W latach 60. ub. wieku jeden Walijczyk zapragnął wyemigrować do Australii. Jedną z możliwości było podpisanie kontraktu, na mocy którego rząd Australii płacił za bilet, ale w zamian za to przez 2 lata miało się obowiązek pracy w wyznaczonym miejscu pracy. Gość wylądował w Melbourne i został skierowany do pracy na kolei. Ale nie podobało mu się i tęsknił za domem, lecz nie miał pieniędzy, by się wykupić (w skrócie: zwrócić odpowiednią część kosztów, jakie Australia poniosła na sprowadzenie go), więc wpadł na genialny (w jego rozumieniu) sposób: kumple zapakują go w skrzynkę i nadadzą jako przesyłkę lotniczą. Po tygodniu namawiania kumple się zgodzili, gościu zapakował się do skrzyni, którą wcześniej wymościł poduszkami, wziął ze sobą walizkę z rzeczami, latarkę, butelkę z piciem i drugą, pustą, na siki.
Cwaniak liczył na lot bezpośredni z Melbourne do Londynu, ale na jego ogromne nieszczęście tak się nie stało. Najpierw trafił do Sydney, gdzie przeleżał 22 godziny głową do dołu (na skrzyni była nalepiona kartka pokazująca, gdzie jest góra, ale najwyraźniej nikt się tym nie przejął) i mało nie umarł. Potem było gorzej – doleciał do Londynu (a przynajmniej tak myślał), ale gdy usłyszał głosy pracowników portu lotniczego, z przerażeniem stwierdził, że mówią z amerykańskim akcentem (później okazało się, że wylądował w Los Angeles). Pracownicy też go usłyszeli, jeden zajrzał do skrzyni przez dziurę po sęku i zobaczył, że w środku ktoś jest. Przez chwilę patrzyli sobie oko w oko… Wkrótce pojawili się funkcjonariusze FBI, CIA, ochrony lotniska, przyjechało też pogotowie ratunkowe.
Na szczęście dla przedsiębiorczego Walijczyka Amerykanie nie postawili mu zarzutów, tylko (po doprowadzeniu go do porządku w szpitalu) odesłali go do Londynu, tym razem normalnie, w kabinie pasażerskiej samolotu.
Cały artykuł (po angielsku).
Cwaniak liczył na lot bezpośredni z Melbourne do Londynu, ale na jego ogromne nieszczęście tak się nie stało. Najpierw trafił do Sydney, gdzie przeleżał 22 godziny głową do dołu (na skrzyni była nalepiona kartka pokazująca, gdzie jest góra, ale najwyraźniej nikt się tym nie przejął) i mało nie umarł. Potem było gorzej – doleciał do Londynu (a przynajmniej tak myślał), ale gdy usłyszał głosy pracowników portu lotniczego, z przerażeniem stwierdził, że mówią z amerykańskim akcentem (później okazało się, że wylądował w Los Angeles). Pracownicy też go usłyszeli, jeden zajrzał do skrzyni przez dziurę po sęku i zobaczył, że w środku ktoś jest. Przez chwilę patrzyli sobie oko w oko… Wkrótce pojawili się funkcjonariusze FBI, CIA, ochrony lotniska, przyjechało też pogotowie ratunkowe.
Na szczęście dla przedsiębiorczego Walijczyka Amerykanie nie postawili mu zarzutów, tylko (po doprowadzeniu go do porządku w szpitalu) odesłali go do Londynu, tym razem normalnie, w kabinie pasażerskiej samolotu.
Cały artykuł (po angielsku).
--
⭍ ☂️ ***** *** ☂️ ⭍