Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Forum > Hyde Park V > O piratach słów kilka – część IV
Shameus
Shameus - Superbojownik · 4 lat temu
Linki do poprzednich części:

Część I - https://joemonster.org/phorum/read.php?f=15&t=2678576
Część II - https://joemonster.org/phorum/read.php?f=15&t=2678806
Część III - https://joemonster.org/phorum/read.php?f=15&t=2678907

Mity i kity, cd.

Złoto piratów

Ze złotem jest ten zabawny motyw, że głównie Europejczycy widzieli w nim wartość i potrafili nim handlować. Dla wielu ludzi w odległych zakątkach globu złoto miało wartość mistyczną, ale nie materialną. A na pewno nie na takim poziomie, jak dla handlarzy ze Starego Kontynentu. Dlatego piraci zwozili tony kruszcu, wymieniając w zamian badziew, który miał nikłą wartość w „cywilizowanym obiegu”. Coś jak nowocześni akwizytorzy sprzedający garnki emerytom – zasada była taka sama, tylko czasy inne.
Do tego piraci byli podróżnikami, więc swoje widzieli – czy spotkali szlachcica obwieszonego złotymi łańcuchami, z nabitymi złotem uszami i pierścieniami? Nie, bo takie rytuały przejawiały ludy „dzikie”. Ale na piratach robiło to wrażenie, więc chętnie kopiowali zachowania, o których nie mieli pojęcia.
Złoto pełniło także podwójną funkcję. Zęby, kolczyki czy inna część biżuterii (sygnetów nie noszono – przeszkadzały w pracy na okręcie) dawała sygnał kapitanowi, że ten człowiek ma doświadczenie. I konkretną wartość. Z jednej strony obwieszeni złotem marynarze zwiększali wartość ewentualnego okupu – w sytuacji kryzysowej kapitan „pożyczał” złote fanty, gdy pojawiały się kłopoty. Z drugiej, złote gadżety pełniły także rolę ubezpieczenia – pirat, który wyzionął ducha, pośmiertnie zapewniał sobie godny pochówek, w postaci trumny i modlitwy.

Opaska na oku i drewniana noga.

Jednooki pirat to mit. Opaskę stosowano tylko i wyłącznie przed abordażem, ponieważ pod pokładem panowały egipskie ciemności, więc pirat wchodzący w skład grupy atakującej zasłaniał jedno oko, aby przed zejściem do ładowni zamienić opaskę na drugie oko – w ten sposób te dotychczas zasłonięte natychmiast przystosowywało się do mroku i ziomek nadawał się do walki. Rzecz inaczej miała się z hakiem, drewnianą nogą czy innymi brakami w kończynach. Ten element, powielanego przez lata wizerunku Rudobrodego, stanowił nieodłączną część pirackiego fachu.
Walki w tamtych czasach odbywały się za pomocą broni białej i prochowej – bardziej rozległe obrażenia spowodowane na kończynach kończyły się amputacją. Medycyna była słabo rozwinięta, i zanim Lister przeprowadził rewolucję w chirurgii, jedynym wyjściem w walce z gangreną było ucięcie zranionej kończyny. Zasadniczo, amputacja była odpowiednikiem współczesnego paracetamolu – była zalecana na wszystko, choć nie zawsze pacjent działał po zabiegu. Powikłania po takiej operacji były wszelakie, a przeżywalność nikła – ci, którym się ta sztuka udała i nie zeszli z tego świata w konwulsjach, otrzymywali „protezy” w postaci drewnianych kikutów. Uszkodzone ręce były zakute hakami – hak miał tę funkcję, że pozwalał marynarzowi na przenoszenie ładunku, więc „uszkodzony” gość był w jakiś sposób przydatny. Na nogę montowano drewniany kikut, który pozwalał zachować jako-taką mobilność. Element okrętu, w postaci okaleczonego pirata stanowił powszechny widok w tamtych czasach.

Ach, te kobiety...

Choć na kartach historii kobiety-piraci pojawili się nieraz, raczej nie spotykało się ich wśród załóg. Damy miały inny status niż współczesne panie, więc były niegodne brudnego zawodu marynarza, a o wojaczce to już nie wspominam. Dowódcy unikali kobiet także na pokładzie w roli pasażerów – wpływały negatywnie na morale załóg i faceci po prostu świrowali, tym bardziej, im dłużej trwał rejs. Koniec końców, kobieta to dodatkowa „morda” do wykarmienia, z której nie było pożytku w walce czy w trakcie naprawy uszkodzonej jednostki. Za to częstym procederem wśród morskich rozbójników było zejście na ląd za babką i zmiana trybu życia na bardziej osiadły. Tak, egzotyczna uroda pań i ich zachwyt nad „białymi” chłopami niejednemu zawróciła w głowie, dlatego załogi ponosiły „straty” z powodu westchnień. Bywały momenty, gdy kapitanowie – znający port, do którego zawinęli – zabraniali zejścia na ląd w obawie, że połowa załogi się zapije, a druga pójdzie w tany i znikną gdzieś w buszu. No dobra, pomyślicie, że jednak skądś się bohaterki (ale już nie jednookie, tylko pięknookie!) wzięły w mediach wszelakich – jest to podyktowane potrzebą rynku. W czasach, kiedy pierwsze pisarki odnosiły sukcesy za wielką wodą, było niespokojnie, a mężowie tychże parali się wojaczką, więc kobiety snuły swoje opowieści w najbardziej romantyczny sposób – rzecz jasna, nie mogły pisać o facetach, ale z chęcią umieszczały siebie w centrum fabuły, na odległym atolu, o którym nie miały pojęcia, jak wygląda. I to się podobało, bo odbiorcami tych fabuł były podobne im gospodynie, które pragnęły przeżywać przygody bez wychodzenia w domu. A dalej, to wiecie... tak powstała cała literatura wątłej jakości czytadeł a’la Harlequin, na której wychowywali się Amerykanie. A oni te bajki przerobili na filmy, i jakoś poszło...

Wyspa piratów

To kolejny mit, ale mający także swoje ziarnko prawdy. Piraci często próbowali się organizować, zakładając własne, niezależne od korony, osady. W okresie wzmożonych walk, które w Europie były standardowym zajęciem zlecanym przez królów, Rudobrody i spółka miał zawsze więcej miejsca na własną działalność, dlatego w takich okresach aktywność piratów polegała głównie na zabawie w osadników. Próbowano, na różne sposoby, skleić z różnych ekip własne państwo, ale zawsze znalazł się ktoś, kto myślał inaczej, i sprawy się komplikowały. Kodeks piratów (o tym także napiszę) był lichy, a oni sami nie warci zaufania, dlatego tłukli się między sobą, aby pokazać kto ma większe „jaja”. Najbliżej sukcesu byli Portugalczycy, którzy stworzyli sieć osad w Ameryce Południowej, wzdłuż cieśniny Magellana oraz w Zatoce Meksykańskiej. Niestety, los tych skupisk był przesądzony – były one zależne od regularnych dostaw, bo Janusze z Europy nie umieli w uprawy, tubylcy szybko przekonali się co do „przyjaźni” Ufoków, i tylko czekali, aż osada osłabnie, aby zaatakować. Takie wioski padały po dwóch, trzech latach. Inaczej rzecz ma się z wyspami. Podobnie jak osady, były zależne od dostaw – i nie tylko nasion oraz trzody, lecz ważne były także narzędzia i broń. Przeciętny okres oczekiwania na dostawę od rozbójniczej braci lub okrętu pod banderą sprzymierzonego państwa wynosił nierzadko pół roku – był to czas ogromny i trudny do przetrwania. Gorzej, jak z jakichś względów nikt nie dotarł w oczekiwanym terminie, wówczas wycieczkowicze umierali w męczarniach, dręczeni przez głód i choroby. Wspomniane wyżej niskie zdolności adaptacyjne oraz nowe choroby dziesiątkowały stany osadników równie mocno, co szkorbut na okręcie. Nawet w złotej erze morskiego rozbójnictwa, czyli w XVI wieku, nie udało się w pełni skolonizować wyspy zamieszkałej tylko przez piratów i stworzyć tam rozbudowanej społeczności równej europejskim miastom.

No, dobra – skądś jednak mit takiej wyspy się wziął, prawda? Otóż, morscy zbrodniarze dbali o swój PR i kreowali niespotykane historie, a jedną z nich była mityczna Tortuga. To znaczy, wyspa jak najbardziej istnieje, jednak w opowieściach piratów jawiła się jako potężna twierdza, której nie sposób było zdobyć. Terror był ważną częścią taktyki czarnego PRu. Budując wspomniany mit, piraci kreowali wizerunek takich miejsc, jak omawiana wyspa, aby nikt kto ma rozum, nie zechciał zapuszczać się w te rejony, a z drugiej strony, napotkanie pirackiego okrętu miało zmusić załogę napadniętego statku do szybkiej kapitulacji. Zresztą, tworzenie mitów w tamtych czasach odbywało się na porządku dziennym – Portugalczycy przez ponad pięćdziesiąt lat nanosili na mapy błędne informacje, których nikt nie próbował zweryfikować, stąd też słynny żeglarz, Ferdynand Magellan, jako jedyny w tamtym okresie, przeprawił się przez cieśninę, którą ochrzczono jego nazwiskiem, ponieważ wszyscy myśleli, że silne prądy uniemożliwią powrót na Atlantyk. Tak więc przy rumie, piwie i winie w dalekich portach piraci snuli swe barwne opowieści i nawijali makaron na uszy chętnym słuchaczom, a oni przekazywali je dalej, dodając to i owo.

Kodeks!

Zasady obowiązywały na okręcie – z całą pewnością każdy pirat znał nieoficjalny kodeks morski, a jak nie znał, to szybko się go nauczył „w praniu”. Trochę inaczej rzecz się miała z dowódcami oraz kadrą oficerską, ponieważ w większości wywodzili się oni ze szkół marynarskich działających w Europie. Nawet w późniejszym okresie, władcy Indyjscy, Chińscy i Japońscy kierowali swoich admirałów do tych szkół (lub sprowadzali instruktorów na swoje ziemie), ponieważ marynarze ze Starego Kontynentu byli fachowcami najwyższej próby. Więc taki przeciętny Rudobrody miał całkiem sporą wiedzę i dobre wykształcenie oraz musztrę, którą przerzucał na swoich podopiecznych. Na okrętach panowała odpowiedzialność zbiorowa, więc każdy – od majtka po kapitana – musiał wiedzieć, co czyni, aby nie sprowadzić na swoją jednostkę kłopotów. Kodeksy, prawa morskie oraz tzw. etykieta były surowo przestrzegane. A mimo to, piratów nie darzono zaufaniem. Na chwilę powrócę do kapitanów i dowódców wszelkich. Pamiętacie, że często wspominałem o „puszczaniu wolno”? Dla doświadczonego wilka morskiego bunt był największym zagrożeniem, z tego powodu niemal każdy kapitan dbał, aby – w razie draki – pokazywać fason i budować wartość „kodeksu pirata”. Nie puszczał ludzi na wolność, bo tak nakazywał jakiś tam zapis w nieistniejącej księdze, ale dowódcy pielęgnowali ten rytuał, na wypadek, gdyby to ich miano osądzić. A teraz ciekawostka i zabawa w jednym. Wspomnijcie zakopywanie gratów na wyspach i dodajcie pielęgnację tej dziwacznej zasady i co otrzymacie? Całkiem zdroworozsądkowe podejście, zwiększające szanse na przetrwanie. Swoiste ubezpieczenie na przyszłość. Kapitanowie byli też dobrymi nawigatorami, a także posiadali cały zestaw innych, przydatnych umiejętności zwiększających szanse przetrwania w odosobnieniu. W przypadku buntu, dobrze pielęgnowany zwyczaj sprawił, że dryfowali (lub płynęli, jeśli otrzymali wiosła) i przy sporym farcie mogli dotrzeć na jedną z tych wysp, na której zakopali sprzęt.
Natomiast wszystko inne, pomiędzy rywalizującymi załogami, lokalnymi władcami a nawet królami to była „wolna amerykanka” – liczył się zysk i skuteczność, toteż nikt nikomu nie ufał. To były niespokojne czasy, a życie kruche, konkurencja wielka, więc każdy sposób był dobry, aby osiągnąć sukces i nikt nie tracił czasu, na jakieś tam fanaberie jak „piracki kodeks” w przypadku konfrontacji.

Skarby na dnie morza

Tutaj przedstawię sprawę krótko – to najprawdziwsza prawda. Żaglowce ginęły bez wieści w sztormach, rozbijały się na rafach oraz skałach, umierały całe załogi pozostawiające statki-widmo. Niejednokrotnie okręty i statki posiadały ładownie pełne skarbów, które spoczęły na dnie oceanu lub innego morza z powodu katastrofy takiej lub innej. Nawet w dzisiejszych czasach jest sporo do odkrycia, co pokazują dokonania ekip poszukiwawczych buszujących w rejonach Oceanu Indyjskiego oraz wzdłuż zachodniego wybrzeża Ameryki Południowej.

--
I am the law!

Sambojka
Sambojka - Skioskara · 4 lat temu
A te papugi i małpki? Serio je piraci trzymali? A historie o szczurach opuszczających pokład przed zatonięciem? Czy szczury były zaokrętowane, czy jakoś regulowano ich populację? Czyli kot na pokładzie? Fauna pirackiego statku włączała do załogi np. kozę, żeby mieć świeże mleko? A jak to że szkorbutem było? Skoro handlowali niewolnikami, na pewno handlowali dzikimi, egzotycznymi zwierzętami?
Tak mnie naszło
A seria super!
Ostatnio edytowany: 2020-03-03 21:09:18

--
Skiosku&Pokiosku

Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
Fajne

Chyba trzeba będzie w fotkach na niedzielę pomyśleć o piratach
Ostatnio edytowany: 2020-03-04 01:20:18

--
Booo :)

Shameus
Shameus - Superbojownik · 4 lat temu
.
Ostatnio edytowany: 2020-03-14 20:09:57

--
I am the law!

Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
madro - Bojownik · 4 lat temu
>A te papugi i małpki? Serio je piraci trzymali?
Nie. To jest mit wykreowany przez Stevensona. Pod pokładem po prostu było zbyt ciasno na zwierzątka, a ludzie pracowali zbyt długo i zbyt ciężko, by mieć czas na opiekę nad nimi. Zdarzał się pies kapitana, bo kapitana. Bywał pies lub cześciej kot, ale był to "kot okrętowy". Niejako wspólny.

>A historie o szczurach opuszczających pokład przed zatonięciem?
Nie znam żadnego potwierdzonego przypadku. Raczej opowieść rodem z tawerny.

>Czy szczury były zaokrętowane, czy jakoś regulowano ich populację?
Tępiono. Bardzo. No, chyba że wybuchł głód. Ale wówczas też poniekąd tępiono.

>Fauna pirackiego statku włączała do załogi np. kozę, żeby mieć świeże mleko?
Zabierano w podróż np świnie, kury jako zapas żywności. Ze względu na brak paszy były zjadane dość szybko. Nawiasem mówiąc, obowiązek opieki nad nimi była dla marynarza uwłaczająca, a określenie "kurzy majtek" to była poważna obraza. Taki paradoks.

>A jak to że szkorbutem było?
Był. Do czasu reform Nelsona (obowiązkowy sok z cytryny) było z tym źle. Z resju kilkumiesięcznego wracała połowa załogi. Upraszczam, bo to szeroki temat.

>Skoro handlowali niewolnikami, na pewno handlowali dzikimi, egzotycznymi zwierzętami?
Oczywiście że tak, choć na "czarnym hebanie" była lepsza przebitka.

... jeszcze dużo tak można.
Forum > Hyde Park V > O piratach słów kilka – część IV
Aby pisać na forum zaloguj się lub zarejestruj