Samobójcze deklaracje. Nadprodukcja lekarskich zaświadczeń. A nawet łamanie kończyn. Potencjalni rekruci byli gotowi na wszystko, byle wymigać się od poboru. Co działało najlepiej, a co nie mogło się udać… ale i tak tego próbowano?
Zasadnicza służba wojskowa w PRL kojarzyła się z przymusem, bezmyślnością i ideologicznym praniem mózgu. Rozpoczynało się ono już od przysięgi, której rota obejmowała między innymi ślubowanie podtrzymywania braterskich stosunków z Armią Radziecką. Oczywiście, była też „fala”. W efekcie dwa lata służby w wojskach lądowych i trzy lata w marynarce jawiły się wielu młodym ludziom jako czas kompletnie zmarnowany. Aby nie iść w kamasze chwytano się najróżniejszych sposobów. Niekiedy dość desperackich.
Najlepiej było „zachorować”
Najbardziej popularną metodą uniknięcia służby w ludowym Wojsku Polskim było symulowanie poważnej choroby. Fantazja poborowych była wielka. Wspierali ją zaprzyjaźnieni lekarze, wystawiający potrzebne zaświadczenia. Niekiedy wystarczyło powiedzieć: „Panie doktorze, jestem całkiem normalny, tylko nie chcę iść do wojska. Bardzo się boję, mam takie straszne lęki i nocami nie śpię z tego powodu”. Prośbę wspierało się oczywiście odpowiednim prezentem.
W taki właśnie sposób poboru uniknął lider Czerwonych Gitar Krzysztof Klenczon. Jak zdradza wdowa po muzyku, Alicja Klenczon, w książce Krzysztof Klenczon. Historia jednej znajomości, ojciec muzyka załatwił mu odroczenie wykorzystując swoje znajomości w WKU. Lekarz przyznał chłopakowi kategorię zdrowia D. Wszystko przez to, że Krzysztof zaszantażował ojca, mówiąc, że jeśli go wezmą w kamasze, to popełni samobójstwo. (...)
Dalej:
https://ciekawostkihistoryczne.pl/2017/06/24/jak-polacy-w-prl-u-migali-sie-od-wojska-poznaj-pomysly-w-ktore-az-trudno-uwierzyc/
--