Chodzę po górach od 12 roku życia, nie jestem taternikiem ani himalaistą, choć zdarzyły się wycieczki na zimowe szczyty Tatr.
Na tę wyprawę wybraliśmy się jak zawsze we dwoje.
Oboje od dawna chodzimy po górach, zaś towarzyszka mojej podróży, została towarzyszką mojego życia, zresztą oświadczyłem się w trakcie tej przygody w bardzo nietypowy sposób.
Oboje zakochani jesteśmy w Kaukazie, a że najbardziej bezpiecznym krajem Kaukazu jest Gruzja to była to oczywista destynacja moich pieszych przygód.
Oczywiście w planach jest i Nagorny Karabach, Armenia, Azerbejdżan, ale plany te prędko nie zostaną zrealizowane.
Zaznaczam też, że nie była to pierwsza wyprawa w Wysoki Kaukaz.
Przed wycieczką sprzed dwóch lat był szereg przygotowań, tak kondycyjnych jak i sprzętowych. Kupiliśmy np. ultralekki i ultradrogi namiot, który zgubiliśmy pierwszego dnia w drodze do Kazbegi. Czy został w którejś marszrutce, czy też odpiął się w którymś z aut, które załapaliśmy na stopa, nie wiemy. Wiemy jednak, że summa summarum mieliśmy szczęście, że zgubiliśmy ten namiot.
Pisaliśmy też do MSW i MSZ Gruzji, że planujemy przechodzić niedaleko strefy objętej konfliktem zbrojnym. Nasza trasa została zaakceptowana, dodatkowo wzięliśmy namiary do pewnego majora ze Straży Granicznej, z którym też rozmawialiśmy o naszej wyprawie.
W necie znaleźliśmy opis trasy Słowaka. Trasy poza jakimkolwiek szlakami (szlaków na Kaukazie nie jest to znowu tak dużo), opisanej jako bardzo wymagająca, ale dająca niesamowitą satysfakcję.
Po fakcie twierdzę, że ten Słowak był szalony, bo trasa która przeszliśmy była ekstremalnie niebezpieczna i kiedy wydawało się, że gorzej być nie może, okazywało się, że może.
Osuwiska pod którymi były tylko kilkuset metrowe przepaście nie należały do rzadkości.
Naszym celem było Kelitsadi Lake. Nie chcieliśmy jednak iść standardową drogą, żeby nie musieć wracać dokładnie tą samą trasą, stąd wybór padł właśnie na trasę opisaną przez szaleńca.
Rok 2018 był bardzo suchy, nie było więc strumieni górskich, które były oznaczone na mapie, a które miały być naszym zasadniczym źródłem świeżej wody.
Mieliśmy niesamowite szczęście, bo już tak na 2400 metrów przy pierwszym noclegu udało mi się znaleźć baniak 5l wody, która wg daty produkcji miała ledwie 2 miesiące.
Wiązało się to z instalacją, która była niedaleko urwiska. Wydaje się, że ta instalacja to BTS, który dawał całkiem przyzwoity zasięg w dolinie Truso, ale nie mam pewności.
Problem z wodą został rozwiązany na jeden dzień, drugiego dnia idąc w polodowcowej dolinie, także nie zastaliśmy strumienia.
W oddali z 2000 - 3000 metrów na tle zbocza dostrzegłem ciemniejszą niż inne skałę
To mogło oznaczać wodę i w ten sposób znaleźliśmy krystalicznie czystą wodę wypływającą wprost ze skały.
Super, tylko straciliśmy trochę cennego czasu, którego wcale w górach nie ma tak wiele.
Już się ściemniało gdy szliśmy powoli przez osuwisko, gdzie jeden krok do góry oznaczał pół kroku w dół. Było cholernie stromo, a ściana pokryta była drobnymi kamieniami, które bardzo łatwo się osuwały.
W najgorszych momentach przenosiłem swój plecak do góry, następnie wracałem po plecak dziewczyny i przytulając się do zbocza góry, piąłem się krok za krokiem, powodując małe i większe lawiny kamieni.
Nie mieliśmy jednak wyjścia, bo ostatnie kilka godzin wędrówki zanim rozpoczęliśmy podejście pod szczyt, było po olbrzymich głazach bez szans na rozstawienie namiotu.
Już było prawie ciemno kiedy znaleźliśmy się na szczycie, prawie 4000 metrów.
Obok szczytu była taka półka, otoczona graniami po każdej stronie, więc uznałem, że w przypadku burzy, to będzie najbezpieczniejsze miejsce.
Obok namiotu zaczynał się już lodowiec, z drugiej strony przepaść, na oko, głębsza niż 1000 metrów.
Namiot , a w zasadzie szpilki wypożyczonego namiotu, udało mi się obłożyć skałami.
Burza tej nocy nie pozwoliła nam zasnąć. Echo piorunów, które waliły w okoliczne szczyty wracało po każdym piorunie kilka razy.
Namiot o dziwo wytrzymał bardzo porywisty wiatr oraz ścianę deszczu.
Całe szczęście, że mieliśmy brezent od zgubionego namiotu i układając ten brezent pod namiotem, woda nie dostawała nam się do środka.
Noc była ciężka, ale cieszyliśmy się, że jesteśmy cali.
Rozpoczęliśmy dalszą wędrówkę, przez cholerne osuwiska i bardzo strome zejścia, by wejść już w dolinę gdzie mieści się jezioro.
Tego dnia skończyła nam się pogoda.
Słońca praktycznie nie było, ale tego dnia jeszcze było w miarę OK.
Udało nam się dotrzeć do tego przepięknego jeziora z poczuciem, że było warto.
Następnego dnia cały dzień padało, więc stwierdziliśmy, że robimy sobie dzień przerwy.
Następny dzień nie przynosił poprawy.
Zła pogoda w górach to nie jest kwestia braku komfortu, czy mokrych ubrań.
Do dyspozycji mieliśmy gruzińskie mapy, które delikatnie mówiąc nie są zbyt dokładne oraz gps.
GPS wariował, pokazywał nam zupełnie inne miejsce, gdzie nie było nawet jeziora.
Dzisiaj myślę, że GPS był zakłócany przez KGB/FSB, które wcale nie tak daleko ma dość dużą bazę.
Chcieliśmy iść wg mapy i kompasu, widoczność była jednak bardzo słaba, nie było widać żadnych szczytów, ani punktów orientacyjnych.
Pogoda była okropna i nic nie zapowiadało poprawy, więc zdecydowaliśmy, że idziemy i zrobimy rekonesans.
Odnaleźliśmy oznaczenia w postaci stawianych na siebie skałek, a później już odnaleźliśmy ślady butów. Przechodziło tędy co najmniej kilka osób.
Uznaliśmy, że to prawdopodobnie są to ślady turystów, a nawet jeżeli to są pogranicznicy, to mamy namiary do majora, z którym wcześniej rozmawialiśmy.
Dolina w którą zeszliśmy kończyła się mniej więcej kilometrowym wodospadem i ekstremalnie stromym zejściem.
Stwierdziłem, nie damy rady, pozabijamy się, czas wezwać pomoc.
Nie wahałem się dzwonić na 112 ponieważ mieliśmy wykupione ubezpieczenie od poszukiwań w górach, więc nawet helikopter byłby opłacony.
Niestety mimo wielu prób, nikt nie odbierał.
Wiedzieliśmy, że na pewno nie chcemy pokonać tej trasy z powrotem bo może się nam wyczerpać limit szczęścia. Nie mieliśmy też już wiele zapasów.
Zrobiłem rekonesans i okazało się, że zachowując absolutną uwagę i ostrożność, są szansę, że zejdziemy urwiskiem zrobionym przez wodospad. Z racji suchego lata, ilość wody była dość mała.
Pierwszy raz w życiu poczułem panikę. Panikę, nie w sensie, o jesu, co ja teraz zrobię, tylko patrząc się w otchłań, puls mi przyspieszał, aż czułem jak pulsowały mi skronie, a oddech robił się płytki i mega szybki. Panika jednak znikała w trakcie wspinania się i prób zejścia, wystarczyło tylko nie patrzeć w dół. Zresztą nie można było patrzeć w dół, trzeba było patrzeć dokładnie pod nogi, żeby nie skręcić sobie karku.
Schodziłem ze swoim plecakiem, a dziewczyna zrobiła ze swoich ubrań linę i spuszczała mi swój plecak. Czekałem aż do mnie zejdzie, schodziłem te kilka metrów, łapałem jej plecak, i tak w kółko.
Cały czas się bałem o swoją towarzyszkę i bałem się, że jeśli nie dam rady i zginę, to ona zginie również. Nigdy w życiu o nikogo się tak nie bałem, nawet o siebie.
Ten kilometr w dół schodziliśmy kilka godzin. W pewnym momencie był jednak spadek, tak na oko 3-4 metry, którego samodzielnie nie mogliśmy pokonać.
Na dole był już koniec wodospadu, a w nim zagłębienie około metra wody, a więc za płytko żeby do niego skakać, wystarczająco jednak, żeby zmoczyć nas i plecaki.
Śpiwory i namiot, to jednak podstawa naszego przetrwania.
Wtem widzę wycelowane w siebie dwa karabiny. Nigdy w życiu się tak nie cieszyłem, że ktoś do mnie celuje z broni automatycznej.
Jeśli to się nadaje na arta to dorzucę zdjęcia i zapodam część drugą.
Na tę wyprawę wybraliśmy się jak zawsze we dwoje.
Oboje od dawna chodzimy po górach, zaś towarzyszka mojej podróży, została towarzyszką mojego życia, zresztą oświadczyłem się w trakcie tej przygody w bardzo nietypowy sposób.
Oboje zakochani jesteśmy w Kaukazie, a że najbardziej bezpiecznym krajem Kaukazu jest Gruzja to była to oczywista destynacja moich pieszych przygód.
Oczywiście w planach jest i Nagorny Karabach, Armenia, Azerbejdżan, ale plany te prędko nie zostaną zrealizowane.
Zaznaczam też, że nie była to pierwsza wyprawa w Wysoki Kaukaz.
Przed wycieczką sprzed dwóch lat był szereg przygotowań, tak kondycyjnych jak i sprzętowych. Kupiliśmy np. ultralekki i ultradrogi namiot, który zgubiliśmy pierwszego dnia w drodze do Kazbegi. Czy został w którejś marszrutce, czy też odpiął się w którymś z aut, które załapaliśmy na stopa, nie wiemy. Wiemy jednak, że summa summarum mieliśmy szczęście, że zgubiliśmy ten namiot.
Pisaliśmy też do MSW i MSZ Gruzji, że planujemy przechodzić niedaleko strefy objętej konfliktem zbrojnym. Nasza trasa została zaakceptowana, dodatkowo wzięliśmy namiary do pewnego majora ze Straży Granicznej, z którym też rozmawialiśmy o naszej wyprawie.
W necie znaleźliśmy opis trasy Słowaka. Trasy poza jakimkolwiek szlakami (szlaków na Kaukazie nie jest to znowu tak dużo), opisanej jako bardzo wymagająca, ale dająca niesamowitą satysfakcję.
Po fakcie twierdzę, że ten Słowak był szalony, bo trasa która przeszliśmy była ekstremalnie niebezpieczna i kiedy wydawało się, że gorzej być nie może, okazywało się, że może.
Osuwiska pod którymi były tylko kilkuset metrowe przepaście nie należały do rzadkości.
Naszym celem było Kelitsadi Lake. Nie chcieliśmy jednak iść standardową drogą, żeby nie musieć wracać dokładnie tą samą trasą, stąd wybór padł właśnie na trasę opisaną przez szaleńca.
Rok 2018 był bardzo suchy, nie było więc strumieni górskich, które były oznaczone na mapie, a które miały być naszym zasadniczym źródłem świeżej wody.
Mieliśmy niesamowite szczęście, bo już tak na 2400 metrów przy pierwszym noclegu udało mi się znaleźć baniak 5l wody, która wg daty produkcji miała ledwie 2 miesiące.
Wiązało się to z instalacją, która była niedaleko urwiska. Wydaje się, że ta instalacja to BTS, który dawał całkiem przyzwoity zasięg w dolinie Truso, ale nie mam pewności.
Problem z wodą został rozwiązany na jeden dzień, drugiego dnia idąc w polodowcowej dolinie, także nie zastaliśmy strumienia.
W oddali z 2000 - 3000 metrów na tle zbocza dostrzegłem ciemniejszą niż inne skałę
To mogło oznaczać wodę i w ten sposób znaleźliśmy krystalicznie czystą wodę wypływającą wprost ze skały.
Super, tylko straciliśmy trochę cennego czasu, którego wcale w górach nie ma tak wiele.
Już się ściemniało gdy szliśmy powoli przez osuwisko, gdzie jeden krok do góry oznaczał pół kroku w dół. Było cholernie stromo, a ściana pokryta była drobnymi kamieniami, które bardzo łatwo się osuwały.
W najgorszych momentach przenosiłem swój plecak do góry, następnie wracałem po plecak dziewczyny i przytulając się do zbocza góry, piąłem się krok za krokiem, powodując małe i większe lawiny kamieni.
Nie mieliśmy jednak wyjścia, bo ostatnie kilka godzin wędrówki zanim rozpoczęliśmy podejście pod szczyt, było po olbrzymich głazach bez szans na rozstawienie namiotu.
Już było prawie ciemno kiedy znaleźliśmy się na szczycie, prawie 4000 metrów.
Obok szczytu była taka półka, otoczona graniami po każdej stronie, więc uznałem, że w przypadku burzy, to będzie najbezpieczniejsze miejsce.
Obok namiotu zaczynał się już lodowiec, z drugiej strony przepaść, na oko, głębsza niż 1000 metrów.
Namiot , a w zasadzie szpilki wypożyczonego namiotu, udało mi się obłożyć skałami.
Burza tej nocy nie pozwoliła nam zasnąć. Echo piorunów, które waliły w okoliczne szczyty wracało po każdym piorunie kilka razy.
Namiot o dziwo wytrzymał bardzo porywisty wiatr oraz ścianę deszczu.
Całe szczęście, że mieliśmy brezent od zgubionego namiotu i układając ten brezent pod namiotem, woda nie dostawała nam się do środka.
Noc była ciężka, ale cieszyliśmy się, że jesteśmy cali.
Rozpoczęliśmy dalszą wędrówkę, przez cholerne osuwiska i bardzo strome zejścia, by wejść już w dolinę gdzie mieści się jezioro.
Tego dnia skończyła nam się pogoda.
Słońca praktycznie nie było, ale tego dnia jeszcze było w miarę OK.
Udało nam się dotrzeć do tego przepięknego jeziora z poczuciem, że było warto.
Następnego dnia cały dzień padało, więc stwierdziliśmy, że robimy sobie dzień przerwy.
Następny dzień nie przynosił poprawy.
Zła pogoda w górach to nie jest kwestia braku komfortu, czy mokrych ubrań.
Do dyspozycji mieliśmy gruzińskie mapy, które delikatnie mówiąc nie są zbyt dokładne oraz gps.
GPS wariował, pokazywał nam zupełnie inne miejsce, gdzie nie było nawet jeziora.
Dzisiaj myślę, że GPS był zakłócany przez KGB/FSB, które wcale nie tak daleko ma dość dużą bazę.
Chcieliśmy iść wg mapy i kompasu, widoczność była jednak bardzo słaba, nie było widać żadnych szczytów, ani punktów orientacyjnych.
Pogoda była okropna i nic nie zapowiadało poprawy, więc zdecydowaliśmy, że idziemy i zrobimy rekonesans.
Odnaleźliśmy oznaczenia w postaci stawianych na siebie skałek, a później już odnaleźliśmy ślady butów. Przechodziło tędy co najmniej kilka osób.
Uznaliśmy, że to prawdopodobnie są to ślady turystów, a nawet jeżeli to są pogranicznicy, to mamy namiary do majora, z którym wcześniej rozmawialiśmy.
Dolina w którą zeszliśmy kończyła się mniej więcej kilometrowym wodospadem i ekstremalnie stromym zejściem.
Stwierdziłem, nie damy rady, pozabijamy się, czas wezwać pomoc.
Nie wahałem się dzwonić na 112 ponieważ mieliśmy wykupione ubezpieczenie od poszukiwań w górach, więc nawet helikopter byłby opłacony.
Niestety mimo wielu prób, nikt nie odbierał.
Wiedzieliśmy, że na pewno nie chcemy pokonać tej trasy z powrotem bo może się nam wyczerpać limit szczęścia. Nie mieliśmy też już wiele zapasów.
Zrobiłem rekonesans i okazało się, że zachowując absolutną uwagę i ostrożność, są szansę, że zejdziemy urwiskiem zrobionym przez wodospad. Z racji suchego lata, ilość wody była dość mała.
Pierwszy raz w życiu poczułem panikę. Panikę, nie w sensie, o jesu, co ja teraz zrobię, tylko patrząc się w otchłań, puls mi przyspieszał, aż czułem jak pulsowały mi skronie, a oddech robił się płytki i mega szybki. Panika jednak znikała w trakcie wspinania się i prób zejścia, wystarczyło tylko nie patrzeć w dół. Zresztą nie można było patrzeć w dół, trzeba było patrzeć dokładnie pod nogi, żeby nie skręcić sobie karku.
Schodziłem ze swoim plecakiem, a dziewczyna zrobiła ze swoich ubrań linę i spuszczała mi swój plecak. Czekałem aż do mnie zejdzie, schodziłem te kilka metrów, łapałem jej plecak, i tak w kółko.
Cały czas się bałem o swoją towarzyszkę i bałem się, że jeśli nie dam rady i zginę, to ona zginie również. Nigdy w życiu o nikogo się tak nie bałem, nawet o siebie.
Ten kilometr w dół schodziliśmy kilka godzin. W pewnym momencie był jednak spadek, tak na oko 3-4 metry, którego samodzielnie nie mogliśmy pokonać.
Na dole był już koniec wodospadu, a w nim zagłębienie około metra wody, a więc za płytko żeby do niego skakać, wystarczająco jednak, żeby zmoczyć nas i plecaki.
Śpiwory i namiot, to jednak podstawa naszego przetrwania.
Wtem widzę wycelowane w siebie dwa karabiny. Nigdy w życiu się tak nie cieszyłem, że ktoś do mnie celuje z broni automatycznej.
Jeśli to się nadaje na arta to dorzucę zdjęcia i zapodam część drugą.
Ostatnio edytowany:
2020-05-25 10:54:58
--
***** ***, konfederację i ruskich