Część I: https://joemonster.org/phorum/read.php?f=15&t=2684538#2684693
Część II: https://joemonster.org/phorum/read.php?f=15&t=2693205
Część III: https://joemonster.org/phorum/read.php?f=15&t=2693455
Część IV: https://joemonster.org/phorum/read.php?f=15&t=2693660
Superpancerniki powołane do życia!
Jak już wspomniałem, w okresie międzywojennym nikt specjalnie nie chciał wychylać się z prośbami o zwiększenie budżetu na nowe zabawki. Niemal każda dziedzina wojskowa cierpiała na „niedorozwój”, ponieważ czas pokoju, to czas niepewny (o, ironio!) i nie wiadomo, co i w jakim celu szykować. Marynarki tworzyły swoje projekty, lotnictwo swoje, wojska pancerne swoje – ale plany te nie wychodziły poza pracownie. Każdy z departamentów, w każdym kraju, miał swoją szufladę z „nowościami” i ich autorzy czekali aż nadarzy się okazja, aby w końcu ktoś łaskawie przejrzał na oczy.
Musiał znów zadziałać mechanizm akcja-reakcja. I sygnałem do poruszenia tych zakurzonych planów był pewien przystojny, skromny koleś z Austrii, który swoim wąsem i charyzmą zjednał sobie przychylność narodu Niemieckiego. Niemcy odpowiadali za wszelkie zło, jak mówi anegdota, ale cholera, mieli oni jeden talent – ich wojskowi byli teoretykami o niesamowitej skuteczności i potrafili każdy potencjalny problem rozebrać na czynniki pierwsze, aby znaleźć najlepsze rozwiązanie. Admiralicja Kriegsmarine w 1934 roku otrzymała zamówienie na okręty nowej klasy, którym – po bardzo głębokich analizach – wyznaczono konkretne zadania. Podobnie jak Drednoty, miały jeden cel. Ale misja nowych okrętów była dalece inna od tego, czym zajmowały się jednostki poprzedzające superpancerniki.
Nauczeni historią Grand Fleet oraz Hochseeflotte i starciem ich obu w bitwie pod Jutlandią, niemieccy teoretycy przewidywali, że w następnej wojnie rozbudowane marynarki będą przeżytkiem, a bitwa ostateczna nigdy nie nastąpi. Wydumali, że nowoczesny pancernik ma być pływającą twierdzą, szybkim drapieżnikiem polującym na konwoje przeciwnika, który – gdy zajdzie potrzeba – będzie zmieniać swoją pozycję i mylić pościg. Taktyka „rajdera” została przypisana do projektu Bismarck. Co więcej, wszystkie nowe projekty, w tym Deutchland, Scharnhorst, Tirpitz były przygotowane dokładnie w ten sposób. W owym czasie, gdy łamane były kolejne traktaty i porozumienia, niemal jednogłośnie w admiralicji niemieckiej stawiano na siłę okrętów podwodnych. Były one po stokroć tańsze od pancernika, wymagały mniejszej załogi i były dużo bardziej zabójcze w walce z żeglugą handlową.
Rozwój okrętów Kriegsmarine został zauważony w Angli i Francji. Akcja-reakcja sprawiła, że te kraje odkurzyły swoje projekty i zaczęły, niechętnie i powoli, odświeżać swoje floty. Oczywiście, Anglicy przyłożyli się bardziej, ponieważ duch ich morskiej waleczności był wielki, a i tradycja nie mała, toteż dowódcy brytyjscy dużo łatwiej przekonali rząd, aby w końcu ruszyć z tematem. Francuzi natomiast zaczęli późno, a ich pomysł na wojnę morską okazał się nietrafiony.
Z drugiej strony globu zbrojenie Niemiec też nie przeszło bez echa – no, wiecie, ktoś tam koksuje flotę, to nie ma co się bezczynnie przyglądać, tylko trzeba coś zrobić. Amerykanie, w swoim zwyczaju, mieli głęboko w dupie ewentualny nadchodzący konflikt, ponieważ ich flota była potężna (bo hamerykańska!), i nie mieli nawet ochoty coś z tym zrobić. Bo wszystko, według nich, grało. Dopiero gdy Japończycy, potencjalni wrogowie, zaczęli samodzielnie przygotowywać nowe okręty (o których Amerykanie wiedzieli niewiele – wcześniejsze Drednoty budowane były w stoczniach brytyjskich, to i pogląd na użytą technikę był większy – jednak nowe projekty powstawały w stoczniach japońskich) – zaczęli zastanawiać się, czy faktycznie warto coś z tym zrobić.
Tak więc w roku 1934 faszystowskie Niemcy rozpoczęły nowy rozdział w historii oręża morskiego. Pierwszym superpancernikiem był Bismarck. Stalowy kolos, zwodowany w 1939 roku, o wyporności 41700 ton, noszący 8 dział kalibru 380mm. Oprócz potężnego arsenału, ogromnej prędkości (31 węzłów), niespotykanego pancerza i całemu szeregowi nowinek technicznych wykorzystanych w napędzie i przedziałach wodoszczelnych, posiadał coś, czym w chwili oddania do służby nie mógł pochwalić się żaden inny okręt na świecie. Zintegrowany system telemetryczny oparty na elektronicznych dalmierzach połączonych z jednokierunkowym radarem. Dodatkowo, zastosowano w nim kilka innych „bajerów” – między innymi agregaty prądowe w wieżach artyleryjskich oraz automatyczny (no, prawie) system załadunku pocisków. Wszystkie te rzeczy wzięte razem do kupy sprawiały, że Bismarck był nie tylko „badassem” wśród okrętów, ale najzwyczajniej nie miał sobie równych. Wygrałby pewnie każdy pojedynek artyleryjski i pokonał każdą ówczesną jednostkę. W chwili wodowania, rzecz jasna. Anglicy w tamtym czasie mogli jedynie wystawić pancernik „średniej” klasy, ich najnowocześniejszą jednostkę King Goerge V, który w chwili wodowania (1938 rok) był konstrukcją nieco przestarzałą – a to dlatego że pierwszy projekt powstał aż 13 lat wcześniej i został „wykopany” z szuflady, gdy szpiedzy dowiedzieli się o tym, co niemiaszki budują.
Po drugiej stronie globu Japończycy odrobili swoje lekcje i także nie szykowali wielkiej floty pancernej. Ich okręty, pamiętające jeszcze czasu I Wojny Światowej były regularnie modernizowane, ale były starymi trupami, które mogłoby – niczym bitwa starców – konkurować z okrętami Stanów Zjednoczonych. Z małym, wielkim wyjątkiem – przygotowali superpancernik Yamato. Okręt, który był opus-magnum pancerników i wciągnąłby każdą jednostkę nosem, wypluł i zrobił z niej w międzyczasie podkowę.
I okazało się, że w chwili wybuchu globalnego konfliktu 7 czerwca 1941 roku, na akwenach znajdowały się tylko 4 superpancerniki: 2 Niemieckie (Bismark i Tirpitz) oraz 2 Japońskie (Musashi i Yamato). Dopiero rok później do tego skromnego peletonu dołączyła flota amerykańska, wystawiając superpancernik klasy Iowa (oraz bliźniacze Missouri, Wisconsin, New Jersey).
Przy czym Musashi i Yamato były wojownikami poza wszelką ligą. O ile Bismarck i Tirpitz były nowoczesne i nie miały sobie równych, to japońskie jednostki deklasowały nawet te nowoczesne okręty marynarki niemieckiej. Japończycy stworzyli tego wojownika z jedną myślą – miał unicestwiać (samodzielnie!) całe floty. W tym celu stworzyli okręt super wytrzymały, mogący wytrzymać uderzenie kilku torped, kilkudziesięciu bomb, i setkę trafień bezpośrednich – Mushashi i Yamato miały okrutnie gruby pancerz, zautomatyzowane oraz izolowane przedziały, zautomatyzowany system gaśniczy, umożliwiający zalanie wybranego przedziału niemal natychmiast, gdyby zaszła taka potrzeba (np. zagrożenie parku amunicji). Ponadto zostały najeżone artylerią p.lot.. A do tego posiadały działa – ale nie takie zwykłe – kaliber 456 mm, których pocisk ważył przeszło 1,5 tony, a zasięg skuteczny nawet do 40km! Nie było w tym czasie pancerza ani żadnej przeszkody, której taki pocisk by powstrzymały. Tak w skrócie – pojedyncze trafienie tego kolosa posłałby na dno 99% jednostek pływających, a w niektórych przypadkach pocisk nie musiałby eksplodować, bo po prostu rozwaliłby niszczyciel w drzazgi! I, podobnie jak jednostki niemieckie, oba giganty o wyporności ponad 65000 ton, posiadały doskonałe systemy telemetryczne (kiedyś czytałem książkę o elektronice zastosowanej na tych okrętach – to, co japończycy odwalili w tamtym czasie to przechodzi ludzkie pojęcie. Już wtedy mieli fioła na punkcie techniki, a przy tym darzyli ją ogromnym zaufaniem).
Pech chciał, że żaden z tych okrętów, poza sławnym Bismarckiem, nie wykonał swojego zadania a kolejna wojna pokazała, że konstrukcje, choć nowe – prezentują przestarzałe metody walki.
Zmierzch gigantów
Ze wszystkich jednostek nawodnych superpancerniki miały najkrótszy żywot – niespełna sześć lat po tym, jak Bismarck został zwodowany, ostatni jego „brat” poszedł na dno w chwalebnej, lecz przegranej walce. Koniec wojny zobaczyły tylko jednostki amerykańskie i były to ostatnie superpancerniki, które zwodowano. Nigdy potem żadna marynarka nie wystawiła okrętu tej klasy. Tylko, kurna co poszło nie tak?! Przecież tak zajebisty okręt nie może, ot tak, sobie utonąć – musi przecież dostać łomot od bardziej zajebistego okrętu. Tak przynajmniej pokazuje logika. A te kolosy przegrały z kawałkiem drewna, płótnem i doczepionym do nich silnikiem.
Lotnictwo, podobnie jak inne dziedziny wojskowości, w okresie międzywojennym było bardzo, bardzo niedoinwestowane. Co więcej, mimo zamrożenia budżetów na nowinki, „stalowcy” nie rozumieli żadnych argumentów, w których padały stwierdzenia, że samolot za 5 tys. z doczepioną bombą za kolejne 500 dolców może rozpieprzyć okręt o wartości kilkanaście milionów! Rozumiecie? Tu nie ma ŻADNEJ logiki i patrząc na historię awiacji z I Wojny Światowej, faktycznie coś w tym mądrego jest. Więc jeśli była potrzeba na jakąkolwiek modernizację, łup zgarniali orędownicy stali, czyli „stalowcy”, rzecz jasna, i lotnicy mogli, co najwyżej, pokiwać palcem. Jednakże rozwój optyki oraz fotografii był faktem, a lotnicy bardzo chętnie współpracowali z wojskiem, zachęcając „stalowców” do korzystania z wywiadu na morzu. I wtedy zauważono, że jak taki samolocik może polecieć hen, hen daleko z aparatem, to może polecieć z bombą. I tak w latach poprzedzający rozwój superpancerników kilku śmiałków przeprowadziło testy ze zrzucaniem bomby na statek-cel oraz torpedowanie jednostek nawodnych przy użyciu pocisku, potocznie zwanego torpedą.
Torpeda miała tę zaletę, że samolocik robił pyr, pyr, pyr nisko nad wodą, i mógł ją zrzucić w odległości 1000 metrów od celu, nie bacząc na zagrożenie (ze względu na zasięg baterii p.lot), a dystans ten był tak śmiesznie mały, że nie trzeba było specjalnie się martwić o to, czy się trafi – pancernik, jak wiecie, był ogromny i wystarczyło wpuścić ją do wody w odpowiednim momencie. No, wiem że nie było to tak łatwe jak opisuję – ale w porównaniu z atakiem podwodnym, było po stokroć łatwiejsze.
Wszystkie superpancerniki poległy w walce z samolotami i jedynie Bismarck zdołał wykonać pojedynek, w którym miał okazję pokazać swoją moc. W maju 1941 roku, 24 maja, w próbie przedostania się na Ocean Atlantycki jego trasę zablokował okręt liniowy HMS Hood, któremu asystował pancernik HMS Prince of Wales. Pojedynek, który rozpoczął się z rana, trwał szalenie krótko, gdyż doskonałe systemy telemetryczne na niemieckim superpancerniku pozwoliły na uzyskanie trafienia w drugiej salwie, po 8 minutach od rozpoczęcia boju Hood eksplodował i natychmiast zatonął.
Yamato i Musashi nie miały tego szczęścia – ich moc objawiła się tym, że wytrzymały – zgodnie z założeniem, piekielnie długą walką, i mimo otrzymania wielokrotnych trafień, utrzymywały swoją zdolność bojową przez długie godziny. Nie mniej, te maszyny, co pyr, pyr, pyr robią pokazały, ile są warte – już bitwa o Midway, pierwsza bitwa flot bez udziału kontaktu bezpośredniego, pokazała, że nadchodzi nowa era w rozwoju marynarki wojennej, a jej przyszłość jest nieodzownie związana z lotnictwem. Po wojnie nigdy nie wrócono do budowy pancerników. Były za drogie i zbyt podatne na atak, aby rozpatrywać je jako praktyczny oręż.
-------
Zabrałem Was na wycieczkę po temacie, który w moim odczuciu, zaraz po okrętach podwodnych, jest najciekawszą rzeczą w historii walk na morzach i oceanach. Mam nadzieję, że nie przynudzałem i udało mi się przekazać kilka ciekawych rzeczy.
Do zobaczenia w następnym artykule!
Część II: https://joemonster.org/phorum/read.php?f=15&t=2693205
Część III: https://joemonster.org/phorum/read.php?f=15&t=2693455
Część IV: https://joemonster.org/phorum/read.php?f=15&t=2693660
Superpancerniki powołane do życia!
Jak już wspomniałem, w okresie międzywojennym nikt specjalnie nie chciał wychylać się z prośbami o zwiększenie budżetu na nowe zabawki. Niemal każda dziedzina wojskowa cierpiała na „niedorozwój”, ponieważ czas pokoju, to czas niepewny (o, ironio!) i nie wiadomo, co i w jakim celu szykować. Marynarki tworzyły swoje projekty, lotnictwo swoje, wojska pancerne swoje – ale plany te nie wychodziły poza pracownie. Każdy z departamentów, w każdym kraju, miał swoją szufladę z „nowościami” i ich autorzy czekali aż nadarzy się okazja, aby w końcu ktoś łaskawie przejrzał na oczy.
Musiał znów zadziałać mechanizm akcja-reakcja. I sygnałem do poruszenia tych zakurzonych planów był pewien przystojny, skromny koleś z Austrii, który swoim wąsem i charyzmą zjednał sobie przychylność narodu Niemieckiego. Niemcy odpowiadali za wszelkie zło, jak mówi anegdota, ale cholera, mieli oni jeden talent – ich wojskowi byli teoretykami o niesamowitej skuteczności i potrafili każdy potencjalny problem rozebrać na czynniki pierwsze, aby znaleźć najlepsze rozwiązanie. Admiralicja Kriegsmarine w 1934 roku otrzymała zamówienie na okręty nowej klasy, którym – po bardzo głębokich analizach – wyznaczono konkretne zadania. Podobnie jak Drednoty, miały jeden cel. Ale misja nowych okrętów była dalece inna od tego, czym zajmowały się jednostki poprzedzające superpancerniki.
Nauczeni historią Grand Fleet oraz Hochseeflotte i starciem ich obu w bitwie pod Jutlandią, niemieccy teoretycy przewidywali, że w następnej wojnie rozbudowane marynarki będą przeżytkiem, a bitwa ostateczna nigdy nie nastąpi. Wydumali, że nowoczesny pancernik ma być pływającą twierdzą, szybkim drapieżnikiem polującym na konwoje przeciwnika, który – gdy zajdzie potrzeba – będzie zmieniać swoją pozycję i mylić pościg. Taktyka „rajdera” została przypisana do projektu Bismarck. Co więcej, wszystkie nowe projekty, w tym Deutchland, Scharnhorst, Tirpitz były przygotowane dokładnie w ten sposób. W owym czasie, gdy łamane były kolejne traktaty i porozumienia, niemal jednogłośnie w admiralicji niemieckiej stawiano na siłę okrętów podwodnych. Były one po stokroć tańsze od pancernika, wymagały mniejszej załogi i były dużo bardziej zabójcze w walce z żeglugą handlową.
Rozwój okrętów Kriegsmarine został zauważony w Angli i Francji. Akcja-reakcja sprawiła, że te kraje odkurzyły swoje projekty i zaczęły, niechętnie i powoli, odświeżać swoje floty. Oczywiście, Anglicy przyłożyli się bardziej, ponieważ duch ich morskiej waleczności był wielki, a i tradycja nie mała, toteż dowódcy brytyjscy dużo łatwiej przekonali rząd, aby w końcu ruszyć z tematem. Francuzi natomiast zaczęli późno, a ich pomysł na wojnę morską okazał się nietrafiony.
Z drugiej strony globu zbrojenie Niemiec też nie przeszło bez echa – no, wiecie, ktoś tam koksuje flotę, to nie ma co się bezczynnie przyglądać, tylko trzeba coś zrobić. Amerykanie, w swoim zwyczaju, mieli głęboko w dupie ewentualny nadchodzący konflikt, ponieważ ich flota była potężna (bo hamerykańska!), i nie mieli nawet ochoty coś z tym zrobić. Bo wszystko, według nich, grało. Dopiero gdy Japończycy, potencjalni wrogowie, zaczęli samodzielnie przygotowywać nowe okręty (o których Amerykanie wiedzieli niewiele – wcześniejsze Drednoty budowane były w stoczniach brytyjskich, to i pogląd na użytą technikę był większy – jednak nowe projekty powstawały w stoczniach japońskich) – zaczęli zastanawiać się, czy faktycznie warto coś z tym zrobić.
Tak więc w roku 1934 faszystowskie Niemcy rozpoczęły nowy rozdział w historii oręża morskiego. Pierwszym superpancernikiem był Bismarck. Stalowy kolos, zwodowany w 1939 roku, o wyporności 41700 ton, noszący 8 dział kalibru 380mm. Oprócz potężnego arsenału, ogromnej prędkości (31 węzłów), niespotykanego pancerza i całemu szeregowi nowinek technicznych wykorzystanych w napędzie i przedziałach wodoszczelnych, posiadał coś, czym w chwili oddania do służby nie mógł pochwalić się żaden inny okręt na świecie. Zintegrowany system telemetryczny oparty na elektronicznych dalmierzach połączonych z jednokierunkowym radarem. Dodatkowo, zastosowano w nim kilka innych „bajerów” – między innymi agregaty prądowe w wieżach artyleryjskich oraz automatyczny (no, prawie) system załadunku pocisków. Wszystkie te rzeczy wzięte razem do kupy sprawiały, że Bismarck był nie tylko „badassem” wśród okrętów, ale najzwyczajniej nie miał sobie równych. Wygrałby pewnie każdy pojedynek artyleryjski i pokonał każdą ówczesną jednostkę. W chwili wodowania, rzecz jasna. Anglicy w tamtym czasie mogli jedynie wystawić pancernik „średniej” klasy, ich najnowocześniejszą jednostkę King Goerge V, który w chwili wodowania (1938 rok) był konstrukcją nieco przestarzałą – a to dlatego że pierwszy projekt powstał aż 13 lat wcześniej i został „wykopany” z szuflady, gdy szpiedzy dowiedzieli się o tym, co niemiaszki budują.
Po drugiej stronie globu Japończycy odrobili swoje lekcje i także nie szykowali wielkiej floty pancernej. Ich okręty, pamiętające jeszcze czasu I Wojny Światowej były regularnie modernizowane, ale były starymi trupami, które mogłoby – niczym bitwa starców – konkurować z okrętami Stanów Zjednoczonych. Z małym, wielkim wyjątkiem – przygotowali superpancernik Yamato. Okręt, który był opus-magnum pancerników i wciągnąłby każdą jednostkę nosem, wypluł i zrobił z niej w międzyczasie podkowę.
I okazało się, że w chwili wybuchu globalnego konfliktu 7 czerwca 1941 roku, na akwenach znajdowały się tylko 4 superpancerniki: 2 Niemieckie (Bismark i Tirpitz) oraz 2 Japońskie (Musashi i Yamato). Dopiero rok później do tego skromnego peletonu dołączyła flota amerykańska, wystawiając superpancernik klasy Iowa (oraz bliźniacze Missouri, Wisconsin, New Jersey).
Przy czym Musashi i Yamato były wojownikami poza wszelką ligą. O ile Bismarck i Tirpitz były nowoczesne i nie miały sobie równych, to japońskie jednostki deklasowały nawet te nowoczesne okręty marynarki niemieckiej. Japończycy stworzyli tego wojownika z jedną myślą – miał unicestwiać (samodzielnie!) całe floty. W tym celu stworzyli okręt super wytrzymały, mogący wytrzymać uderzenie kilku torped, kilkudziesięciu bomb, i setkę trafień bezpośrednich – Mushashi i Yamato miały okrutnie gruby pancerz, zautomatyzowane oraz izolowane przedziały, zautomatyzowany system gaśniczy, umożliwiający zalanie wybranego przedziału niemal natychmiast, gdyby zaszła taka potrzeba (np. zagrożenie parku amunicji). Ponadto zostały najeżone artylerią p.lot.. A do tego posiadały działa – ale nie takie zwykłe – kaliber 456 mm, których pocisk ważył przeszło 1,5 tony, a zasięg skuteczny nawet do 40km! Nie było w tym czasie pancerza ani żadnej przeszkody, której taki pocisk by powstrzymały. Tak w skrócie – pojedyncze trafienie tego kolosa posłałby na dno 99% jednostek pływających, a w niektórych przypadkach pocisk nie musiałby eksplodować, bo po prostu rozwaliłby niszczyciel w drzazgi! I, podobnie jak jednostki niemieckie, oba giganty o wyporności ponad 65000 ton, posiadały doskonałe systemy telemetryczne (kiedyś czytałem książkę o elektronice zastosowanej na tych okrętach – to, co japończycy odwalili w tamtym czasie to przechodzi ludzkie pojęcie. Już wtedy mieli fioła na punkcie techniki, a przy tym darzyli ją ogromnym zaufaniem).
Pech chciał, że żaden z tych okrętów, poza sławnym Bismarckiem, nie wykonał swojego zadania a kolejna wojna pokazała, że konstrukcje, choć nowe – prezentują przestarzałe metody walki.
Zmierzch gigantów
Ze wszystkich jednostek nawodnych superpancerniki miały najkrótszy żywot – niespełna sześć lat po tym, jak Bismarck został zwodowany, ostatni jego „brat” poszedł na dno w chwalebnej, lecz przegranej walce. Koniec wojny zobaczyły tylko jednostki amerykańskie i były to ostatnie superpancerniki, które zwodowano. Nigdy potem żadna marynarka nie wystawiła okrętu tej klasy. Tylko, kurna co poszło nie tak?! Przecież tak zajebisty okręt nie może, ot tak, sobie utonąć – musi przecież dostać łomot od bardziej zajebistego okrętu. Tak przynajmniej pokazuje logika. A te kolosy przegrały z kawałkiem drewna, płótnem i doczepionym do nich silnikiem.
Lotnictwo, podobnie jak inne dziedziny wojskowości, w okresie międzywojennym było bardzo, bardzo niedoinwestowane. Co więcej, mimo zamrożenia budżetów na nowinki, „stalowcy” nie rozumieli żadnych argumentów, w których padały stwierdzenia, że samolot za 5 tys. z doczepioną bombą za kolejne 500 dolców może rozpieprzyć okręt o wartości kilkanaście milionów! Rozumiecie? Tu nie ma ŻADNEJ logiki i patrząc na historię awiacji z I Wojny Światowej, faktycznie coś w tym mądrego jest. Więc jeśli była potrzeba na jakąkolwiek modernizację, łup zgarniali orędownicy stali, czyli „stalowcy”, rzecz jasna, i lotnicy mogli, co najwyżej, pokiwać palcem. Jednakże rozwój optyki oraz fotografii był faktem, a lotnicy bardzo chętnie współpracowali z wojskiem, zachęcając „stalowców” do korzystania z wywiadu na morzu. I wtedy zauważono, że jak taki samolocik może polecieć hen, hen daleko z aparatem, to może polecieć z bombą. I tak w latach poprzedzający rozwój superpancerników kilku śmiałków przeprowadziło testy ze zrzucaniem bomby na statek-cel oraz torpedowanie jednostek nawodnych przy użyciu pocisku, potocznie zwanego torpedą.
Torpeda miała tę zaletę, że samolocik robił pyr, pyr, pyr nisko nad wodą, i mógł ją zrzucić w odległości 1000 metrów od celu, nie bacząc na zagrożenie (ze względu na zasięg baterii p.lot), a dystans ten był tak śmiesznie mały, że nie trzeba było specjalnie się martwić o to, czy się trafi – pancernik, jak wiecie, był ogromny i wystarczyło wpuścić ją do wody w odpowiednim momencie. No, wiem że nie było to tak łatwe jak opisuję – ale w porównaniu z atakiem podwodnym, było po stokroć łatwiejsze.
Wszystkie superpancerniki poległy w walce z samolotami i jedynie Bismarck zdołał wykonać pojedynek, w którym miał okazję pokazać swoją moc. W maju 1941 roku, 24 maja, w próbie przedostania się na Ocean Atlantycki jego trasę zablokował okręt liniowy HMS Hood, któremu asystował pancernik HMS Prince of Wales. Pojedynek, który rozpoczął się z rana, trwał szalenie krótko, gdyż doskonałe systemy telemetryczne na niemieckim superpancerniku pozwoliły na uzyskanie trafienia w drugiej salwie, po 8 minutach od rozpoczęcia boju Hood eksplodował i natychmiast zatonął.
Yamato i Musashi nie miały tego szczęścia – ich moc objawiła się tym, że wytrzymały – zgodnie z założeniem, piekielnie długą walką, i mimo otrzymania wielokrotnych trafień, utrzymywały swoją zdolność bojową przez długie godziny. Nie mniej, te maszyny, co pyr, pyr, pyr robią pokazały, ile są warte – już bitwa o Midway, pierwsza bitwa flot bez udziału kontaktu bezpośredniego, pokazała, że nadchodzi nowa era w rozwoju marynarki wojennej, a jej przyszłość jest nieodzownie związana z lotnictwem. Po wojnie nigdy nie wrócono do budowy pancerników. Były za drogie i zbyt podatne na atak, aby rozpatrywać je jako praktyczny oręż.
-------
Zabrałem Was na wycieczkę po temacie, który w moim odczuciu, zaraz po okrętach podwodnych, jest najciekawszą rzeczą w historii walk na morzach i oceanach. Mam nadzieję, że nie przynudzałem i udało mi się przekazać kilka ciekawych rzeczy.
Do zobaczenia w następnym artykule!
--
I am the law!