Wróciliśmy i mam niezłe wiadomości. Ale od początku.
Jak wyjeżdżaliśmy o 4:20 rano w niedzielę z Polski to było zimno. Jak wyjechaliśmy za granicę, dosłownie parędziesiąt kilometrów dalej zaczęło robić się gorąco. Bardzo gorąco i duszno. Woda w butelkach którą mieliśmy w kabinie zaczęła osiągać temperaturę 30 stopni. Żeby było śmieszniej jechałem bez GPSa tylko z map. Jak prawdziwy facet . No i za Dortmund się zgubiliśmy bo był remont. Zamiast prosto do celu zrobiłem kółko jak w bajce i trafiłem dokładnie w to samo miejsce... No ale dojechaliśmy na miejsce i do wieczora stygliśmy...
W poniedziełek mieliśmy aklimatyzację z czego Joaś korzystał. Najpierw stworzył plan:
A potem biegał z dołu:
do góry
i z powrotem i jeszcze parę razy. Generalnie ten dzień upłynął nam dość przyjemnie.
Dopiero we wtorek było badanie. Od rana chodziliśmy jak na szpilkach, ale termin mieliśmy wyznaczony dość wcześnie, więc poszliśmy jeszcze wcześniej . Była to dobra decyzja bo praktycznie bez kolejki wzięli małego na badanie. Nawet nie zdążył się zestresować.
Okazuje się że jeden z guzów jaki pozostał u Joachima ani się nie zmniejsza ani nie zwiększa. Może to oznaczać że jest nieaktywny tylko się nie wchłania. Dlatego będziemy jeździć na częste kontrole aż do piątego roku życia. Jeżeli po tym czasie dalej nic się nie będzie działo to dobrze, bo to znaczy że jest definitywnie nieaktywny (no, w 95%).
Po badaniu Joaś się wkurzył że budzą go z narkozy więc poszedł spać dalej, a Bartmo dziękuje Bogu za dobre wieści:
Na szczęście mały szybko doszedł do siebie:
właściwie nastąpiło to tak szybko że do Polski wybraliśmy się jeszcze tego samego dnia. Droga powrotna była nieco prostsza i jak prawdziwy mężczyzna poradziłem sobie bez GPSa i bez gubienia się. A tą małą pętlą po autostradzie chciałem pokazać małemu fabrykę, dobra?
W każdym razie pogoda była podobna. Do wysokości Berlina żar lał się z nieba. A potem były burze przez duże "B". Robiły wrażenie piorunu które biły wcale nie tak daleko od nas. Świadomość że jedziemy przez jakieś równiny (pomiędzy Rzepinem a Ośnem Lubelskim) nie poprawiała nastroju. No ale jakoś wybrnęliśmy i pojechaliśmy dalej. A tam niezwykłe zjawisko na polskich drogach: prywatne zoo na stacji benzynowej:
Zwierzątek było więcej ale Joaś miał już dość, więc po prostu wróciliśmy do domu.
Pozdrawiam
:bartmo
Jak wyjeżdżaliśmy o 4:20 rano w niedzielę z Polski to było zimno. Jak wyjechaliśmy za granicę, dosłownie parędziesiąt kilometrów dalej zaczęło robić się gorąco. Bardzo gorąco i duszno. Woda w butelkach którą mieliśmy w kabinie zaczęła osiągać temperaturę 30 stopni. Żeby było śmieszniej jechałem bez GPSa tylko z map. Jak prawdziwy facet . No i za Dortmund się zgubiliśmy bo był remont. Zamiast prosto do celu zrobiłem kółko jak w bajce i trafiłem dokładnie w to samo miejsce... No ale dojechaliśmy na miejsce i do wieczora stygliśmy...
W poniedziełek mieliśmy aklimatyzację z czego Joaś korzystał. Najpierw stworzył plan:
A potem biegał z dołu:
do góry
i z powrotem i jeszcze parę razy. Generalnie ten dzień upłynął nam dość przyjemnie.
Dopiero we wtorek było badanie. Od rana chodziliśmy jak na szpilkach, ale termin mieliśmy wyznaczony dość wcześnie, więc poszliśmy jeszcze wcześniej . Była to dobra decyzja bo praktycznie bez kolejki wzięli małego na badanie. Nawet nie zdążył się zestresować.
Okazuje się że jeden z guzów jaki pozostał u Joachima ani się nie zmniejsza ani nie zwiększa. Może to oznaczać że jest nieaktywny tylko się nie wchłania. Dlatego będziemy jeździć na częste kontrole aż do piątego roku życia. Jeżeli po tym czasie dalej nic się nie będzie działo to dobrze, bo to znaczy że jest definitywnie nieaktywny (no, w 95%).
Po badaniu Joaś się wkurzył że budzą go z narkozy więc poszedł spać dalej, a Bartmo dziękuje Bogu za dobre wieści:
Na szczęście mały szybko doszedł do siebie:
właściwie nastąpiło to tak szybko że do Polski wybraliśmy się jeszcze tego samego dnia. Droga powrotna była nieco prostsza i jak prawdziwy mężczyzna poradziłem sobie bez GPSa i bez gubienia się. A tą małą pętlą po autostradzie chciałem pokazać małemu fabrykę, dobra?
W każdym razie pogoda była podobna. Do wysokości Berlina żar lał się z nieba. A potem były burze przez duże "B". Robiły wrażenie piorunu które biły wcale nie tak daleko od nas. Świadomość że jedziemy przez jakieś równiny (pomiędzy Rzepinem a Ośnem Lubelskim) nie poprawiała nastroju. No ale jakoś wybrnęliśmy i pojechaliśmy dalej. A tam niezwykłe zjawisko na polskich drogach: prywatne zoo na stacji benzynowej:
Zwierzątek było więcej ale Joaś miał już dość, więc po prostu wróciliśmy do domu.
Pozdrawiam
:bartmo