianej świecącymi punkcikami, gdy spojrzała na wprost przez przednią szybę na krajobraz, który chwilę wcześniej widziała z boku, zrozumiała, że się kręcą.
Radio gadało wieloma głosami, gdy Cienias podchodził na wyznaczoną pozycję. Jeśliby chcieli, mogliby włączyć komunikację wideo, ale Josh nie dał innym zobaczyć, że zabrał w przestrzeń młodszego brata. To by dopiero był obciach! Koledzy rozumieli to na swój sposób – wiedzieli, że Parkes leci z Cindy.
Ziemniaczany płatek uderzył Josha w szyję.
– Nie żryj tego świństwa, debilu – warknął na młodszego, który wcinał z nie wiadomo jak przemyconej na pokład paczki chipsy pozwalając niektórym swobodnie wzlecieć i rozproszyć się po kabinie. – Zaśmiecisz tu wszystko. A sam będziesz taką grubą świnią jak Cienias – dodał.
– To czemu nazywają go Cienias? – donny nie przejął się zakazem.
– Bo ma cienki wóz i sam jest cienki.
To mógł być powód, jak i ten, że być może robiono to z przekory.
– A może ty się tak wleczesz, bo silnik nie może ruszyć twego tłustego dupska? – dokuczali mu.
– Nieprawda! Mój silnik jest wypasiony – krzyczał Cienias z tysiąca kilometrów.
– Sam jesteś wypasiony – stwierdzał ktoś, czym wywoływał wybuch śmiechu u innych.
– Zobaczysz, będziesz taki sam – powiedział Josh do brata.
– Nie będę.
– Będziesz. Będziesz ważył ze sto pięćdziesiąt einsteinów.
– Nie będę! – uparł się Donny.
– Będziesz!
– Przestańcie! – krzyknęła Cindy, potem ciszej dodała – proszę.
Starszy Parkes zajął się instrumentami pokładowymi. Zacisnął zęby.
– Nie będę – powtórzył jego brat. Para z przodu nie zareagowała.
– Przepraszam, musiałem go wziąć – Joshua szepnął dziewczynie do ucha.
– Hm…
– Inaczej wcale byśmy nie polecieli.
– Joel by mnie zabrał – bąknęła i uciekła wzrokiem.
– Ten… – Parkes miał ochotę wyrzucić w kosmos Donny'ego lub wspomnianego Joela, najchętniej obu. Spojrzał na brata, który w tej chwili zachowywał się wyjątkowo grzecznie – po prostu siedział i gapił się w okno na Księżyc, jakby chcąc dostrzec światła leżących tam baz czy inne ślady ludzkiej działalności.
Joshua zacisnął prawą dłoń w pięść i napiął mięśnie ramienia. Pomiędzy łokciem a nadgarstkiem wyrosło niewielkie wybrzuszenie.
– Patrz na to – zagadnął dziewczynę.
– Co to jest?
– Implant – szepnął. – Prawie nie widać blizny, co?
– To nielegalne. Jesteś teraz wickołakiem.
– Tobie też załatwię – zaoferował chłopak, który wolał oryginalne, angielskie określenie: werewick. – Jeśli będziesz chciała – dodał na wszelki wypadek.
– Podobno to robi z ludźmi dziwne rzeczy.
– E tam. To bzdura.
– I co, Cienias – powiedziało radio odrywając ich od tematu, – spóźniłeś się.
– Zdążę! – sapnęło w odpowiedzi.
Jednak wszyscy wiedzieli, że mu się nie uda. Szary nakazał rozpocząć manewr za dwanaście minut, co nie ratowało spóźnialskiego. Cienias był już na właściwej orbicie, ale kilkaset kilometrów za innymi i tylko niebezpieczny manewr przejścia tuż nad powierzchnią satelity mógł wyprowadzić go na czas we właściwe miejsce. Lecz Cienias nie zdecydował się na to ryzyko. Nie on.
– Poczekajcie jeszcze trochę – poprosił płaczliwie.
– Sorry, Cienias. Jeśli nie zrobię tego teraz, wrócimy w to miejsce po dwóch i pół godzinie – zdecydował Szary. – Trudno.
– On to naprawdę zrobi – wyszeptał Joshua.
– Ale co? – zainteresował się młodszy Parkes.
– Stul pysk, Donny.
– Założę się, że mu się nie uda – Donny wysunął się pomiędzy przednie fotele; jego głowa zawisła nad deską rozdzielczą.
– Uda mu się – z przekonaniem rzekł Josh patrząc w twarz brata.
– A ty jak myślisz, ruro? – młodszy chciał odwrócić się do dziewczyny, ale Josh dał ciąg w momencie, gdy Donny wisiał twarzą w dół. Gwałtowne szarpnięcie rzuciło starszymi o miękkie fotele, a dzieciaka nosem o twardą powierzchnię przy przednim oknie.
– Ty dupku! – zabulgotał trzymając się za nochala. Na szczęście nie krwawił.
– A jeśli mu się uda, kupisz mi nowe buty? – słodko spytała Cindy nie przejmując się dzieciakiem wijącym się pod sufitem.
– Dobra – bezmyślnie rzucił Parkes koncentrując się na korekcie orbity. Nie chciał, by jego nagły manewr wytrącił ich z założonej trajektorii. – Co?
– Buty! – zatrzepotała rzęsami. – Ty mnie nie słuchasz!
– Ależ słucham – nadal zajmował się nawigacją. – Buty, wiem.
– Naskarżę na ciebie matce – zagroził Donny. – Ojcu też.
Akurat – pomyślał Josh. Powstrzymał się przed ponownym rzuceniem bratem o elementy kabiny, ale nie zamierzał pozwolić, by to on miał ostatnie słowo.
– To ja wtedy powiem, jak to było z posiadłością na Madagaskarze.
Młody prychnął gniewnie i wycofał się na tył. Joshua żywił nadzieję, że przez parę minut będzie siedział cicho. Chciał posłuchać, o czym przez radio rozmawiają inni.
To nie było tak, że Donny Parkes wymagał nieustannej opieki. Miał trzynaście lat i mógł zostać sam choćby i na dwa dni – pewnie nawet by chciał, gdyby nie wiedział, że Joshua wybiera się obserwować bicie rekordu O'Briena. Starszy przeklinał chwilę, gdy się tym pochwalił; powinien był trzymać to w tajemnicy. Pod nieobecność rodziców, którzy mieli nigdy nie dowiedzieć się o wycieczce na Księżyc, Donny zagroził, że powie im o wszystkim, chyba że Josh zabierze go ze sobą. Chłopak zwąchał okazję i nie dał się przekonać do pozostania, a im bardziej starszy brat był przeciwny, tym więcej smarkacz żądał. Doszło do tego, iż zaproponował alternatywę: albo leci razem i (o zgrozo!) dostaje batyskaf, albo obaj siedzą w domu denerwując się wzajemnie. Szantażyście nie przeszkadzało, że nie wie, na czym polega bicie rekordu O'Briena. Wyczuł, że jest to ważne dla brata i eksploatował to bezlitośnie.
Teraz, gdy Joshua zagroził ujawnieniem prawdy o posiadłości, młody spróbował ponownie.
– Jak powiesz o Madagaskarze, to ja powiem, co robimy teraz – oświadczył tonem zwycięzcy.
– Heh, młody, siedzisz w tym po uszy – uśmiechnął się Josh.
– Powiem, że zabrałeś mnie siłą.
Starszy brat wybuchnął śmiechem. – Już, bo ci uwierzą, głupku – wykrztusił.
Każdy, kto znał braci Parkes, zwątpiłby od razu, gdyby usłyszał, że starszy zabiera gdzieś młodszego, lub że Donny daje się wziąć na wycieczkę wbrew swej woli. Także Cindy chichotała na tę myśl. Josh wiedział jednak, że jego brat jest nieobliczalny. Obawiał się, że zdolny jest wydać ich obu, dlatego śmiał się nieco nieszczerze.
Pokonany chłopak naburmuszył się i odwrócił wzrok do okna, lecz tam widać było jedynie gwiazdy; Księżyc był pod nimi, a Ziemia nie wiadomo gdzie, może zasłonięta Srebrnym Globem.
– Dobrze, Wilcy – rozległo się z głośnika, – ustawcie się według wytycznych. Tylko nie powpadać na siebie.
Ktoś zawył przeciągle. Joshua nakazał komputerowi wprowadzić pojazd na podaną przez Szarego orbitę. Gdy alarm zbliżeniowy odezwał się ponownie, wyłączył go – teraz tylko by przeszkadzał.
Po paru minutach kilkanaście małych osobowych rakiet szło zwartym szykiem dwieście kilometrów nad powierzchnią Księżyca.
– Rejestrujesz wszystko? – spytał Szary.
– Jasne – odpowiedział ktoś, kogo Parkes nie rozpoznał po głosie, a kto doskonale wiedział, iż pytanie adresowane było do niego.
– Ja też – rzekł kto inny.
– Minuta! – krzyknął Szary. – O'Brien, oto idzie twój rekord.
– Powodzenia, stary.
– Czekajcie! – prosił Cienias, ale chyba nikt go nie słuchał.
Cindy spojrzała na Josha, a potem na ekran radaru. – Czy on już spada?
– Jeszcze nie… Zaraz.
– Co to jest rekord O'Briena, Luke? – nie wytrzymał Donny.
– Stul pysk – beznamiętnie rzucił starszy. Potem spojrzał na dziewczynę. – Dam hologram, co?
Przed nimi, jakby tuż za przednią szybą, zabłysły punkciki w zwartej grupie. W tej samej chwili z radia dobiegły pierwsze dźwięki muzyki.
– No nie! – jęknął ktoś. – Daj jakąś lepszą muzę, stary…
– Zamknijcie się – uciął stanowczo Szary. – To Chopin, mój rodak. Zaczynam.
Josh i Cindy słuchali fortepianu nie ważąc się odezwać. Przez radio też nikt nie mówił.
– Co to za plumkanie? Kto to jest Chopin? – pytał młodszy Parkes. Brat uciszył go gestem dłoni.
– Dobrze – niepewny głos Szarego nałożył się na spokojną muzykę. – Jestem na kursie.
– Widzę – odpowiedziało radio. – Masz dwieście sześć kilometrów.
– Od teraz nie ruszam sterów.
– Widzisz, jak idzie? Joshua wskazał kropkę, która zanurkowała ku Księżycowi. Za nią podążały po kolei następne. – No to i my – dodał po chwili i załączył dysze odchylające.
– To wszystko? – Cindy wgapiała się w projekcję. Zerknęła niepewnie na chłopaka.
– No co ty?! To dopiero początek.
– Ale chodzi mi o to, że on już nic nie zrobi, tak?
– A, no tak – zgodził się Joshua. – Jeśli ma pobić rekord.
– Co to za rekord, Luke?
– Hej, Szary! – Parkes mówił w mikrofon. – Przypomnij nam, jak nisko chcesz przejść?
– W peryselenium dziesięć, może pięć metrów.
– Jesteśmy z tobą – odezwał się inny głos.
– Ja nie! – z daleka nadawał Cienias. – Walcie się.
– Co to za rekord? – podekscytowany Donny szarpał brata za ramię. Ponieważ ten akurat ustawiał dźwignię ciągu, szarpnięcia targnęły całym pojazdem.
– Stul pysk – powiedział, lecz po chwili zmienił zdanie. Może lepiej niech młody wie, co niezwykłego robi przywódca grupy.
– Josh, Cindy! – dobiegło z głośnika. – Nieźle sobie poczynacie! Aż wam cała rakieta chodzi.
Parkes uśmiechnął się przepraszająco do dziewczyny, gdy radio rozbrzmiało kolejnymi niewybrednymi komentarzami.
Mickey O'Brien to legenda, co prawda tylko w pewnych kręgach, ale specyfika jego dokonań w pełni to tłumaczyła. Choć znalazł wielu naśladowców, nikt jeszcze nie okazał się lepszy od szalonego Irlandczyka. I mimo że nie on wymyślił tę zabawę, jednak to jego nazwisko stało się jej synonimem, gdyż znał je każdy miłośnik owego niebezpiecznego procederu.
– Ale o co chodzi, co to za rekord? – niecierpliwił się Donny Parkes.
O'Brien, jak wielu przed nim i po nim, rozpoczynał manewr sto kilkadziesiąt kilometrów nad powierzchnią Księżyca. Ten konkretny, który przyniósł mu sławę w środowisku ryzykantów, zaczął się na wysokości stu osiemdziesięciu. W parę chwil, w kilkadziesiąt sekund należało ręcznie zmienić kurs i wejść na ciasną orbitę, która dotykała prawie księżycowego gruntu, a potem czekać, aż rakieta opadnie i prześlizgnie się nad skałami, kraterami czy nawet ludzkimi konstrukcjami, bo byli i tacy, co ryzykowali więzieniem strasząc stacje radarowe, kontroli lotów i monitoringu przestrzeni. Szary, jak kiedyś Mickey O'Brien, rozsądnie unikał takich baz i trzymał się obszarów, gdzie z trudem, jeśli w ogóle, mogły namierzyć go automatyczne radiolokatory.
Znaleźć orbitę przechodzącą nisko było bardzo łatwo; starczał dowolny komputer pokładowy, który właśnie po to montowany był w dwu-, cztero- lub sześcioosobowych rakietkach, by liczyć trajektorie i podług tych wyliczeń prowadzić pojazd. Gdyby jemu dawano sterować, puściłby rakietę dowolnie nisko ograniczony jedynie dokładnością dostępnych map powierzchni, a jeśliby mógł dokonywać poprawek w trakcie lotu, to wspomagany dobrym radarem strąciłby jabłko z kopuły hełmu stojącego człowieka. Ale cała sztuka polegała na tym, by to człowiek dokonał newralgicznego manewru zmiany kursu.
Trajektometr Szarego wskazał same jedynki, co znaczyło, że siedział na przewidzianej orbicie. Słuchając Chopina i patrząc na świecące kojącą zielenią kontrolki nie mógł uwierzyć, że poszło tak łatwo. Jeszcze nigdy nie udało mu się tak idealnie utrafić w wyliczoną trajektorię, zawsze były jakieś widoczne niedoskonałości – a to prędkość nie zgadzała się, a to kąt taki czy owaki. Teraz, gdy wszystko grało tak pięknie, jak etiuda z jedenastu głośników, które wmontowano specjalnie w celu odtwarzania muzyki, pilot lecącego bezwładnie pocisku poczuł, że oto doświadczył rzadkiego momentu, w którym wszystko idzie tak doskonale, jakby to jakaś nadprzyrodzona siła kierowała tym wszystkim, jakby ktoś nie z tego świata zechciał, by mu się udało, i w swej wszechmocy pomógł w pilotażu. Manewr wykonany został nadzwyczaj precyzyjnie, co wprawiło Szarego w euforyczny stan. Nie pamiętał sekwencji ruchów, jakie wykonał dźwigniami sterowymi; po prostu reagował na zmieniające się wskazania trajektometru, grawimetrów i innych urządzeń, mechanicznie prowadził ręce ku odpowiednim wajchom, aż nagle znalazł się we właściwym miejscu o właściwym czasie z prędkością również idealnie dostrojoną. Spojrzał na nieaktywny ekran komputera jak na mistrza, któremu on – terminator – właśnie dorównał.
Skończył manewr na wysokości dwustu sześciu kilometrów. Od tego momentu miał nie dotykać sterów, lecieć jak kamień bez żadnego ciągu, a kilku kolegów z najbliższych rakiet będzie obserwować jego lot, by świadczyć później, że zaczynając ponad dwadzieścia kilometrów wyżej niż O'Brien wczas swego rekordowego wyczynu, przeszedł w peryselenium niżej, może na dziesięciu metrach ponad skałami. Oczywiście mimo początkowej zgodności orbity, sytuacja mogła pogarszać się z upływem czasu. Odchyłki zbyt małe, by wykryć je na starcie, będą narastały przez pół godziny lotu, a Szary nie może ich skorygować, albo rekord przepadnie; musi lecieć swobodnie i tylko w obliczu kraksy, gdy będzie wiedział, że zmierza na zderzenie z Księżycem, może uruchomić dysze i wyratować się.
Siedział w fotelu i słuchał muzyki. Był podekscytowany i gdyby nie Chopin, nie wiadomo co zrobiłby z rozpierającą go energią. Tkwił przypięty w ciasnej kabinie przed sterami, których nie mógł tknąć, i obserwował zegar, wszystkie wskaźniki i animację, jaką wyświetlał sprzęt grający na tle jasnej strony Księżyca.
Eskadra szła za nim, nieco wyżej, przez co zostawali coraz bardziej w tyle. Paru Wilców zanurkowało ku satelicie i goniło Szarego, ale nie Josh. On nie musiał być blisko i wiedział, że przez kilkanaście minut nie stanie się nic, póki bijący rekord za wysoko jest, by zagrozić mu mogły góry i wypiętrzenia kraterów. Ustawił automat, aby dziobem celował w rakietę głównego Wilca, dał powiększenie optyczne na ekran i spojrzał na dziewczynę.
– Chcesz posiedzieć za sterami, Donny? – zapytał nie przenosząc wzroku na brata.
– Jasne! – ucieszył się tamten.
– Zaczynasz rotować; słyszysz, Szary? – doszło z radia, gdy starszy Parkes przeciskał się pod sufitem na tył.
– Wiem. Tak się zawsze dzieje.
Donny zasiadł w fotelu pilota. Z językiem wywalonym na brodę omiatał spojrzeniem wszystkie urządzenia sterowe nie wiedząc, za co złapać najpierw. Wybrał największy wolant.
– Hej! – zakrzyknął rozczarowany. – Nic się nie dzieje!
– Myślałeś, głupku, że dam ci nas zabić? – zaśmiał się Joshua obejmując Cindy nad tylną kanapą. – Siedź tam sobie i patrz na Szarego.
– I nie odwracaj się, smarkaczu – dodała dziewczyna.
– Łeee… – dzieciak przekornie obrócił się ku obściskującej się parze. Nie mając oparcia, latając nieważko nie kontrolowali w pełni swego położenia i zdryfowali ku młodszemu. – Uważaj, dziwko! – warknął, gdy ledwo minęła go wierzgająca noga.
Josh odtrącił dziewczynę, oblizał usta i przyciągnął się do brata. – Mam ci włączyć kreskówkę, żebyś się zamknął?
– Włącz mi pornola – zażądał bezczelnie. – Jak będą się ślinić bardziej niż wy, to nie będę na was patrzał.
– Ja tak nie mogę – jęknęła dziewczyna.
Parkes przeklął pod nosem. Złość wyładował na pustym opakowaniu po chipsach, które latało z kąta w kąt pchane nikłymi ruchami powietrza; zgniótł je najmocniej jak mógł i wepchnął do bocznego schowka – przynajmniej nie będzie panoszyć się po kabinie. Najchętniej wyrzuciłby tłustego śmiecia w próżnię.
– Włącz se grę, śmieciu – rzekł do pulchnego nastolatka.
– Nudno tu – z wyrzutem powiedział młody.
– To trzeba było zostać w domu, do cholery!
– Po co mnie tu zabrałeś, Luke?
Joshua zgrzytnął zębami. Cindy przytrzymała go, gdy już zamierzał się na pustą łepetynę młodszego brata.
– Zostaw! – warknął do niej, ale ustąpił.
– Zawieź mnie do domu – poprosiła cicho.
Chłopak zamarł z zaciśniętymi pięściami. Chwilkę wsłuchiwał się w fortepian, który nieprzerwanie grał w eterze, potem spojrzał na Donny'ego gwałtownie wydmuchując powietrze przez nos. – Nie! – powiedział twardo. – Szary bije rekord, a my możemy przy tym być.
– Ale ja nie chcę. Zawieź mnie do domu, proszę – dziewczyna chciała objąć go, lecz on się opierał. Zdenerwowany trzepnął brata w ucho.
– Auuu!!! Za co to?!
– Za darmo. Zjeżdżaj.
Nastolatek przepłynął w powietrzu ku tyłowi. Josh wskoczył za stery i skontrolował położenie rakiet w przestrzeni. Bezwładny pocisk Szarego wybił się do przodu na niższej orbicie, a wraz z nim reszta grupy. Nawet Cienias doleciał wreszcie na odległość pozwalającą dostrzec go pokładową optyką.
– Przypiąć się – syknął Parkes. – Będziemy ich gonić. I sram na to, co chcecie. Nie podoba się, to wysiadać!
Naburmuszona Cindy ulokowała się obok. – Nie gniewaj się, to przez niego.
– Nie chciałem go brać. Musiałem.
– Kocham cię.
– Ta. Ja ciebie też – przyznał, by się uspokoiła, zaś nim ją pocałował profilaktycznie dodał: – Stul pysk, Donny.
Ruszyli za tamtymi. Komputer obliczył kurs odpowiedni by dołączyć do kompanii bez nadmiernych przyśpieszeń.
– Powiedz to jeszcze raz – poprosiła Cindy.
– Stul pysk, Donny.
– Nie to! – zaśmiała się.
– Zobaczysz! Ojciec dowie się o wszystkim – młodszy wycedził przez zaciśnięte zęby.
– Stul pysk, Donny – wypalił dziewczyna. – No powiedz.
– Kocham cię – skapitulował Joshua. Cindy przytuliła się do niego naciągając pasy.
– Zakochana para, błe! – z odrazą skrzywił się młodszy Parkes. Spodziewał się kolejnego "stul pysk", ale tamci nie zareagowali.
– Dlaczego on bije rekord na Księżycu? – chciała wiedzieć Cindy.
– Bo stary rekord jest z Księżyca, przecież wiesz.
– Mógłby bić ten z Ziemi…
– Szary jest świrnięty – zaczął Josh zerkając, czy radio na pewno nie transmituje, – ale nie jest aż takim idiotą.
Mickey O'Brien ustanowił też ziemski rekord. Tam zabawa wyglądała nieco inaczej niż na naturalnym satelicie, gdzie brak atmosfery zezwala na orbitowanie dowolnie nisko, byle tylko o nic nie zawadzić. Na Księżycu wszystko było jasne i proste – albo rakieta szła bezkolizyjnym kursem, albo celowała w grunt, co łatwo było stwierdzić na kilkadziesiąt sekund przed zderzeniem i zareagować, zmienić kierunek, wyratować się, zwłaszcza gdy pozwoli się maszynie monitorować kurs. Igraszki ze śmiercią przy Ziemi były wiele bardziej efektowne. Można było ledwie musnąć atmosferę prawie nie czując jej hamującego wpływu lub zanurkować nieco bardziej stromo i przebić się przez nią w kuli ognia, co gwarantowało przejście bliższe powierzchni i bardziej emocjonujące. O'Brien lubił emocje. A jeśli pilot przedobrzył i zbyt ostro wszedł w gazową powłokę, ta hamowała rakietę tak silnie, że wyrwanie się ponowne w kosmos wymagało ciągu, albo pojazd rozbijał się o ląd czy wodę. Gdzieś pomiędzy bezpiecznym przelotem w najrzadszych warstwach atmosfery a trajektorią wybitnie kolizyjną istniało wąskie okno, gdzie rakieta miała szansę przejść naprawdę nisko, jeśli wiatry w stratosferze będą korzystne i jeśli osłona termiczna wytrzyma. I jeśli pilot nie spanikuje, bo nie można było zawczasu przewidzieć, czy kąt podejścia jest dobry, natomiast lecąc już i krzesząc plazmę było się zupełnie ślepym i głuchym, więc i nieświadomym, czy ma się szanse przejść bez użycia silników. A jeżeli stateczek zaczął rotować, to ratuj się, kto może.
No, ale bez ryzyka nie ma sławy. Mickey O'Brien stał się sławny i opowiadał później, jak czuł się siedząc w kokpicie ogarniętym z zewnątrz płomieniami, bez żadnego kontaktu ze światem, niepewny czy prędzej rakieta rozleci się od tarcia, czy rąbnie w powierzchnię oceanu, ale z nadzieją, że nic takiego się nie zdarzy.
W tym, co robił Szary, ryzyko nie było duże. Jeśli rozbić miałby się o księżycowy grunt, dowiedziałby się o tym od komputera na tyle wcześnie, że zdążyłby uniknąć zderzenia. Dlatego księżycowy rekord liczył się w metrach, wczas gdy ziemski przekraczał kilometr. Jeden i drugi był do pobicia. Szary wybrał ten, któremu towarzyszyło wiele mniejsze ryzyko.
– Mickey O'Brien kochał ryzyko – powiedział ktoś na pogrzebie rekordzisty.
Pogrzeb był symboliczny, bo jak chować kogoś, kto spłonął na odcinku kilkuset kilometrów nad Syberią? Tysiące ludzi widziało, jak mknie w płomieniach, a fala uderzeniowa tłukła okna w promieniu kilkunastu kilometrów. I gdyby zdecydował się się na przelot nad gęściej zamieszkanym obszarem, to w perygeum zabiłby może niejednego człowieka, ale paląc się nad tajgą obalał tylko drzewa, aż eksplodował kończąc karierę efektownym fajerwerkiem.
– Niektórzy twierdzą, że przeniósł się w czasie – zakończył Josh z miną, jakby mówił o duchach.
– To może jeszcze go spotkamy. Chciałbyś mieć autograf O'Briena?
Parkes nie odpowiedział na pytanie dziewczyny. – Podobno do tysiąc dziewięćset ósmego, czy coś…
– Fajnie – odezwał się Donny
– To niemożliwe, to bajka dla takich ciućmoków jak ty.
– Sam jesteś ciućmok!
– Dlaczego to niemożliwe? Chciałabym suknię z dziewiętnastego wieku.
– Bo tak – rzekł Joshua. – Jakby to było możliwe, to naukowcy by nad tym pracowali.
– Chciałabym się wybrać na zakupy do dziewiętnastego wieku, do tysiąc dziewięćset któregoś roku.
– Zamów sobie taką suknię.
– Ale ja chciałabym oryginalną, z epoki…
– Rok tysiąc dziewięćset któryś to dwudziesty wiek – wtrącił młodszy Parkes.
– Nieważne – rzuciła Cindy, ale zaraz dodała: – Nieprawda, dziewiętnasty.
– Aleś ty głupia. Dwudziesty.
– Powiedz mu, Joshua!
– Nieważne – stanowczo stwierdził chłopak. Wiedział, że brat ma rację, ale nie chciał brać jego strony przeciw swej sympatii.
– Widzisz? – zwróciła się z tryumfalnym uśmiechem do Donny'ego, który w odpowiedzi pokazał jej język.
– Dobra, patrzcie, Szary leci tam – Josh namierzył rotującą rakietę. Lecieli wyżej, ale szybciej; przelatywali nad śmiałkiem, który nadal zbliżał się do powierzchni.
– Jak tam, Szary?
– Komputer mówi, że przejdę na osiemnastu metrach, ale on liczy chyba dla środka masy.
– Kręcisz się, człowieku.
– Wiem, rzucił krótko. W tle słychać było fortepian.
– Leci ponad dwa kilometry na sekundę – Parkes poinformował dwójkę pasażerów. – Ma coś z tysiąc osiemset metrów do powierzchni.
– Nie wiesz dokładnie? – zdziwiła się dziewczyna.
– Księżyc nie jest gładki – przypomniał jej. Z pięciu kilometrów wydawało się, że teren pod nimi jest płaski, ale Josh wiedział, że to tylko złudzenie.
– Będzie dobrze – słychać było, jak Szary przełyka ślinę. – Pierwsze odstępstwa od założonego kursu pojawiły się siedem minut temu.
– Czemu nic nie mówiłeś?
– Właśnie, czemu?
– Jesteś pewien, że ci się uda? – zapytał jeszcze ktoś inny, może Joel. Parkesowie i Cindy słuchali z uwagą.
– Na szóstym miejscu po przecinku – ziewnął Szary. – Sam nie wiem, jak udało mi się tak trafić.
– Szefie, czy ty właśnie ziewnąłeś?
– To przez stres. Zamknijcie się i dajcie posłuchać Chopina. Zaraz będzie po wszystkim.
– Wyłącz radio, to nie będziemy ci przeszkadzać – rzucił ktoś.
– To ta muzyka cię usypia.
– O nie! Dziś jest mój dzień i posłuchacie tego, co ja chcę – Szary puścił etiudę bezpośrednio w eter. – E-dur!
– Ja wypadam – stwierdziła ktoś ledwo przebijający się przez głośne tony.
– Chodź na czterdzieści, Joel – rzucił inny.
– Bez urazy. Bez odbioru.
Muzyka stała się jeszcze głośniejsza. Josh ściszył radio u siebie. – Przejdzie mu i wróci do normalnej muzy – zakomunikował.
Nic się nie działo. Lecieli na bezpiecznej wysokości obserwując w zbliżeniu rakietę Szarego, słuchając jego muzyki i nie wiedząc, czy minął już peryselenium, czy jeszcze nie; z racji nierówności powierzchni nie można było w łatwy sposób przewidzieć, gdzie przypadnie miejsce najbliższego przejścia. Automatyczny układ trzymał pojazd na środku ekranu, zaś tło – księżycowa powierzchnia – śmigało pod nim, tak że na sporym zbliżeniu wyglądało nie jak przesuwająca się płaszczyzna, ale niczym przypadkowy szum. Rakieta kręciła się mknąc dwieście, sto, kilkadziesiąt metrów nad srebrzystym gruntem.
Joshua Parkes zredukował zbliżenie, by obraz objął rozleglejszą połać terenu. Zamierzał odszukać cień bolidu Szarego przesuwający się po skalnym podłożu, co mogło dać zgrubne pojęcie o wysokości lotu tamtego. Dokładne dane uzyskałby z dalmierza lub od któregoś z kolegów nieustannie monitorujących położenie i prędkość przywódcy Wilców, ale nie zależało mu na dokładności. Właśnie objął rakietę i jej cień, albo tak mu się tylko wydawało, bo sunące wartko podłoże dezorientowało oczy, gdy fortepian urwał nagle, a kamera utraciła śledzony cel.
– Co się stało? – poderwała się Cindy, aż stuknęła głową w sufit.
Radio rozwrzeszczało się bezładnym, chaotycznym chórem przekrzykujących się nawzajem głosów.
– Pobił rekord – Josh pośpiesznie wyłączył odbiornik. – Lecimy do domu – zarządził i dał ciąg odpychający ich od Księżyca.
Rekord
Grupa czekała na Cieniasa. Zawsze się spóźniał i musiał wymyślać najprzeróżniejsze wymówki, bo przyznać nie chciał, że jego rakieta ma za słaby stos atomowy i nie osiąga porządnych przyśpieszeń. Teraz szedł z Ziemi i tłumaczył przez radio, że babcia zapędziła go była do pielenia ogródka i dlatego wystartował z opóźnieniem, ale wszyscy z tysięcy kilometrów łapali jego sygnał i widzieli, że wlecze się niemiłosiernie. Biedak zużył już kiedyś był wszystkie sensowne wytłumaczenia i doprawdy lepiej byłoby mu nie wspominać o babci, gdyż teraz zamiast nabijać się z niemocy jego pojazdu, wszyscy śmiali się z tego, iż robił za automat ogrodniczy u staruszki. Wiedzieli, że chociaż dzisiaj prawdopodobnie jest to kłamstwo, to bywają w życiu Cieniasa dni, gdy naprawdę pracuje w ogródku. Poza tym Cienias był otyły.
– Moja babcia nie ufa robotom – tłumaczył.
– Zamiast montować neony wstaw se lepszy silnik – poradził mu ktoś po raz setny.
– Mój silnik jest dobry! I wcale nie mam dużo neonów! – denerwował się Cienias, w którego wykonaniu start wyglądał, jakby ogromna świąteczna choinka ociężale dźwigała się ku niebu. – Już jestem na hamowaniu.
Z hamowaniem też bywało zabawnie. Podczas gdy inni mogli swobodnie i bez wysiłku wskoczyć z trajektorii hiperbolicznej na orbitę kołową po prostu gwałtownie wytracając prędkość, Cienias przelatywał rozpędem dalsze setki kilometrów i później musiał dwoić się i troić wraz z pokładowym komputerem, by znów zgrać kurs z całą bandą. Błyskał wtedy wściekle czerwonymi światłami, gdy w końcu zrównywał się z eskadrą, by za jakiś czas znów zostać samemu w przestrzeni, kiedy tamci wracali do domu cisnąc ile fabryka dała, aż im języki wyłaziły na wierzch.
Nazywali się Młodzi Wilcy. Nie „wilki” jak panienki, ale „wilcy” – chłopcy; i nie „młode wilki”, bo młode mogły być kobiety, lecz „młodzi”, młodzi mężczyźni. Młodzi Wilcy.
Często zdarzało się, że jeśli ktoś po raz pierwszy słyszał tę nazwę, przyjmował, że to Młodzi Wielcy, a im to nawet schlebiało, choć zawsze prostowali nieporozumienie. Czasem zwali się Wielcy Wilcy. Kto wymyślił te nazwy? – nikt nie pamiętał.
– Hej, Cienias! – zawołał przez radio Szary. – Nie złapał cię patrol na śmietniku?
– Nie – doszło wszystkich po chwili. Cienias ucieszył się, że wreszcie dali sobie spokój i sam przywódca stada, cieszący się największą estymą Szary, zainteresował się, czy bezpiecznie opuścił strefę okołoziemską.
– Bo myślałem, że wlepili ci mandat za tamowanie ruchu – wypalił Szary, samiec alfa.
Lawina śmiechu przetoczyła się w eterze przypominając gorzko Cieniasowi, kto jest „samcem omega”. Nie musieli śmiać się przez radio – pomyślał słysząc chór chłopięcych i dziewczęcych głosów i z przykrością spojrzał na sąsiedni, pusty fotel. Leciał sam.
Siedzący za sterami Joshua Parkes nie śmiał się z kolegi. Akurat całował swoją dziewczynę ponad środkowym panelem przycisków i to był jedyny powód jego milczenia. Od zawsze naśmiewali się z Cieniasa; było to tak powszechne i normalne, że nie widzieli w tym niczego zdrożnego.
– Gorzko, gorzko! – z tylnego rzędu wydarł się gruby nastolatek.
– Stul pysk, Donny – Josh oderwał się od ust sympatii i rzucił gniewne spojrzenie dzieciakowi.
– Stul pysk, Luke – przedrzeźniał go tamten.
– Dlaczego on nazywa cię „Luke”? – spytała dziewczyna. Złożyła usta w dziubek, a potem pokazała język młodszemu grubasowi.
– Wal się, ruro – rzucił.
– Bo to debil – odpowiedział Joshua poprawiając się w fotelu pilota. – Chyba ma to po starych.
– Powiem mamie – zagroził młody.
– Ja byłem chyba adoptowany – stwierdził starszy chłopak w obawie, że Donny lub nawet dziewczyna wykorzysta argument pokrewieństwa przeciwko niemu. Pocałował ją w policzek.
Nie chciał brać młodszego brata na wokółksiężycową orbitę, ale cóż było robić? Mały zagroził, że jak nie poleci razem, to naskarży ojcu, że Josh wbrew zakazowi wybrał się w kosmos. Starszy nie miał na niego w tym momencie porządnego haka i musiał ustąpić, złamać zakaz razem z nim. Przypuszczał, że gdyby zostali przyłapani, cała odpowiedzialność spadnie na niego; na tym polega opieka nad rodzeństwem.
Trudno. Nie mógł opuścić tak ważnego wydarzenia. Lepiej było z bratem być świadkami wyczynu Szarego niż siedzieć na Ziemi, również w jego towarzystwie, i o wszystkim dowiedzieć się później od rozentuzjazmowanych kumpli, którzy oczywiście chełpiliby się przed nim czerpiąc z tego przyjemność. Jakby sam fakt, że młodszy brat zatrzymał go, nie był dostatecznie zawstydzający, może nawet bardziej niż babcia ogrodniczka. Na szczęście Donny również chciał lecieć, więc Joshua nie przegrał całkowicie, lecz rozegrał to nie najlepiej. To był remis, kompromis okupiony z jego strony niemałymi ofiarami.
– Pamiętaj, Luke, twój żółty batyskaf jest teraz mój!
– Oddałeś mu batyskaf? – zdziwiła się dziewczyna.
Chłopak dużo stracił w jej oczach pozbywając się wygodnego wehikułu, w którym można było przyjemnie spędzić czas będąc kołysanym przez morskie prądy, gdy bajecznie kolorowe ryby zaglądają przez okna. Josh stał się chłopakiem z rakietą, a takich było więcej niż tych z rakietą i batyskafem; automatycznie uczyniło go to mniej atrakcyjnym.
– Nie martw się, Cindy. Niedługo go odzyskam.
– Sprzedam ci go za rakietę!
– Stul pysk, Donny – starszy Parkes odwrócił się ponownie, – i zapnij pasy.
– A czemu ja muszę, a wy nie?
– Bo tak!
– Czy dlatego, że się o mnie troszczysz bardziej niż o nią? – dociekał mały podlec.
– Właśnie, Joshua, nie zależy ci na mnie?! – spytała Cindy wisząc nad swym fotelem.
– Oczywiście, że zależy – jęknął. – Zapnij pasy, kochanie.
– A dlaczego mi rozkazujesz?
– Ja bym ci nigdy nie rozkazywał – odezwał się młodszy Parkes.
– To nie tak – Josh objął ją ramieniem. – Troszczę się o ciebie.
– Ja też – oświadczył Donny. – Zapnij pasy, kochanie.
– Stul pysk!
– Masz zamiar rozbić się, tak? – naburmuszyła się ostentacyjnie. – Chcesz nas rozbić?
– Nie! – zdenerwował się chłopak. Jak mogło jej coś takiego przyjść do głowy? Odetchnął głośno. – Nie chcesz, to nie zapinaj.
– Fajnie – młody wypiął się z pasów i obrócił do góry nogami.
– Nie ty, idioto!
– Kochasz brata bardziej niż mnie – Cindy gniewnie wbiła łokieć pod żebro Josha, aż ten się skulił.
– Akurat – burknął, ale nie zezwolił bratu rozpiąć pasów. Donny zrobił to samowolnie.
– Powiedz, że mnie kochasz i że się nie rozbijemy – zażądała.
– Nie rozbijemy się – spojrzał jej w oczy, – ale przy jakimś manewrze…
– I kochasz mnie? – przerwała.
– Przecież wiesz – pogładził dziewczynę po głowie, ale to nie wystarczyło.
– Powiedz to!
Uratował go alert zbliżeniowy. Czerwone kontrolki zabłysły nagle w kilku miejscach. Chłopak sprawdził parametry swej orbity i obraz radarowy, gdzie widać było pobliże jego rakiety w trójwymiarowej projekcji; kilka kropek przesuwało się w niezbyt regularnym szyku kilkaset kilometrów nad powierzchnią Księżyca.
– Hej, Mike! – krzyknął przez radio. – Złaź mi z ogona! Przekroczyłeś trzy kilometry!
– Spoko – odpowiedział mu wesoły głos. – Robi się.
Cindy odwróciła się do okna. Widziała srebrną powierzchnię Księżyca przesuwającą się pod nimi, bijącą w oczy ostrym, odbitym światłem Słońca. Linia terminatora, postrzępiona na nierównościach była dobrze widoczna, jak i gra cieni na zboczach wzgórz i kraterów, do których Słońce zaglądało pod bardzo ostrym kątem, a których nie potrafiła nazwać, nawet tych największych. Lecieli nad oświetloną stronę, lecz pojazd obracał się dając jej ujrzeć coraz więcej czarnej plamy, tak że dziewczynie zdawało się, iż wlatują nad nocną połowę Księżyca. Dopiero gdy spostrzegła granicę czerni bezgwiezdnej i usianej świecącymi punkcikami, gdy spojrzała na wprost przez przednią szybę na krajobraz, który chwilę wcześniej widziała z boku, zrozumiała, że się kręcą.
Radio gadało wieloma głosami, gdy Cienias podchodził na wyznaczoną pozycję. Jeśliby chcieli, mogliby włączyć komunikację wideo, ale Josh nie dał innym zobaczyć, że zabrał w przestrzeń młodszego brata. To by dopiero był obciach! Koledzy rozumieli to na swój sposób – wiedzieli, że Parkes leci z Cindy.
Ziemniaczany płatek uderzył Josha w szyję.
– Nie żryj tego świństwa, debilu – warknął na młodszego, który wcinał z nie wiadomo jak przemyconej na pokład paczki chipsy pozwalając niektórym swobodnie wzlecieć i rozproszyć się po kabinie. – Zaśmiecisz tu wszystko. A sam będziesz taką grubą świnią jak Cienias – dodał.
– To czemu nazywają go Cienias? – donny nie przejął się zakazem.
– Bo ma cienki wóz i sam jest cienki.
To mógł być powód, jak i ten, że być może robiono to z przekory.
– A może ty się tak wleczesz, bo silnik nie może ruszyć twego tłustego dupska? – dokuczali mu.
– Nieprawda! Mój silnik jest wypasiony – krzyczał Cienias z tysiąca kilometrów.
– Sam jesteś wypasiony – stwierdzał ktoś, czym wywoływał wybuch śmiechu u innych.
– Zobaczysz, będziesz taki sam – powiedział Josh do brata.
– Nie będę.
– Będziesz. Będziesz ważył ze sto pięćdziesiąt einsteinów.
– Nie będę! – uparł się Donny.
– Będziesz!
– Przestańcie! – krzyknęła Cindy, potem ciszej dodała – proszę.
Starszy Parkes zajął się instrumentami pokładowymi. Zacisnął zęby.
– Nie będę – powtórzył jego brat. Para z przodu nie zareagowała.
– Przepraszam, musiałem go wziąć – Joshua szepnął dziewczynie do ucha.
– Hm…
– Inaczej wcale byśmy nie polecieli.
– Joel by mnie zabrał – bąknęła i uciekła wzrokiem.
– Ten… – Parkes miał ochotę wyrzucić w kosmos Donny'ego lub wspomnianego Joela, najchętniej obu. Spojrzał na brata, który w tej chwili zachowywał się wyjątkowo grzecznie – po prostu siedział i gapił się w okno na Księżyc, jakby chcąc dostrzec światła leżących tam baz czy inne ślady ludzkiej działalności.
Joshua zacisnął prawą dłoń w pięść i napiął mięśnie ramienia. Pomiędzy łokciem a nadgarstkiem wyrosło niewielkie wybrzuszenie.
– Patrz na to – zagadnął dziewczynę.
– Co to jest?
– Implant – szepnął. – Prawie nie widać blizny, co?
– To nielegalne. Jesteś teraz wickołakiem.
– Tobie też załatwię – zaoferował chłopak, który wolał oryginalne, angielskie określenie: werewick. – Jeśli będziesz chciała – dodał na wszelki wypadek.
– Podobno to robi z ludźmi dziwne rzeczy.
– E tam. To bzdura.
– I co, Cienias – powiedziało radio odrywając ich od tematu, – spóźniłeś się.
– Zdążę! – sapnęło w odpowiedzi.
Jednak wszyscy wiedzieli, że mu się nie uda. Szary nakazał rozpocząć manewr za dwanaście minut, co nie ratowało spóźnialskiego. Cienias był już na właściwej orbicie, ale kilkaset kilometrów za innymi i tylko niebezpieczny manewr przejścia tuż nad powierzchnią satelity mógł wyprowadzić go na czas we właściwe miejsce. Lecz Cienias nie zdecydował się na to ryzyko. Nie on.
– Poczekajcie jeszcze trochę – poprosił płaczliwie.
– Sorry, Cienias. Jeśli nie zrobię tego teraz, wrócimy w to miejsce po dwóch i pół godzinie – zdecydował Szary. – Trudno.
– On to naprawdę zrobi – wyszeptał Joshua.
– Ale co? – zainteresował się młodszy Parkes.
– Stul pysk, Donny.
– Założę się, że mu się nie uda – Donny wysunął się pomiędzy przednie fotele; jego głowa zawisła nad deską rozdzielczą.
– Uda mu się – z przekonaniem rzekł Josh patrząc w twarz brata.
– A ty jak myślisz, ruro? – młodszy chciał odwrócić się do dziewczyny, ale Josh dał ciąg w momencie, gdy Donny wisiał twarzą w dół. Gwałtowne szarpnięcie rzuciło starszymi o miękkie fotele, a dzieciaka nosem o twardą powierzchnię przy przednim oknie.
– Ty dupku! – zabulgotał trzymając się za nochala. Na szczęście nie krwawił.
– A jeśli mu się uda, kupisz mi nowe buty? – słodko spytała Cindy nie przejmując się dzieciakiem wijącym się pod sufitem.
– Dobra – bezmyślnie rzucił Parkes koncentrując się na korekcie orbity. Nie chciał, by jego nagły manewr wytrącił ich z założonej trajektorii. – Co?
– Buty! – zatrzepotała rzęsami. – Ty mnie nie słuchasz!
– Ależ słucham – nadal zajmował się nawigacją. – Buty, wiem.
– Naskarżę na ciebie matce – zagroził Donny. – Ojcu też.
Akurat – pomyślał Josh. Powstrzymał się przed ponownym rzuceniem bratem o elementy kabiny, ale nie zamierzał pozwolić, by to on miał ostatnie słowo.
– To ja wtedy powiem, jak to było z posiadłością na Madagaskarze.
Młody prychnął gniewnie i wycofał się na tył. Joshua żywił nadzieję, że przez parę minut będzie siedział cicho. Chciał posłuchać, o czym przez radio rozmawiają inni.
To nie było tak, że Donny Parkes wymagał nieustannej opieki. Miał trzynaście lat i mógł zostać sam choćby i na dwa dni – pewnie nawet by chciał, gdyby nie wiedział, że Joshua wybiera się obserwować bicie rekordu O'Briena. Starszy przeklinał chwilę, gdy się tym pochwalił; powinien był trzymać to w tajemnicy. Pod nieobecność rodziców, którzy mieli nigdy nie dowiedzieć się o wycieczce na Księżyc, Donny zagroził, że powie im o wszystkim, chyba że Josh zabierze go ze sobą. Chłopak zwąchał okazję i nie dał się przekonać do pozostania, a im bardziej starszy brat był przeciwny, tym więcej smarkacz żądał. Doszło do tego, iż zaproponował alternatywę: albo leci razem i (o zgrozo!) dostaje batyskaf, albo obaj siedzą w domu denerwując się wzajemnie. Szantażyście nie przeszkadzało, że nie wie, na czym polega bicie rekordu O'Briena. Wyczuł, że jest to ważne dla brata i eksploatował to bezlitośnie.
Teraz, gdy Joshua zagroził ujawnieniem prawdy o posiadłości, młody spróbował ponownie.
– Jak powiesz o Madagaskarze, to ja powiem, co robimy teraz – oświadczył tonem zwycięzcy.
– Heh, młody, siedzisz w tym po uszy – uśmiechnął się Josh.
– Powiem, że zabrałeś mnie siłą.
Starszy brat wybuchnął śmiechem. – Już, bo ci uwierzą, głupku – wykrztusił.
Każdy, kto znał braci Parkes, zwątpiłby od razu, gdyby usłyszał, że starszy zabiera gdzieś młodszego, lub że Donny daje się wziąć na wycieczkę wbrew swej woli. Także Cindy chichotała na tę myśl. Josh wiedział jednak, że jego brat jest nieobliczalny. Obawiał się, że zdolny jest wydać ich obu, dlatego śmiał się nieco nieszczerze.
Pokonany chłopak naburmuszył się i odwrócił wzrok do okna, lecz tam widać było jedynie gwiazdy; Księżyc był pod nimi, a Ziemia nie wiadomo gdzie, może zasłonięta Srebrnym Globem.
– Dobrze, Wilcy – rozległo się z głośnika, – ustawcie się według wytycznych. Tylko nie powpadać na siebie.
Ktoś zawył przeciągle. Joshua nakazał komputerowi wprowadzić pojazd na podaną przez Szarego orbitę. Gdy alarm zbliżeniowy odezwał się ponownie, wyłączył go – teraz tylko by przeszkadzał.
Po paru minutach kilkanaście małych osobowych rakiet szło zwartym szykiem dwieście kilometrów nad powierzchnią Księżyca.
– Rejestrujesz wszystko? – spytał Szary.
– Jasne – odpowiedział ktoś, kogo Parkes nie rozpoznał po głosie, a kto doskonale wiedział, iż pytanie adresowane było do niego.
– Ja też – rzekł kto inny.
– Minuta! – krzyknął Szary. – O'Brien, oto idzie twój rekord.
– Powodzenia, stary.
– Czekajcie! – prosił Cienias, ale chyba nikt go nie słuchał.
Cindy spojrzała na Josha, a potem na ekran radaru. – Czy on już spada?
– Jeszcze nie… Zaraz.
– Co to jest rekord O'Briena, Luke? – nie wytrzymał Donny.
– Stul pysk – beznamiętnie rzucił starszy. Potem spojrzał na dziewczynę. – Dam hologram, co?
Przed nimi, jakby tuż za przednią szybą, zabłysły punkciki w zwartej grupie. W tej samej chwili z radia dobiegły pierwsze dźwięki muzyki.
– No nie! – jęknął ktoś. – Daj jakąś lepszą muzę, stary…
– Zamknijcie się – uciął stanowczo Szary. – To Chopin, mój rodak. Zaczynam.
Josh i Cindy słuchali fortepianu nie ważąc się odezwać. Przez radio też nikt nie mówił.
– Co to za plumkanie? Kto to jest Chopin? – pytał młodszy Parkes. Brat uciszył go gestem dłoni.
– Dobrze – niepewny głos Szarego nałożył się na spokojną muzykę. – Jestem na kursie.
– Widzę – odpowiedziało radio. – Masz dwieście sześć kilometrów.
– Od teraz nie ruszam sterów.
– Widzisz, jak idzie? Joshua wskazał kropkę, która zanurkowała ku Księżycowi. Za nią podążały po kolei następne. – No to i my – dodał po chwili i załączył dysze odchylające.
– To wszystko? – Cindy wgapiała się w projekcję. Zerknęła niepewnie na chłopaka.
– No co ty?! To dopiero początek.
– Ale chodzi mi o to, że on już nic nie zrobi, tak?
– A, no tak – zgodził się Joshua. – Jeśli ma pobić rekord.
– Co to za rekord, Luke?
– Hej, Szary! – Parkes mówił w mikrofon. – Przypomnij nam, jak nisko chcesz przejść?
– W peryselenium dziesięć, może pięć metrów.
– Jesteśmy z tobą – odezwał się inny głos.
– Ja nie! – z daleka nadawał Cienias. – Walcie się.
– Co to za rekord? – podekscytowany Donny szarpał brata za ramię. Ponieważ ten akurat ustawiał dźwignię ciągu, szarpnięcia targnęły całym pojazdem.
– Stul pysk – powiedział, lecz po chwili zmienił zdanie. Może lepiej niech młody wie, co niezwykłego robi przywódca grupy.
– Josh, Cindy! – dobiegło z głośnika. – Nieźle sobie poczynacie! Aż wam cała rakieta chodzi.
Parkes uśmiechnął się przepraszająco do dziewczyny, gdy radio rozbrzmiało kolejnymi niewybrednymi komentarzami.
Mickey O'Brien to legenda, co prawda tylko w pewnych kręgach, ale specyfika jego dokonań w pełni to tłumaczyła. Choć znalazł wielu naśladowców, nikt jeszcze nie okazał się lepszy od szalonego Irlandczyka. I mimo że nie on wymyślił tę zabawę, jednak to jego nazwisko stało się jej synonimem, gdyż znał je każdy miłośnik owego niebezpiecznego procederu.
– Ale o co chodzi, co to za rekord? – niecierpliwił się Donny Parkes.
O'Brien, jak wielu przed nim i po nim, rozpoczynał manewr sto kilkadziesiąt kilometrów nad powierzchnią Księżyca. Ten konkretny, który przyniósł mu sławę w środowisku ryzykantów, zaczął się na wysokości stu osiemdziesięciu. W parę chwil, w kilkadziesiąt sekund należało ręcznie zmienić kurs i wejść na ciasną orbitę, która dotykała prawie księżycowego gruntu, a potem czekać, aż rakieta opadnie i prześlizgnie się nad skałami, kraterami czy nawet ludzkimi konstrukcjami, bo byli i tacy, co ryzykowali więzieniem strasząc stacje radarowe, kontroli lotów i monitoringu przestrzeni. Szary, jak kiedyś Mickey O'Brien, rozsądnie unikał takich baz i trzymał się obszarów, gdzie z trudem, jeśli w ogóle, mogły namierzyć go automatyczne radiolokatory.
Znaleźć orbitę przechodzącą nisko było bardzo łatwo; starczał dowolny komputer pokładowy, który właśnie po to montowany był w dwu-, cztero- lub sześcioosobowych rakietkach, by liczyć trajektorie i podług tych wyliczeń prowadzić pojazd. Gdyby jemu dawano sterować, puściłby rakietę dowolnie nisko ograniczony jedynie dokładnością dostępnych map powierzchni, a jeśliby mógł dokonywać poprawek w trakcie lotu, to wspomagany dobrym radarem strąciłby jabłko z kopuły hełmu stojącego człowieka. Ale cała sztuka polegała na tym, by to człowiek dokonał newralgicznego manewru zmiany kursu.
Trajektometr Szarego wskazał same jedynki, co znaczyło, że siedział na przewidzianej orbicie. Słuchając Chopina i patrząc na świecące kojącą zielenią kontrolki nie mógł uwierzyć, że poszło tak łatwo. Jeszcze nigdy nie udało mu się tak idealnie utrafić w wyliczoną trajektorię, zawsze były jakieś widoczne niedoskonałości – a to prędkość nie zgadzała się, a to kąt taki czy owaki. Teraz, gdy wszystko grało tak pięknie, jak etiuda z jedenastu głośników, które wmontowano specjalnie w celu odtwarzania muzyki, pilot lecącego bezwładnie pocisku poczuł, że oto doświadczył rzadkiego momentu, w którym wszystko idzie tak doskonale, jakby to jakaś nadprzyrodzona siła kierowała tym wszystkim, jakby ktoś nie z tego świata zechciał, by mu się udało, i w swej wszechmocy pomógł w pilotażu. Manewr wykonany został nadzwyczaj precyzyjnie, co wprawiło Szarego w euforyczny stan. Nie pamiętał sekwencji ruchów, jakie wykonał dźwigniami sterowymi; po prostu reagował na zmieniające się wskazania trajektometru, grawimetrów i innych urządzeń, mechanicznie prowadził ręce ku odpowiednim wajchom, aż nagle znalazł się we właściwym miejscu o właściwym czasie z prędkością również idealnie dostrojoną. Spojrzał na nieaktywny ekran komputera jak na mistrza, któremu on – terminator – właśnie dorównał.
Skończył manewr na wysokości dwustu sześciu kilometrów. Od tego momentu miał nie dotykać sterów, lecieć jak kamień bez żadnego ciągu, a kilku kolegów z najbliższych rakiet będzie obserwować jego lot, by świadczyć później, że zaczynając ponad dwadzieścia kilometrów wyżej niż O'Brien wczas swego rekordowego wyczynu, przeszedł w peryselenium niżej, może na dziesięciu metrach ponad skałami. Oczywiście mimo początkowej zgodności orbity, sytuacja mogła pogarszać się z upływem czasu. Odchyłki zbyt małe, by wykryć je na starcie, będą narastały przez pół godziny lotu, a Szary nie może ich skorygować, albo rekord przepadnie; musi lecieć swobodnie i tylko w obliczu kraksy, gdy będzie wiedział, że zmierza na zderzenie z Księżycem, może uruchomić dysze i wyratować się.
Siedział w fotelu i słuchał muzyki. Był podekscytowany i gdyby nie Chopin, nie wiadomo co zrobiłby z rozpierającą go energią. Tkwił przypięty w ciasnej kabinie przed sterami, których nie mógł tknąć, i obserwował zegar, wszystkie wskaźniki i animację, jaką wyświetlał sprzęt grający na tle jasnej strony Księżyca.
Eskadra szła za nim, nieco wyżej, przez co zostawali coraz bardziej w tyle. Paru Wilców zanurkowało ku satelicie i goniło Szarego, ale nie Josh. On nie musiał być blisko i wiedział, że przez kilkanaście minut nie stanie się nic, póki bijący rekord za wysoko jest, by zagrozić mu mogły góry i wypiętrzenia kraterów. Ustawił automat, aby dziobem celował w rakietę głównego Wilca, dał powiększenie optyczne na ekran i spojrzał na dziewczynę.
– Chcesz posiedzieć za sterami, Donny? – zapytał nie przenosząc wzroku na brata.
– Jasne! – ucieszył się tamten.
– Zaczynasz rotować; słyszysz, Szary? – doszło z radia, gdy starszy Parkes przeciskał się pod sufitem na tył.
– Wiem. Tak się zawsze dzieje.
Donny zasiadł w fotelu pilota. Z językiem wywalonym na brodę omiatał spojrzeniem wszystkie urządzenia sterowe nie wiedząc, za co złapać najpierw. Wybrał największy wolant.
– Hej! – zakrzyknął rozczarowany. – Nic się nie dzieje!
– Myślałeś, głupku, że dam ci nas zabić? – zaśmiał się Joshua obejmując Cindy nad tylną kanapą. – Siedź tam sobie i patrz na Szarego.
– I nie odwracaj się, smarkaczu – dodała dziewczyna.
– Łeee… – dzieciak przekornie obrócił się ku obściskującej się parze. Nie mając oparcia, latając nieważko nie kontrolowali w pełni swego położenia i zdryfowali ku młodszemu. – Uważaj, dziwko! – warknął, gdy ledwo minęła go wierzgająca noga.
Josh odtrącił dziewczynę, oblizał usta i przyciągnął się do brata. – Mam ci włączyć kreskówkę, żebyś się zamknął?
– Włącz mi pornola – zażądał bezczelnie. – Jak będą się ślinić bardziej niż wy, to nie będę na was patrzał.
– Ja tak nie mogę – jęknęła dziewczyna.
Parkes przeklął pod nosem. Złość wyładował na pustym opakowaniu po chipsach, które latało z kąta w kąt pchane nikłymi ruchami powietrza; zgniótł je najmocniej jak mógł i wepchnął do bocznego schowka – przynajmniej nie będzie panoszyć się po kabinie. Najchętniej wyrzuciłby tłustego śmiecia w próżnię.
– Włącz se grę, śmieciu – rzekł do pulchnego nastolatka.
– Nudno tu – z wyrzutem powiedział młody.
– To trzeba było zostać w domu, do cholery!
– Po co mnie tu zabrałeś, Luke?
Joshua zgrzytnął zębami. Cindy przytrzymała go, gdy już zamierzał się na pustą łepetynę młodszego brata.
– Zostaw! – warknął do niej, ale ustąpił.
– Zawieź mnie do domu – poprosiła cicho.
Chłopak zamarł z zaciśniętymi pięściami. Chwilkę wsłuchiwał się w fortepian, który nieprzerwanie grał w eterze, potem spojrzał na Donny'ego gwałtownie wydmuchując powietrze przez nos. – Nie! – powiedział twardo. – Szary bije rekord, a my możemy przy tym być.
– Ale ja nie chcę. Zawieź mnie do domu, proszę – dziewczyna chciała objąć go, lecz on się opierał. Zdenerwowany trzepnął brata w ucho.
– Auuu!!! Za co to?!
– Za darmo. Zjeżdżaj.
Nastolatek przepłynął w powietrzu ku tyłowi. Josh wskoczył za stery i skontrolował położenie rakiet w przestrzeni. Bezwładny pocisk Szarego wybił się do przodu na niższej orbicie, a wraz z nim reszta grupy. Nawet Cienias doleciał wreszcie na odległość pozwalającą dostrzec go pokładową optyką.
– Przypiąć się – syknął Parkes. – Będziemy ich gonić. I sram na to, co chcecie. Nie podoba się, to wysiadać!
Naburmuszona Cindy ulokowała się obok. – Nie gniewaj się, to przez niego.
– Nie chciałem go brać. Musiałem.
– Kocham cię.
– Ta. Ja ciebie też – przyznał, by się uspokoiła, zaś nim ją pocałował profilaktycznie dodał: – Stul pysk, Donny.
Ruszyli za tamtymi. Komputer obliczył kurs odpowiedni by dołączyć do kompanii bez nadmiernych przyśpieszeń.
– Powiedz to jeszcze raz – poprosiła Cindy.
– Stul pysk, Donny.
– Nie to! – zaśmiała się.
– Zobaczysz! Ojciec dowie się o wszystkim – młodszy wycedził przez zaciśnięte zęby.
– Stul pysk, Donny – wypalił dziewczyna. – No powiedz.
– Kocham cię – skapitulował Joshua. Cindy przytuliła się do niego naciągając pasy.
– Zakochana para, błe! – z odrazą skrzywił się młodszy Parkes. Spodziewał się kolejnego "stul pysk", ale tamci nie zareagowali.
– Dlaczego on bije rekord na Księżycu? – chciała wiedzieć Cindy.
– Bo stary rekord jest z Księżyca, przecież wiesz.
– Mógłby bić ten z Ziemi…
– Szary jest świrnięty – zaczął Josh zerkając, czy radio na pewno nie transmituje, – ale nie jest aż takim idiotą.
Mickey O'Brien ustanowił też ziemski rekord. Tam zabawa wyglądała nieco inaczej niż na naturalnym satelicie, gdzie brak atmosfery zezwala na orbitowanie dowolnie nisko, byle tylko o nic nie zawadzić. Na Księżycu wszystko było jasne i proste – albo rakieta szła bezkolizyjnym kursem, albo celowała w grunt, co łatwo było stwierdzić na kilkadziesiąt sekund przed zderzeniem i zareagować, zmienić kierunek, wyratować się, zwłaszcza gdy pozwoli się maszynie monitorować kurs. Igraszki ze śmiercią przy Ziemi były wiele bardziej efektowne. Można było ledwie musnąć atmosferę prawie nie czując jej hamującego wpływu lub zanurkować nieco bardziej stromo i przebić się przez nią w kuli ognia, co gwarantowało przejście bliższe powierzchni i bardziej emocjonujące. O'Brien lubił emocje. A jeśli pilot przedobrzył i zbyt ostro wszedł w gazową powłokę, ta hamowała rakietę tak silnie, że wyrwanie się ponowne w kosmos wymagało ciągu, albo pojazd rozbijał się o ląd czy wodę. Gdzieś pomiędzy bezpiecznym przelotem w najrzadszych warstwach atmosfery a trajektorią wybitnie kolizyjną istniało wąskie okno, gdzie rakieta miała szansę przejść naprawdę nisko, jeśli wiatry w stratosferze będą korzystne i jeśli osłona termiczna wytrzyma. I jeśli pilot nie spanikuje, bo nie można było zawczasu przewidzieć, czy kąt podejścia jest dobry, natomiast lecąc już i krzesząc plazmę było się zupełnie ślepym i głuchym, więc i nieświadomym, czy ma się szanse przejść bez użycia silników. A jeżeli stateczek zaczął rotować, to ratuj się, kto może.
No, ale bez ryzyka nie ma sławy. Mickey O'Brien stał się sławny i opowiadał później, jak czuł się siedząc w kokpicie ogarniętym z zewnątrz płomieniami, bez żadnego kontaktu ze światem, niepewny czy prędzej rakieta rozleci się od tarcia, czy rąbnie w powierzchnię oceanu, ale z nadzieją, że nic takiego się nie zdarzy.
W tym, co robił Szary, ryzyko nie było duże. Jeśli rozbić miałby się o księżycowy grunt, dowiedziałby się o tym od komputera na tyle wcześnie, że zdążyłby uniknąć zderzenia. Dlatego księżycowy rekord liczył się w metrach, wczas gdy ziemski przekraczał kilometr. Jeden i drugi był do pobicia. Szary wybrał ten, któremu towarzyszyło wiele mniejsze ryzyko.
– Mickey O'Brien kochał ryzyko – powiedział ktoś na pogrzebie rekordzisty.
Pogrzeb był symboliczny, bo jak chować kogoś, kto spłonął na odcinku kilkuset kilometrów nad Syberią? Tysiące ludzi widziało, jak mknie w płomieniach, a fala uderzeniowa tłukła okna w promieniu kilkunastu kilometrów. I gdyby zdecydował się się na przelot nad gęściej zamieszkanym obszarem, to w perygeum zabiłby może niejednego człowieka, ale paląc się nad tajgą obalał tylko drzewa, aż eksplodował kończąc karierę efektownym fajerwerkiem.
– Niektórzy twierdzą, że przeniósł się w czasie – zakończył Josh z miną, jakby mówił o duchach.
– To może jeszcze go spotkamy. Chciałbyś mieć autograf O'Briena?
Parkes nie odpowiedział na pytanie dziewczyny. – Podobno do tysiąc dziewięćset ósmego, czy coś…
– Fajnie – odezwał się Donny
– To niemożliwe, to bajka dla takich ciućmoków jak ty.
– Sam jesteś ciućmok!
– Dlaczego to niemożliwe? Chciałabym suknię z dziewiętnastego wieku.
– Bo tak – rzekł Joshua. – Jakby to było możliwe, to naukowcy by nad tym pracowali.
– Chciałabym się wybrać na zakupy do dziewiętnastego wieku, do tysiąc dziewięćset któregoś roku.
– Zamów sobie taką suknię.
– Ale ja chciałabym oryginalną, z epoki…
– Rok tysiąc dziewięćset któryś to dwudziesty wiek – wtrącił młodszy Parkes.
– Nieważne – rzuciła Cindy, ale zaraz dodała: – Nieprawda, dziewiętnasty.
– Aleś ty głupia. Dwudziesty.
– Powiedz mu, Joshua!
– Nieważne – stanowczo stwierdził chłopak. Wiedział, że brat ma rację, ale nie chciał brać jego strony przeciw swej sympatii.
– Widzisz? – zwróciła się z tryumfalnym uśmiechem do Donny'ego, który w odpowiedzi pokazał jej język.
– Dobra, patrzcie, Szary leci tam – Josh namierzył rotującą rakietę. Lecieli wyżej, ale szybciej; przelatywali nad śmiałkiem, który nadal zbliżał się do powierzchni.
– Jak tam, Szary?
– Komputer mówi, że przejdę na osiemnastu metrach, ale on liczy chyba dla środka masy.
– Kręcisz się, człowieku.
– Wiem, rzucił krótko. W tle słychać było fortepian.
– Leci ponad dwa kilometry na sekundę – Parkes poinformował dwójkę pasażerów. – Ma coś z tysiąc osiemset metrów do powierzchni.
– Nie wiesz dokładnie? – zdziwiła się dziewczyna.
– Księżyc nie jest gładki – przypomniał jej. Z pięciu kilometrów wydawało się, że teren pod nimi jest płaski, ale Josh wiedział, że to tylko złudzenie.
– Będzie dobrze – słychać było, jak Szary przełyka ślinę. – Pierwsze odstępstwa od założonego kursu pojawiły się siedem minut temu.
– Czemu nic nie mówiłeś?
– Właśnie, czemu?
– Jesteś pewien, że ci się uda? – zapytał jeszcze ktoś inny, może Joel. Parkesowie i Cindy słuchali z uwagą.
– Na szóstym miejscu po przecinku – ziewnął Szary. – Sam nie wiem, jak udało mi się tak trafić.
– Szefie, czy ty właśnie ziewnąłeś?
– To przez stres. Zamknijcie się i dajcie posłuchać Chopina. Zaraz będzie po wszystkim.
– Wyłącz radio, to nie będziemy ci przeszkadzać – rzucił ktoś.
– To ta muzyka cię usypia.
– O nie! Dziś jest mój dzień i posłuchacie tego, co ja chcę – Szary puścił etiudę bezpośrednio w eter. – E-dur!
– Ja wypadam – stwierdziła ktoś ledwo przebijający się przez głośne tony.
– Chodź na czterdzieści, Joel – rzucił inny.
– Bez urazy. Bez odbioru.
Muzyka stała się jeszcze głośniejsza. Josh ściszył radio u siebie. – Przejdzie mu i wróci do normalnej muzy – zakomunikował.
Nic się nie działo. Lecieli na bezpiecznej wysokości obserwując w zbliżeniu rakietę Szarego, słuchając jego muzyki i nie wiedząc, czy minął już peryselenium, czy jeszcze nie; z racji nierówności powierzchni nie można było w łatwy sposób przewidzieć, gdzie przypadnie miejsce najbliższego przejścia. Automatyczny układ trzymał pojazd na środku ekranu, zaś tło – księżycowa powierzchnia – śmigało pod nim, tak że na sporym zbliżeniu wyglądało nie jak przesuwająca się płaszczyzna, ale niczym przypadkowy szum. Rakieta kręciła się mknąc dwieście, sto, kilkadziesiąt metrów nad srebrzystym gruntem.
Joshua Parkes zredukował zbliżenie, by obraz objął rozleglejszą połać terenu. Zamierzał odszukać cień bolidu Szarego przesuwający się po skalnym podłożu, co mogło dać zgrubne pojęcie o wysokości lotu tamtego. Dokładne dane uzyskałby z dalmierza lub od któregoś z kolegów nieustannie monitorujących położenie i prędkość przywódcy Wilców, ale nie zależało mu na dokładności. Właśnie objął rakietę i jej cień, albo tak mu się tylko wydawało, bo sunące wartko podłoże dezorientowało oczy, gdy fortepian urwał nagle, a kamera utraciła śledzony cel.
– Co się stało? – poderwała się Cindy, aż stuknęła głową w sufit.
Radio rozwrzeszczało się bezładnym, chaotycznym chórem przekrzykujących się nawzajem głosów.
– Pobił rekord – Josh pośpiesznie wyłączył odbiornik. – Lecimy do domu – zarządził i dał ciąg odpychający ich od Księżyca.
--
Czajnik. Kupiłem czarny czajnik. Pojemność – dwa czterysta.Pojemność – dwa czte… Sie-dem je-den ma do set-ki!