Nie będę ukrywać, że moje życie nie było usłane różami, nie lubiłam się tym chwalić..
Kilka razy stanęłam na zakręcie, zdarzyło mi się spaść na samo dno, od którego mogłam się odbić albo mogłam na nim zostać...utopić siebie i swoje dziecko... To stare historie i nie chcę się nad nimi pochylać bo nie ma nad czym...Jak sobie pościelisz tak się wyśpisz - mawiają :)
Jak by tego nie interpretować - JEST TO PRAWDĄ.
Można sobie mówić: a bo ja taka biedna skrzywdzona byłam przez los... chciałam, żeby było tak, a było inaczej, a byłam dzieckiem, nie mogłam nic zrobić więc to wszystko wina innych.
Gówno prawda.
Można się stawiać a można też przeczekać i pomyśleć sobie: jeszcze wam wszystkim pokażę.
No nie byłam osobą z tych biernych i stawiałam się, ale nie wprost, tylko ukradkiem...
I nic dobrego z tego nie wynikło..
Enyłej... nie czas, żeby się nad tym wszystkim rozwodzić, co było a nie jest nie pisze się w rejestr.
Right?
Kilka razy pisałam tu na zamówienie znajomych, żeby wytłumaczyć innym swój punkt widzenia...
bo chcieli wiedzieć jak to jest...
Orajt.
Mówisz i masz...
Od nas wyjdziesz uśmiechnięty...
Ale przez kilka ostatnich lat w moim życiu wydarzyły się takie rzeczy, których nawet ja, ze swoją wybujałą fantazją nie mogłabym wymyślić ... bo po co komplikować sobie fantazje?
Kiedy byłam małym gnojem lubiłam swój nierealny świat, szybującego w chmurach smoka szczęścia - Falkora - strach przed tym, że to co sobie człowiek wymarzy może się nie spełnić...
Zawsze marzyłam o spokojnym domu, sielance i nieustającym szczęściu z dobrym jedzeniem w tle...
I znów: Mówisz i masz!
Jak mawia Louise Hay... uważaj o czym marzysz, bo może się spełnić :)
I tak się stało, po wielu perypetiach, tragediach życiowych, trafiłam na kogoś kto dał mi szczęście, a w zasadzie daliśmy je sobie oboje.
Wiedziałam od początku angażując się w to wszystko, że coś gdzieś jest nie tak...
ale, mimo, że jestem specjalistką od Google ... nie wiedziałam jakie zadać wyszukiwarce pytanie, żeby dowiedzieć się: co, do chuja wafla, jest nie tak?
Któregoś dnia zapytałam wprost o to "nietak".
Odpowiedź była prosta: Parkinson.
ok
potem czytałam, szukałam, obiecywałam sobie, że znajdzie się na to lek...
no pewnie się znajdzie...
zbytnio mi to nie przeszkadzało... wiedziałam czego się mogę spodziewać, wiedziałam, że podołam więc o co kaman?
żyjmy i cieszmy się tym co mamy i tym że mamy siebie... tym bardziej, że już przeżyłam pierwszą wielką stratę.. śmierć ojca mojego dziecka...
Oczywiście nie chwalimy się wszystkim znajomym jak się poznałam z obecnym małżonkiem, bo po co? Ważne, że moje dziecko Go kocha, jest zapatrzone w Niego jak w obrazek i ma przykład prawdziwego mężczyzny na codzień...
On (mój wielkiej mądrości mąż) był na zakręcie, ja byłam na dnie, z którego się próbowałam wykaraskać i się udało... ale to bez znaczenia w tym wpisie..
Któregoś dnia zobaczyłam na fejsie apel...
chore dziecko, koleżanka z lat dziecięcych... choć gdyby mnie wtedy ktoś zapytał kim jest "Mariola" pewnie odpowiedziałabym, że to 'przyjaciółka' z podwórka...
Tak na szybko... po zastanowieniu się, wiem, że powiedziałabym, że to po prostu 'koleżanka' z podwórka...
Ludzie w dzisiejszych czasach boją sie słowa przyjaźń... ale o tym już gdzieś kiedyś pisałam... jak nie na tym blogu to innym :)
Dlatego nie chcę nadużywać słowa "przyjaciel/ółka", bo nie chciałabym stawiać ludzi w niezręcznej sytuacji.
Bycie przyjacielem do czegoś zobowiązuje. Tak myślą ludzie. Ops.. przepraszam... tak myślą głupcy...
Bycie przyjacielem nie zobowiązuje. Moim skromnym zdaniem. Bycie przyjacielem to znaczy, że się jest obok jak ktoś cię potrzebuje.
Pomoc?
Owszem... na miarę możliwości, ale to nie znaczy, że zawsze się musisz odwdzięczyć. Znacie historię małych istotek ze stumilowego lasu?
Przed przyjaciółmi nie powinno się mieć tajemnic, co nie znaczy że wszystko trzeba od razu mówić. Można pewne rzeczy przemilczeć. Ale nie trzeba... kom wulewu...
Tak więc dwa lata temu zobaczyłam na mordoksiążce apel o pomoc małej dziewczynce.
Miała na imię Bernadetta i była córką mojej właśnie przyjaciółki z podwórka Marioli. Wychowywałyśmy się w małej wiosce, w dużym domu, który stał przy drodze prowadzącej stąd do nikąd...
Bernadetta zapadła na bardzo poważną chorobę, a ja po wielu latach zawirowań miałam możliwość dotarcia do wielu ludzi, którzy mogliby jej pomóc.
Nie zrobiłam tego bo:
Pomyślałam sobie: a co jeśli się wszystko wyda?
A co jeśli ludzie z mojego dzieciństwa dowiedzą się jak potoczyło mi się życie?
Nie mam sobie nic do zarzucenia, ale pewnych rzeczy niektórzy nie akceptują.
Nie potrafią zrozumieć do jakiego stopnia można nagiąć swój moralny kręgosłup jak się stanie pod ścianą...
co może zrobić kobieta żeby ratować siebie i swoje dziecko.
W tamtym apelu była wspomniana jakaś fundacja, która pomagała Bernadce zebrać pieniądze na leczenie, pomyślałam więc, że to wystarczy.
Po co pchać się gdzieś gdzie wiele osób pomoże? A Mariola?
Taką fajną laską była w moich wspomnieniach :)
I ten jej fajny sierściuch czarno- siwy... Sagan? :)
Zaraz potem okazało się, że mojego męża można leczyć głęboką stymulacją mózgu wszczepiając elektrody domózgowe i stymulatory...
Operacja na żywym mózgu, na pacjencie bez narkozy... bardzo ryzykowna operacja... ale się udała...
Potem okazało się, że wszystko było pięknie, fajnie... w opowiastkach...
Męczyliśmy się z tym dwa lata...
W międzyczasie mąż na wakacjach po implantacji elektrod domózgowych dostał zapaści w wodzie... po pas.
Zanim się zorientowałam co się dzieje już był w stanie śmierci klinicznej... wywlekłam go z wody na brzeg wołając ludzi i prosząc o pomoc... i zbiegli się.
Gdzieś tu to już opisałam ale bardzo chaotycznie.
Przybiegli obcy ludzie i pomogli mi ratować męża.
Człowieka, u boku którego znalazłam spokój i szczęście...
Nie wiem czy ktokolwiek z czytających wie jak to jest widzieć najukochańszą osobę z oczami patrzącymi w niebo i nie dającą oznak życia...
Klęczałam przy jego stopach i klepałam zdrowaśki i aniele boży... płacząc i całując jego stopy i prosząc Boga o to, żeby Go ratownicy przywrócili do życia.
Potem znów któregoś dnia zobaczyłam na mordoksiążce kolejny apel: Bernadka prawie zdrowa, potrzebne pieniądze na kurację uodparniająco-jakąś tam z tego co zrozumiałam.
Głupia nie jestem... wiem o co kaman, ale nie umiem tego napisać, zresztą nie o tym ten wpis traktuje.
Pomyślałam sobie: co warta może być informacja o mojej przeszłości wobec życia dziecka?
Kiedyś się bałam, że coś się wyda, dziś mam potężne narzędzie w postaci forum z ilością userów 200 tysięcy albo nawet lepiej.... mogę to wykorzystać? Mogę!
Więc jebać konwenanse i jedziemy z tym koksem!
Ile się da tyle wyciągnę z userów.
A jak nie będą chcieli to zawsze mogę ich postraszyć banem jak nie wpłacą kilka zeta...
W końcu jestem adminem, dzięki mnie dostają darmowy dostęp do informacji, które są dla nich istotne, to do chuja pana nic im się nie stanie jak wpłacą dla dzieciaka chorego złotych pięć, pięćdziesiąt czy pięć tysięcy.
Jednego procenta też nie powinni poskąpić skoro nie mają kogoś na kogo ten jeden procent chcą przeznaczyć...
Right?
Nigdy nie robiłam mailingu... bo to się gryzło z moją polityką reklamową wobec userów, ale teraz to zrobię.
Ładnie opiszę, zrobię infografikę dla ociemniałych, żeby wiedzieli co wpisać w rubrykę I i co w J . :)
Już spałam... ale coś mi się zakołatało w głowie i musiałam wstać, żeby to napisać.
Mąż mnie jutro pewnie zruga, że trułam w lapku w saluunie po nocy, ale jak przeczyta to wybaczy... bo to dobry człowiek jest.
Ale czego się nie zrobi dla dziecka?
Pomyślcie, że to mogłoby być Wasze dziecko.
Pewne choroby dopadają człowieka z nienacka...
Nawet byście się nie spodziewali...
Szukajcie w necie namiarów na pomoc dla ośmioletniej dziewczynki, którą wspiera Fundacja NASZE DZIECI
Dla dziewczynki, która kocha balet...
Wejdźcie na stronę http://www.baletki.waw.pl i nie pozwólcie, żeby nicość zniszczyła krainę fantazji... Bądźcie jak Bastian w
Niekończącej się opowieści.... :)
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą