Mój tata miał 79 lat i jeszcze właził na drzewa u mnie na działce - okaz zdrowia.
Zmarł 20 lipca 2010 (dwa dni po moim pierwszym ogólnopolskim zlocie JM).
Mama zadzwoniła około dziesiątej żebym przyjechał bo tata podnósł wiaderko z wodą do mycia podłogi i zrobiło mu się ciemno w oczach (mieszkam w Łodzi i do rodziców mam 5 km bez świateł). Jak przyjechałem to tata już czuł się dobrze ale kazałem mu się położyć i odpocząć bo tego dnia było 34 stopnie w cieniu a w bloku z wielkiej płyty duchota straszna i żadnego przewiewu, pomimo otwartych okien. Posiedziałem godzinę, tata usnął i wróciłem do domu. Po piętnastej telefon że tata się obudził, ciężko oddycha i zrobił się bordowy. Kazałem natychmiast dzwonić po Pogotowie i zaraz pojechałem do rodziców. Pod blok podjechałem razem z karetką, lekarza z ratownikiem zaprowadziłem na drugie piętro. Lekarz stwierdził zator płucny III stopnia. Pomogłem znieść tatę do karetki. W karetce zatrzymało się serce, ale udało się przywrócić akcję serca. Zmarł w szpitalu na SOR (taka była oficjalna wersja bo karetka stała pod klatką jeszcze kilkanaście minut zanim odjechali na bombach). Według mnie tata zmarł prawie na moich rękach.
W sierpniu 2019 poszedłem z mamą (81 lat) do lekarza rodzinnego i pani doktor od razu wezwała Pogotowie bo mama miała złe wyniki badania krwi a na dodatek od maja straciła 15 kg (miała 81 lat i ważyła normalnie 76 kg). W szpitalu skierowano ją na oddział nefrologii chociaż w wywiadzie odnotowali spadek masy ciała, lużne stolce i częste wymioty tak jakby fusami z kawy. Ponieważ nie było specjalisty od gastroskopii i kolonoskopii (urlop) to nie wykonano żadnych specjalistycznych badań i po tygodniu wypisano do domu.
We wrześniu karetka zabrała mamę z domu do szpitala i od razu położyli ją na internie (CRP 210 - norma < 5) Zrobili gastroskopię i było czysto. Potem zrobili kolonoskopię i wziernik po 30 cm utknął - guz zatykający na esicy! Zaraz wystawili kartę DiLO i przenieśli na chirurgię onlokogiczną. Za dwa dni była operacja i lekarz prowadzący od razu powiedział, że może zdarzy się cud bo rokowania są tragiczne. Po dziesięciu dniach mama zmarła.
Z rodzicami nie musiałem się męczyć.
Za to moja żona w 2006 w Sylwestra ugotowała garnek żarcia dla dwóch dużych psów i zamiast mnie poprosić to sama wyniosła go na dwór żeby ostudzić. Była w ciąży (osiem i pół miesiąca) i wtedy oderwało się łożysko. Karetka przyjechała za 8 minut i od razu zabrali do Matki Polki. Dziecko dostało 1 punkt w skali Apgar i od razu trafiło na oddział neonatologii. Podczas pierwszej rozmowy z panią doktor małżonka dowiedziała się, że skoro urodziła prawie trupa to niech przygotuje się na najgorsze. Po pierwszych badaniach diagnoza - czterokończynowe porażenie, brak odruchu ssania, zero reakcji na bodżce zewnętrzne.
Przez półtora miesiąca codziennie przechodziliśmy przez piekło. Po 45 dniach nasza długo wyczekiwana córka zmarła - w Walentynki. W tym dniu ludzie się radują a ja mam tragiczną rocznicę śmierci własnego dziecka.
O ile w przypadku starszych osób pogarszenie stanu zdrowia jest procesem naturalnym, pozwala oswoić się ze śmiercią, to już przedwczesna śmierć długo wyczekiwanego dziecka jest dużą traumą. Te 45 dni agonii córki rozciągnęło się na długie lata.
P.S. Wczoraj zostałem dziadkiem, naszło mnie na refleksje a napisałem ten post pod wpływem procentów. Proszę nie skadanie mi gratulacji, ten post to nie miejsce na to. To są tylko takie moje przemyślenia jak w tytule.