Na żaglach przez Świat

Możesz przyglądać się kwiatu z zachwytem, ale wtedy nie wydoisz krowy.

Z bojownikiem przez Tajlandię cz. II: Bangkok

1 listopada 2016
Poprzednia część była wprowadzeniem do wycieczki, jaką odbyłem w Tajlandii. Była też opowieścią, która na wypadek niepowodzenia, miała być częścią zamkniętą, ale jednocześnie otwartą na dalsze. Mam na uwadze wszystkie Wasze komentarze, to też będą motorem napędowym dla kolejnych.

O Bangkoku zapewne wiele każdy słyszał. Miasto imprez, prostytucji, smogu, korków, syfu, czy kradzieży. Czy tak jest rzeczywiście? Postaram się przedstawić miasto z innej perspektywy, co nie oznacza, że powyższe rzeczy zostaną pominięte.




#5. Smog.

Co do smogu, to faktycznie, na dzień dobry przywitał nas taki widok.



Nie był to rozpieszczający widok, ale oddychać dało się i maski nie były potrzebne. Zaskakujące dla mnie natomiast było to, jak szybko robi się ciemno. W zasadzie po ok 20 minutach od zachodu mamy noc pełną parą. Być może dodatkowe 5 groszy dorzuca wspomniany smog, ale podobna sytuacja występuje także w pozostałej części kraju. Od taki urok tej szerokości geograficznej.

Pierwszym wyzwaniem było natomiast przedarcie się przez naprawdę wielkie lotnisko i dotarcie do pierwszego miejsca noclegowego. A lotnisko mają bardzo ładne i zadbane.





Po odbyciu odprawy, podbiciu wizy i zrobienia przez służbę celną sweet foci wjazdowej, udaliśmy się na poszukiwanie transportu. Z lotniska wydostać można się taksówką (samochód, busik) lub naziemnym metrem (bardzo nowoczesnym).

#6. Rattanakosin.

Po 1,5 godzinnym przedzieraniu się przez Bangkok, dotarliśmy do hotelu Rambuttri Village Inn & Plaza w historycznej dzielnicy Rattanakosim. Jest to najstarsza dzielnica Bangkoku, w której w 1932 roku zakończyła się trwająca blisko 800 lat władza absolutna.

Na warunki z resztą nie mogliśmy narzekać.



Śniadanie serwowane na hotelowej stołówce były w formie szwedzkiego stołu i nawpychać można było się do woli. Jedzenie bardziej europejskie, ale na upartego coś orientalnego można było sobie zmontować. Soki, herbata, kawa bez limitu. Nic tylko żryć i tyć.

W każdym bądź razie był to nasz pierwszy i ostatni planowany hotel. W dalszych częściach zaprezentuję także inne, te lepsze i gorsze. Jedno co charakteryzuje wszystko bez względu na ilość gwiazdek i wygląd, to wszystkie mają klimatyzację. I to działającą!

Jedno, co było kluczowe, gdyby ktoś wybierał się do Bangkoku, to jest to idealne miejsce wypadowe do takich atrakcji, jak Khao San, Wat Phra Kaew (Świątynia Szmaragdowego Buddy), Phra Borom Maha Ratcha Wang (pałac królewski), czy Wat Pho (Świątynia Leżącego Buddy). Ale i nie tylko.

Natomiast jeżeli ktoś wybiera się na dłużej, to u pobliskiego krawca może zamówić sobie jedwabny garnitur. Taj zdejmie miarę, my między czasie pozwiedzamy sobie kraj, a na odjazdowe dostaniemy garnitur w cenie niższej, niż kupilibyśmy w Polsce gorszy gatunkowo.

#7. Khao San.

Praktycznie pod nosem mieliśmy niedużą, ale często odwiedzana przez turystów ulicę Khao San.



Jest to tradycyjna baza dla backpackerów. Charakteryzuje się niską zabudową. Poza miejscami noclegowymi można tam rozerwać się przy muzyce na żywo,



skosztować lokalnych owoców



zjeść coś fajnego w jednej z knajpek



czy spróbować miejscowych rarytasów



Ponieważ był to mój pierwszy wieczór, a jak wspomniałem w poprzedniej części walczyłem z przywiezioną niestrawnością, to nie chciałem wkurzać żołądka nowymi doznaniami. O jedzeniu lokalnych owoców i innych przysmaków będę wspominał w ramach tej i kolejnych części.

Mamy też część bardziej hałaśliwą, wszelkiego rodzaju dyskoteki, które w moim odczuciu przekrzykują się nawzajem. Porozmawianie tam graniczy się w cudem i bardziej jest to do przejścia i zobaczenia, niż spędzenia tam wieczoru. No chyba, że komuś na słuchu nie zależy.



#8. Transport miejski.

W Bangkoku przemieszczać można się między innymi taksówkami



i o ile w ciągu dnia jest to mocnym utrapieniem z powodu korków, to jest to mimo wszystko jeden z tańszych środków transportu w różne zakątki miasta. Istnieje możliwość targowania się. My np. z Patpong do hotelu zapłaciliśmy 120 batów za 3 osoby. No chyba, że trafi się na Taja nie anglojęzycznego, to niestety na Jowisza nic nie zdziałamy. Jedynym utrapieniem, to jest klimatyzacja ustawiona poniżej 20stu stopni, co przy ich wilgotnym klimacie jest jak wrzucić się do serwerowni. Problem ten także dotyczy sklepów, gdzie po powrocie do kraju niemal każdemu wdarła się przynajmniej wilgoć do nosa.

Innym środkiem transportu jest autobus wodny.



Jest stosunkowo tani. 35 batów bez względu na to, jaką odległość chcemy przepłynąć. Przystanki są dość często i jeżeli ktoś, tak jak my, startuje z Rambuttri, to jest to idealny środek transportu na dostanie się do Świątyni Leżącego Buddy, tym bardziej, że przystanek startowy jest pod nosem.

O miejskim metrze wspominałem. Jest na prawdę nowoczesne, unikamy korków, jednak nie wszędzie dojedziemy. No i płacimy za ilość przystanków.



Ale są jeszcze tuk tuki. Tajskie kamikaze dla szukających wrażeń.



O ile w ciągu dnia, za którego potrafią jeździć pod prąd, to chyba najlepszy środek transportu, jeżeli zależy nam na szybkim przemieszczaniu się i oszczędności czasu. Wypadają najdrożej ze wszystkich. Cena wzrasta wraz z upływem dnia. Nie mniej jednak warto przejechać się, chociażby dla samej adrenaliny. Miałem okazję 3 razy (w ciągu dnia, wieczorem i w nocy), to proporcjonalnie z malejącym ruchem wzrasta ich brawura na ulicach. I przyznam szczerze, że po nocnej szarży tętno poniosło mi się.

#8. Ulice Bangkoku.

To prawda. W Bangkoku panuje chaos na drogach, ale nie jest on spowodowany jeżdżącymi jak chcą samochodami, a przez wszelkiego rodzaju skutery i tuk tuki.



Dotyczy to głównie centrum miasta, chociaż centrum to tutaj ciężko nazwać, ponieważ miasto jest mocno zdecentralizowane i ściśle jako takiego tam nie ma. Poza, nazwijmy to centrum turystycznym, życie i ruch toczy się normalnie.





Oczywiście wszędzie, gdzie to tylko możliwe, to ulice zdobią portrety rodziny królewskiej.



#9. Wat Pho, Świątynia Leżącego Buddy.





O ile od naszego hotelu nie było to daleko, to postanowiliśmy skorzystać z autobusu wodnego. Chociażby po to, aby zaznajomić się z transportem pod późniejszy wypad do chińskiej dzielnicy. Idąc pieszo mamy możliwość zwiedzenia mniejszych świątyń.



W pierwszej co prawda trwała akurat renowacja.



To i tak z zewnątrz prezentowała się przepięknie.



W świątyniach należy przestrzegać pewnych zasad, mianowicie nie hałasować, nie wolno wchodzić w butach, nie jest też mile widziane boso, to też zalecam zabrać ze sobą skarpetki. Oczywiście reguła ta nie dotyczy chińczyków, którzy za nic mają obcą kulturę i potrafią zaburzyć symetrię kawowej górki. O ile w mniejszych świątyniach przymrużają na to oko, to w większych można oberwać.

Gdyby jednak komuś zachciało się skumać z ich religią, to kilka ulic dalej może sobie zafundować Buddę.



Problem jednak polega na tym, że nie mieści się w bagaż rejestrowany i przewóz do kraju jest trochę utrudniony.

Ogólnie Wat Pho jest jedną z największych i najstarszych świątyń buddyjskich w Bangkoku. W każdej świątyni jest przynajmniej kilkanaście wizerunków Buddy, a na całym terenie znajduje się przeszło tysiąc. Liderem ich wszystkich jest Leżący Budda.



Jest na tyle wielki, że zrobienie zdjęcia całemu jest niemożliwe.





Ogólnie cały kompleks robi niezłe wrażenie.





Świątynię zbudowano na 200 lat przed tym, jak Bangkok stał się stolicą Tajlandii. Według źródeł, miejsce zajmowane dziś przez Wat Pho, było niegdyś centrum nauczania tradycyjnej tajskiej medycyny. W 1788 r. wzniesiono pierwszą świątynię – Wat Phodharam, która została następnie przebudowana. O nowy wygląd budowli zatroszczył się król Rama III.

#10. Patpong.



Najsłynniejsza dzielnica Bangkoku. Jest to dzielnica handlu, przysmaków oraz uciech. W skrócie, każdy znajdzie coś dla siebie.



Znajdziemy tutaj wszelkiego rodzaju pamiątki, ciuchy itd. ale niekoniecznie oryginalne.



Niby obowiązuje ustawa o prawach autorskich, ale tak naprawdę nikt jej nie przestrzega, a z fałszowania dóbr konsumpcyjnych żyją tysiące ludzi. No i jest sporo naciągaczy na Ping Pong Show. Ale aż tak zdesperowani do poznawania kraju nie byliśmy, zważywszy na ostrzeżenia przed tym. W skrócie niekoniecznie musimy dotrzeć na wskazane show.

Nie szukając zbytnio daleko, mamy ulicę czerwonych latarni.



Nawet najbardziej wybredny w pryszczach prawiczek znajdzie coś dla siebie. A wybierać jest w czym. Cała ulica, to domy publiczne z wystawionymi Tajkami i niczym kluby piłkarskie, każdy ma swoje barwy klubowe. Jeżeli komuś mało, to może poszukać dodatkowych atrakcji.



Ci z odmienną orientacją również nie są poszkodowani, następna ulica jest z chłopcami. Ze względu na zdecydowanie mniejszy panujący tam ruch i bezpieczeństwa, nie robiłem zdjęć. A przyznam, że było tam nie zręcznie. O ile na ulicy z Tajkami było spokojnie i nikt nie zaczepiał, to tam już tak. Może z powodu małej ilości ludzi, nie wnikam. W każdym bądź razie biseksualiści mają tam podwójną szansę na udaną randkę.

Co do Tajek z bonusem. Osobiście nie widziałem i nie sprawdzałem. Ale zważywszy na możliwości, jakie oferuje dzielnica, to zapewne nie ma z tym problemu.

#11. Maha Ratcha Wang, Wielki Pałac Królewski.




Wtedy jeszcze siedziba króla Ramy IX.



Jak wiemy Rama IX zmarł 13 października tego roku i tron po im obejmie syn, który nie cieszy się tam dobrą reputacją. Nie mniej jednak za jego rządów kraj przeszedł transformację do w pełni demokratycznego ustroju, wprowadził szereg zmian mających na celu poprawę warunków bytowych obywateli, przez co stał się na tyle silnym autorytetem, że wszelkiego rodzaju krytyka wiązała się z poważnymi sankcjami. W mojej opinii, nie ma się co dziwić, bo pozytywy z jego rządów widać w każdym zakątku kraju.

Pod pałacem możemy zwiedzić muzeum starej broni tajskiej: miecze, oszczepy, tarcze, czy zbroje. Z jakiegoś jednak powodu, nie można było robić tam zdjęć.



Ogólnie cały kompleks otoczony jest murem o łącznej długości 1900 metrów i znajduje się n wschodnim brzegu rzeki Menaw.



Ważną jego częścią jest Wat Phra Kaew, Świątynia Szmaragdowego Buddy widoczna poniżej.



Jest to najświętsza buddyjska świątynia Tajlandii i nie ma co ukrywać, robi wrażenie. Niestety robienie w środku zdjęć było zabronione, więc jedyne co udało się uchwycić, to kadr filmowy z zewnątrz.



Nazwa szmaragdowy jest nieco myląca, ponieważ wykonany jest z zielonego jadeitu, ale wiąże się z nim ciekawa legenda. Figurę wykonano najprawdopodobniej w Cejlonie (dzisiejsza Sri Lanka) w 43 roku p.n.e. skąd po wielu perypetiach trafiła do Tajlandii. Odkryto ją dopiero w 1434 roku zagipsowaną w jednej z wierz świątynnych Chiang Rai, przez co został wzięty za zwykły posążek. Dopiero po przypadkowym ukruszeniu wyszedł na jaw prawdziwy wizerunek.

Oczywiście w sieci można bez problemów znaleźć lepsze zdjęcie, jednak moim celem było prezentowanie materiału posiadanego przeze mnie.



Aby dostać się tam, trzeba wcześniej przejść weryfikację przez straż pałacową.



Zapomnieć możemy o tym, że wejdziemy w krótkich spodniach, koszulce na ramiączkach, czy odkrytymi stopami. Paniom nie pomoże nawet zakrycie ramion chustą, o czym przekonała się jedna z naszych załogantek. Uratował ją mój rozpinany sweter, który miałem na wszelki wypadek. No a taki wydarzył się.

Mimo wszystko warto poświęcić się i zalać potem.



#12. Khlong.

Klongi to sieć kanałów transportowych. W przeszłości stanowiły podstawę systemu komunikacyjnego Bangkoku, przez co zyskały miano "Wenecji Wschodu". Dzisiaj bardziej uchodzą za atrakcję turystyczną.

Jedną z atrakcji jest pływający bazar,



w którym to można zafundować sobie browara. Co przy panujących tam warunkach nie mogło zostać pominięte.



Apropo alkoholu w Tajlandii, to panuje tam prohibicja o określonych porach. Alkoholu w sklepie nie kupimy między 14:00 a 17:00 oraz 0:00 a 12:00. Nie oznacza to, że nie da się w ogóle.

Ogólnie życie w Klongach toczy się leniwie.





Jest to mniej rozwinięta część miasta, i może nie wygląda to zbyt atrakcyjnie



to jednak niekiedy jest na czym zawiesić oko.



Na końcu trasy coś dla miłośników kwiatów, plantacja storczyków.



#13. Chinatown.

Chińska dzielnica jest jedną z głównych atrakcji. Powstała przeszło 200 lat temu i była zajmowane głównie przez chińskich kupców. Dzisiaj bardziej robi to za centrum handlowe w którym idzie dostać niemal wszystko, nie koniecznie z pierwszej ręki.



Polecam szczególnie w lutym, kiedy obchodzony jest chiński nowy rok i ulice są przepięknie ozdobione, co robi wrażenie szczególnie w nocy.



No i można zaspokoić podniebienie fantastyczną i nie drogą chińską kuchnią.







#14. Pak Khlong Market, flower market.

Na zakończenie drugiej, ale nie ostatniej części, coś jeszcze dla miłośników kwiatów. Bez względu na to, kto jakie ma nastawienie do tego, to wspominam o tym, ponieważ jest to zaraz przy chińskiej dzielnicy, więc nie zaszkodzi przejść się.




 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi