Jeśli kogos interesuje proszę, oto opis mojej kochanej wsi. Jeśli nie interesuje niech nawet nie czyta, będzie długie.
Moi rodzice gospodarki nie mieli i nie mają. W miejscowości, w której mieszkam, gospodarstwa można policzyć na palcach jednej ręki. Miałam to szczęście, że mieszkałam naprzeciwko jednego z gospodarstw, za którym oprócz kilku domkow jednorodzinnych ciągnęły się pola, łąki, olszyny i na samym końcu śmierdząca rzeczka pełna pijawek i kiełbi. Paczkę za dzieciaka mielismy bardzo zgraną. A gospodarz sąsiad, człowiek juz wiekowy, chętnie pozwalał nam pomagać sobie w róznych pracach. I tak jemu na uciesze a nam dla wielkiej frajdy doilismy krowy, prowadzalismy je na łąki, wywozilismy gnój (!) jeżdziliśmy o świcie na przyczepie po świeżą trawę, w czasie żniw po słomę, bołdy, na kombajnie, wrzucalismy ziarna na strych, zbieralismy ziemniaki, karmilismy świnie, zbieralismy jajka i wiele wiele innych prac potrafiliśmy zrobić. W miarę naszego dorastania pozwalano nam orać pole, jeżdzić ciągnikiem po polach, zwozić do gospodarstwa wszelkie dary ziemii. W zamian zawsze dostalismy mleka, jajek, ziemniaków ku uciesze rodziców, a i jak dobrze sie pogadało to i kurke na rosół po mocno obniżonej cenie. Gdy nie było co robić, ganialiśmy się w zbożu, kukurydzy, rzucalismy na rzepak, siedzielismy na czereśniach, jabłoniach, gruszach, które były tak soczyste, że po zjedzeniu cięzko było zejść z drzewa. Jesienią pojawiały się orzechy laskowe i włoskie, od których to chodziło się z zielonymi rękami do szkoły. Obowiązkowym elementem w ręku były kawałki słonecznika, którego uwielbialiśmy skubać. Kiedy z bołd stawiało się stóg, robilismy na nim różne fortece, domy i zjeżdżalnie. Nie raz trzeba było pogonic nas z widłami i by raz kolejny poprawić po nas konstrukcję. Nad rzękę chodziliśmy, kapalismy się między pijawkami, a jak się która przyczepiła, frajdą było, gdy kolega musiał na nią nasikać by się odczepiła. Łowilismy kiełbie za pomocą wędki zrobionej z patyka, sznurka i kawałka drutu. A gdy po zimie przychodziły roztopy, rzeczka niby niepozorna wylewała na pola ogromne ilości wody tworząc całkiem zgrabne jezioro, po którym próbowalismy pływać własnoręcznie zrobioną tratwą.
6 km od mojego miasteczka leży wieś nad wsiami, pełna lasów, pól, z ową rzeczką. Tam mieszkał mój wuj, który gospodarkę również miał, wspaniałe sady, za oborą małe złomowisko, na którym znajdowalismy przeróżne skarby w tym starą MZKę, którą o dziwo udało nam sie uruchomić i która moglismy sobie zatrzymać. Dojeżdzało się tam drogą polną, strasznie piaszczystą, która w upały unosiła tumany sypiąc w oczy i zęby. Wuj wode czerpał ze studni a w kuchni zamiast podłogi była goła ziemia, w której jako mała dziewczynka zawsze kopałam łyżką dołki.
Pieknie było, nie żałuję takiego dzieciństwa i strasznie za nim tęsknie.
dla małego podsumowania, w ciągu całego dziecinstwa nigdy nie miałam nic złamanego, raz pogryzł mnie pies, dwa razy ugryzła pszczoła, raz spadłam z drzewa, raz zgubiłam się w lesie, do tej pory boję się świń i do tej pory wole mleko zwykłe od UHT.