Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Forum > Hyde Park V > pisarsko - seria własna o superbohaterach (fragment)
Shameus
Shameus - Superbojownik · 3 lata temu
Od dość dawna, czyli tak ze 20 lat, piszę własne opowiadania o superbohaterach. Jest to inne podejście niż to, co znacie. Mianowicie cały świat bohaterów to osoby długowieczne, o nieprzeciętnych umiejętnościach, tzw potomkowie bogów. Ale nie są to umiejętności jak w DCU czy MCU, tylko bardziej życiowe zdolności spotęgowane znacząco. Na przykład jeden z bohaterów potrafi czytać w myślach, inna bohaterka potrafi kumulować w sobie ładunek elektryczny i razić ludzi niczym paralizator, inny bohater potrafi tak prowadzić rozmowę, że zawsze przekona rozmówcę do swojej racji itd. Wszyscy potomkowie bogów są ukryci - tak nakazuje KODEKS. Nie mniej, czasami ci bohaterowie łamią zasady i stają się celem RADY. Rada to taka garść ludzi nadzorujących potomków - z tym, że RADA nie wie o istnieniu wszystkich, stąd ich działania najczęściej skupiają się na poszukiwaniu tych ukrytych i tych nieznanych. Nie mniej, chciałbym wam przedstawić fragment jednej z historii.

Acha, jeszcze jedna rzecz: niemal wszystkie historie dzieją się we współczesnym świecie. Całość tworzy dość opaśną książkę "Potomkowie bogów: upadek nadziei". To jest jakby początek, czyli pierwszy przypadek...

---

Castorlina Catwill

Każdy na dźwięk jej imienia zachodził w głowę, co może oznaczać i skąd się wzięło, i nikt nawet mimochodem nie pytał o pochodzenie tego wyrazu, bo poza wszelką wątpliwością było, iż imię żadne to nie jest. Widząc kobietę o kształtach przeczących dobrobytowi ale i piersiach tenże wskazujący, o nosie prostym, niemalże greckim, w sukni z dekoltem rywalizującym hipnozą z przenikliwym spojrzeniem, mężczyźni zapominali języka w gębach, by potem w kuluarach, gdzieś podczas popołudniowej herbatki, wymawiać je cicho, acz z pożądaniem. Co więcej, ów żądza wcale do konfliktów nie prowadziła, bo choć każdy mógł spędzić upojne chwile z Castorliną, jakoś żaden z dżentelmenów nie kwapił się by wciągnąć ją na listę żywicieli w rodzinie.
Dla Ruperta Evergreena luksusowa kurwa codziennie ustawiała coraz to wyżej poprzeczkę, gdy marzył o spotkaniu z nią, a które to spotkanie odwlekała wysoka na trzydzieści metrów wieża zamku Bethesdy, okute żelazem drzwi i solidna krata w malutkim oknie, z którego od wielu lat mógł podziwiać przyległy do pola las i płynącą na skraju rzekę. Marzenie było proste i treściwe: spojrzeć w jej wielkie piwne oczy, zacisnąć dłonie na chudej szyi i trzymać tak długo, aż białka zajdą krwią i kurwa w sposób zwyczajny, choć kurwie niegodny, zejdzie z tego świata. Przynajmniej w fantazji Castorlina Catwill pozostała chudą, bo Rupert nie miał pojęcia, ile lat siedzi zamknięty w wieży i czy – najpewniej niemłoda – prostytutka o zacięciu kobiety wyzwolonej z patriarchatu, wciąż żyje.
Niezbyt zdrowa wizja trzymała go przy życiu, dlatego wciąż myślał o upragnionej chwili, przerywając sobie na obserwacje pogody i ocenę stanu łyżki, gdyż jej używał do mozolnego usuwania kamieni okalających solidne kraty od zewnątrz, codziennie po troszku, tyci tyci, praktycznie nie robiąc postępu. Bo przysiągł sobie, że dopóki żyje, dopóty będzie próbował opuścić zamek. Uważał bowiem, że czas i tak upłynie, a tego ktoś dał Rupertowi pod dostatkiem.
Gdzieś w kamiennych murach zatraciły się lata i z trudem wspominał pierwsze dni w samotni, ale musiało ich upłynąć setki, gdyż coraz bardziej czuł zmarszczki na twarzy, skóra na dłoniach robiła się bardziej papierowa, brzuch przybierał dziwnie obłych kształtów na bokach, wbrew diecie więźnia, klatka – niegdyś masywna – zapadała się coraz bardziej. I gdyby miał lustro, albo nawet kałużę, chciałby siebie zobaczyć, bo ni jak nie potrafił powiedzieć, ile przebywa w najwyższej komnacie.
Ktoś nawet pomyślał o karze w ten sposób, że jedzenie przynosił mężczyzna z workiem na głowie i dwoma otworami wyciętymi na oczy, aby skazany nie widział przemijającego czasu albo jakiejkolwiek twarzy. Czas leciał w okrutny sposób, na byciu ze samym sobą, w towarzystwie własnych myśli, i tylko zemsta na kurwie była latarnią morską dla zagubionej duszy Ruperta.
Z wrześniowymi opadami okrywającymi kurtyną Anglię nadeszła nowa nadzieja. Dokładniej rzecz ujmując, nadzieją było to, co oczy strażników nie widziały – gołe posady krat, którymi wystarczyło wstrząsnąć, by uzyskać wolność. Rupert powinien też nauczyć się latać, ponieważ wieża mierzyła bite sto pięćdziesiąt stóp, a u jej podnóża leżała tyci, tyci niecka głęboka, jak oceniał setki razy, na osiem, góra dziesięć stóp. Z tego rachunku, a liczył zawsze dobrze, wyszło że skok z takiej wysokości woda wezbrana po ulewie zamortyzuje. O ile przeżyje, nie łamiąc sobie karku, tudzież czegokolwiek, co w ucieczce powinno się przydać. Na przykład nogi – te cenił sobie najbardziej, jako tancerz uwodzący pewnie kobiety i jako szermierz walczący o ich serca. Oczywiście, żadna z tych umiejętności w przypadku opuszczenia placówki by się nie przydała, ale potem... kto wie? Starość też ma swoje prawa i potrzeby.
Wybrał niedzielę. Niedzielę, podczas której żołnierze Jego Królewskiej Mości, wezwani przez dzwony, gromadzili się na placu i pieprzyli o niczym, żeby tylko zabić czas. Rupert też pieprzył, od rzeczy, gromiąc tego w Niebie za niesprawiedliwy los. Na szczęście, bogobojni wojacy tkwili na placu bitą modlitwę, spędzoną na planach chędożenia w trakcie wypadu do portu, gdzie dziwki wkupywały się w ich łaski, miast odwrotnie. Z zachodniej strony owe gadki słuchać było nader dobrze, stąd znał ich treść i czas. Czas idealny, aby podważyć kraty, wyskoczyć i uciec.
Żeliwo poddało się po krótkiej walce – kamień, skruszony mozolną pracą, ustąpił i wolność nabrała barw czystego od krat nieba. Stanął na gzymsie, poczuł wiatr na twarzy, ale nie zawahał się ani na chwili – zwyczajnie, choć każdy uznałby to za gest samobójcy, zeskoczył, spinając w locie ciało, aby to nogi rozdarły taflę wody.
Chwila w której całe ciało Ruperta otoczył chłód była dla niego chrztem wolności. Wbrew obawom, nie uszkodził sobie żadnej kończyny, ale kiedy musiał wynurzyć się, poczuł dziwną słabość i zwątpienie. Sapiąc na skraju niecki, umazany błotem, spojrzał w górę, na okno, westchnął i zdecydował, aby jednak walczyć do samego końca. Kurwa sama się nie udusi – szepnął, aby przypomnieć sobie, dokąd zmierza.

Po jakimś czasie błądzenia w lesie miał pewność, że żaden alarm nie został wszczęty i do pory kolacji nikt nie zauważy jego absencji w wieży. W drodze na północ przebył – jak ocenił – dziesięć mil i opadł całkowicie z sił. Chcąc uniknąć pobudki kopniakiem królewskiego sługi, wdrapał się na drzewo i usnął na gałęzi.
Przez kolejne dni na przemian spał i uciekał, pożywiając się leśnym runem, co akurat było ciekawą odmianą po niewyszukanych papkach podawanych przez gościa z workiem na głowie, aż dotarł do opuszczonej chaty otoczonej drzewami. Zdecydował, że tutaj zagości na dłużej do czasu nabrania pewności co do własnego bezpieczeństwa, nabierze sił i powróci do Londynu. Do Castorliny Catwill.

Początkowo chata pozostała niezmieniona przez obecność Ruperta, zwyczajnie kładł się na senniku, pozostawiając drzwi otwarte, tak jak je zastał, piec nie rozpalony, okiennice uchylone, którymi wiatr trzaskał złowieszczo w burzowe dni. Z czasem – a ten był trudny do określenia dla starca – zaczął poczynać sobie śmielej; wyremontował dach, przemeblował kuchnię, i zapragnął hodować kury i krowy. Był całkowicie pewien, że nikt go nie znajdzie nawet, jeśli cała służba królewska została postawiona na nogi. Przez jakiś czas zapomniał, dlaczego uciekł z zamku.

Aż pewnego ranka wstał, założył cudze ubrania wyciągnięte z szafy, włożył cudze buty i postanowił udać się do stolicy w celu od dawna ustalonym – udusić kurwę, nawet gdyby kurwą już nie była i prowadziłaby życie całkiem godne.
Po dniu wędrówki dotarł do uklepanej drogi biegnącej wzdłuż wschodniego wybrzeża, i idąc nią napotkał samotnego chłopa pędzącego wozem zaprzęgniętym w konia. Ani myślał się witać, lecz ten z daleka machał ręką, szczerząc przy tym niepełne uzębienie.
- Witaj! – krzyknął nieznajomy do Ruperta Evergreena i zatrzymał powóz. – Gdzie to idziesz w tę piękną pogodę?
- Do Londynu... – burknął niechętnie staruszek.
Chłop zrobił zakłopotaną minę.
- To jakby nie w tę stronę, prawda?
- Nie? A w którą? – Rupert nie wiedział, że znajduje się na wschodnim brzegu Anglii, a orientację w terenie miał słabą.
- W tamtą – wskazał południe. – Jadę tam po części do maszyn, bo córka wyszła za mąż za pana Hendricka, a on modernizuje naszą wieś..., a że bogaty, he, he, to wspomógł moje gospodarstwo... – zamyślił się nagle, dumając czy powinien był to powiedzieć i dodał – Jak chcesz, to zabierzesz się ze mną, przecież to trzy dni drogi.
Nie wyglądał groźnie, więc Rupert zgodził się na tę formę pomocy, choć niechętnie. Poza tym, całkowicie nie widział co właśnie usłyszał od chłopa więc zwyczajnie mógł go ignorować, gdyby język mu się rozplątał.
Niestety, chłop gadał bez ustanku; w drodze, przy posiłku, przed snem, a nawet kiedy szedł za potrzebą to krzyczał zza krzaka i po trzech dniach jego towarzystwa Evergreen już nie tylko chciał udusić Castrolinę, ale także niechcianego kompana.
Następnego dnia dotarli do Southport, gdzie Ruper doznał niebywałego szoku; nie był w stanie rozpoznać budynków gdyż nigdy wcześniej nie widział czegoś podobnego na oczy, na nabrzeżu stały ogromne statki pomalowane na czarno, z białymi nadbudówkami, z daleka mógł dostrzec smukłe, wysokie wieże i nie miał pojęcia, że patrzy na kominy. Trwał w szoku, aż chłop zaczął coś podejrzewać i mimochodem zarzucił Evergreenowi zacofanie, na co starzec nie odpowiedział, jedynie patrzył z niedowierzaniem na to, co go otaczało. Kolejnym szokiem było ujrzenie samochodu: niby wóz, choć dziwny, wydawał głośne dźwięki i poruszał się bez udziału koni! „Cóż to za cuda?!” – pytał w głowie, ponieważ z wrażenia zapomniał języka w gębie, a i słowem bał się odezwać.
Ledwo wjechali w głąb miasteczka, a już musieli przerwać podróż. Drogę zajechał im wóz policji i wysiadło z niego czterech mundurowych. Ich stroje dla Ruperta też stanowiły zagadkę, toteż z przestrachem czekał, co nadejdzie.
Wysoki mężczyzna z dużym wąsem położył dłoń na przypasanym rewolwerze i krzyknął do chłopa:
- Macie jakąś majętność do wykazania?!
Chłop jęknął coś niewyraźnie, nieco zmieszany, i odpowiedział, że nic nie wiezie. Rupert ocenił, że łże i krętaczy bo przecież – jeśli ma zakupić „coś” w Londynie, to i majątek jakiś musi posiadać przy sobie. Bystry funkcjonariusz policji również odczytał odpowiedź mężczyzny jednoznacznie, dlatego rozkazał przeszukanie wozu. Po chwili w ręku trzymał skórzaną teczkę wypełnioną funtami, zajrzał do niej dyskretnie i krzyknął:
- Aresztować tych ludzi!!!
Zanim Rupert pojął co zaszło, został wepchany do dziwnego wozu bez koni, zakuty w łańcuch jakiego jeszcze nie widział, a gdy ruszyli, zaświtało w jego głowie, że coś z nim musi być nie tak. Bez lęku podszedł do aresztowania przez jakąś formę władzy, wszak już raz uciekł, a i wtedy nie kwapili się z powieszeniem skazańca, to i teraz może nie powieszą, jednakże inna myśl zaczęła dręczyć starca – „ile czasu minęło?”.

Długa podróż ciągnęła się w nieskończoność. Wieczorem, tego samego dnia, dotarli do Londynu, o czym Evergreen został poinformowany przez chłopa. Dla odmiany, ów człowiek milczał przez całą drogę i jedynie czasami rzucał niewybredny komentarz dotyczący czekających go kłopotów. Najprawdopodobniej – domniemał Rupert – nie można nosić przy sobie gotówki bez zezwolenia, ale co on tam mógł wiedzieć, jeśli wszystko co widział było dziwacznym urojeniem.
Funkcjonariusze otworzyli drzwi i bez ceregieli wytargali chłopa, następnie Ruperta i poprowadzili do wielkiego budynku z czerwonej cegły. I tym razem starzec stracił oddech z wrażenia na widok tej budowli, gdyż jak żyje, takowej nie widział. Przez zagubienie stracił odwagę do jakichkolwiek pytań, choć jeszcze podczas podróży miał ich co najmniej kilka.
Trafił do aresztu, do celi. Cela okazała się ciasnym pomieszczeniem z niezbyt wygodnym łóżkiem zawieszonym na łańcuchach przykutych do ściany oraz szafką. Przy suficie wisiał żyrandol oświetlony... czymś – tyle mógł stwierdzić, patrząc na źródło światła. Gdy na nie patrzył, jeszcze bardziej odczuwał niepokój oraz niepewność co do minionych lat, a dokładnie tego, ile ich minęło od ucieczki z zamku. „Czuł” było kluczowe dla istnienia Ruperta Evergreena ponieważ nigdy nie potrafił określić czasu.

- Ty! Wstawaj i podejdź tutaj! – Stanowczym tonem rozkazał człowiek ubrany w czarny strój.
Aresztant wykonał polecenie i podszedł do krat. Strażnik otworzył drzwi celi, złapał starca za łańcuch i pociągnął za sobą, prowadząc na piętro biurowca. W czasie krótkiego spaceru Rupert zamknął oczy, nie mogąc patrzeć na niezrozumiałe dla niego rzeczy.
Nakazali usiąść na krześle, co też wykonał, i rozkuli jego nadgarstki. Za biurkiem siedział szczupły, wysoki mężczyzna. Jego pierś zdobiła srebrna gwiazda okraszona napisami zbyt małymi, aby staruszek mógł je odczytać.
- Nazywam się Finney, jestem inspektorem – rzekł i pochylił się nad biurkiem. – Pana kompan obrał ciekawą wersję co do posiadanych pieniędzy, a tak się składa, że niedaleko Southport doszło do rozboju... – uciął w połowie zdania, z uwagą patrząc na Ruperta – Chociaż nie wiem, czy cokolwiek byś nabroił...
Niech się dzieje, co chce – stwierdził oskarżony i przerwał wypowiedź:
- Panie, aresztujcie mnie, powieście..., nieważne, ja nic nikomu nie ukradłem. Nigdy. Owszem, z Castroliną Catwill handlowałem perfumami od Francuzów, wbrew zakazowi, ale tylko dlatego, że ta.... – kurwa, chciał powiedzieć, lecz uznał to za niestosowne w tej chwili – oszukała mnie i wprowadziła w błąd. Jako służba portowa nie dopełniłem obowiązków, zawiodłem, więc albo mnie powieście, albo zamknijcie znów w wieży, mam to w nosie. Swoje się natłumaczyłem, o!
Mężczyzna siedzący po drugiej stronie biurka usłyszawszy zrezygnowanie starca oraz nowe nazwisko przez chwilę bawił się piórem, aż odłożył je, wstał i wyszedł z pomieszczenia.

Każda sprawa musi zostać wyjaśniona, a winny skazany; to była żelazna dewiza Richarda Finneya. Oczywiście wolałby nie tracić czasu na dwóch złodziejaszków, ale jeśli obywatele Anglii mają czuć się bezpieczniej, warto poświęcić każdą sekundę życia aby te bezpieczeństwo zapewnić. Poza tym, podejrzany wskazał na kobietę, która mogła brać udział w kradzieży.
Zszedł do nowo oddanego do użytku archiwum, gdzie pani Rose McGinley, uznawana w całym Londynie za najbystrzejszą archiwistkę prowadziła dyżur. Rzucił od niechcenia nazwisko oraz pytanie, czy kojarzy taką przemytniczkę.
- Castorlina Catwill? – powtórzyła powoli i wyraźnie.
- Dokładnie, jak powiedziałem – zapewnił inspektor.
- Wybaczy pan, panie Finney, ale czy jest pan pewien?
- Nie rozumiem... – zawahał się. Jakby dla pewności spojrzał za siebie, chcąc przypomnieć sobie rozmowę ze starcem. Znów spojrzał na kobietę – Mam staruszka podejrzanego o kradzież, i on powiedział, że przemycał z panią..., a może panną Catwill, perfumy.
- Perfumy... – Rose uniosła głowę. – Tak, tak, Castrolina Catwill. A jak nazywa się ten pan, który o niej wspomniał?
- Dziwne – zdumiał się – zapomniałem zapytać. To..., naprawdę dziwne.
- Acha! – Posłała Richardowi zagadkowy uśmiech z nutą kpiny, po czym odwróciła się na pięcie i znikła w labiryncie drewnianych szafek.
Kiedy wróciła, trzymała w dłoniach wiekowy zwój. Stary, zniszczony papier wyglądał jakby przetrwał trzy wojny, kilka powodzi, plagę szczurów oraz niejeden pożar. Rose położyła go na blacie biurka, wzięła oddech i odezwała się bardzo cicho:
- Panie Finney, Castrolina Catwill nie żyje od dwustu czterdziestu lat.
Twarz inspektora przeszył wyraz zadowolenia, jakby złapał oszusta za rękę.
- Dobrze więc, wezmę tylko... – sięgnął po zwój, lecz kobieta stanowczym ruchem odsunęła dokument. – Co jest?! – zdziwił się mocno.
- Nie wiem, jak to powiedzieć..., ale te nazwisko zna bardzo wąskie grono ludzi..., bardzo wąskie – powiedziała niemal przez zęby, jakby była to tajemnica. I tak naprawdę była, ale strażniczka Potomków Bogów nie wiedziała, jak zwykłemu śmiertelnikowi przedstawić sytuację, zwłaszcza że poznał on, najpewniej od jednego z potomków, ów nazwisko. I czym prędzej chciała poznać starca.
- Czy może pan go tutaj przyprowadzić? Zadam mu kilka pytań – stwierdziła po namyśle.
Dla inspektora prośba płynąca od archiwistki byłaby zignorowana, lecz legenda Rose wychodziła poza granice miasta, zaś sama kobieta miała przezwisko „Encyklopedia”, i był ku temu powód.
- No, dobrze... – zgodził się, zaciekawiony tym, co może powiedzieć na temat tej sprawy.

Inspektor znikł za ciężkimi drzwiami archiwum, w tym czasie Rose rozpoczęła nerwowo spacerować wzdłuż kontuaru, rozmyślając o niedorzeczności sytuacji, gdyż przyjdzie jej wytłumaczyć sprawy niepojęte dla zwykłego człowieka. I prawie wymyśliła, lecz gdy Finney wprowadził Evergreena do sali, ten wybałuszył oczy w niebotycznym zdziwieniu i w jednej chwili rzucił się z rękami na szyję drobnej dziewczyny.
- Ty kurwo! Zabiję cię! – wrzeszczał, dusząc Rose, ale przed śmiercią ochronił Castorlinę powalający cios, zadany w głowę staruszka.
Richard zwalił nieprzytomnego agresora na ziemię, a kobiecie pomógł wstać, doglądając dokładnie jej szyję.
- Niech mnie! – warknął, wpatrzony w Ruperta. – Co to, do cholery, było?!
Dziewczyna przykucnęła nad powalonym.
- Panie inspektorze, nie może pan go aresztować, za nic. Musi pan go wypuścić, i to jeszcze dzisiaj. – Wstała. – To jest konieczne.
- Straciłaś rozum? To jest złodziej, i próbował cię udusić! Jak go mam puścić, hę?
- Bez zastanowienia, ot tak, zwyczajnie. I... – wzięła mocny wdech – musi pan go odwieźć gdzieś na odludzie. Pomogę panu, ale to musi być teraz, już.
- Absolutnie! – Odwrócił się w stronę drzwi, by zawołać pomoc, lecz zanim wydał z siebie krzyk, padł na ziemię martwy.
Dziewczyna wytarła mokre od krwi pióro w spódnicę, następnie w spokoju zaczęła ciągnąć Ruperta Evergreena do tylnego wyjścia z archiwum. Z radością stwierdziła, że mocno stracił na wadze przez ostatnie dwieście siedemdziesiąt lat.

--
I am the law!

brtk
brtk - Superbojownik · 3 lata temu
W wersji tl;dr: nie było momentów


;)

--
b b b b b b b b b b b b b b b b b b b b b b b b b b b

cosmicwoman
cosmicwoman - Superbojowniczka · 3 lata temu
Seria własna o żonie sporo lepsza.

--
kim jestem... jestem sobie prawdą (...) i zagadką też :)

Shameus
Shameus - Superbojownik · 3 lata temu
:cosmicwoman żona jest autentyczna ;/ Ale spoko, wrzuciłem mój rysunek własnej żony - można oceniać

Ostatnio edytowany: 2021-03-21 20:38:38

--
I am the law!

Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
:shameus
Czy do ciebie jeszcze nie dostała zasada, że "ów" się odmienia? Dostawszy w łeb jak obuchem "ów rządzą" już w pierwszym akapicie, nie byłem w stanie się przełamać, aby czytać dalej.

jabba_the_hutt
jabba_the_hutt - Superbojownik · 3 lata temu
:proflecter Nie odpadłeś przy "acha"?

--
https://dn.ht/picklecat/

mika_p
mika_p - Superbojowniczka · 3 lata temu
Śliczna żona

--
I'm a Black Magic Woman

gatinha
gatinha - Kobieta z jajem · 3 lata temu
Mnie też osłabiła owa odmiana "ów"

--
Bo ja cała jestem Tośka, A mój Tosiek to ho ho ho!
Mimo niepozornej szaty, Tosiek to... Tosiek to... Tosiek to...

Yoop
Yoop - Superbojownik · 3 lata temu
1. Nie mniej, ale więcej znaków trzeba, by napisać z błędem "niemniej". Proponuję używać "atoli"

2. Wydaje mi się, że lepiej Ci idzie w reportażu, niż opowiadaniach. Więcej treści, mniej grafomanii



Forum > Hyde Park V > pisarsko - seria własna o superbohaterach (fragment)
Aby pisać na forum zaloguj się lub zarejestruj