Wieczór. Jak na Prawdziwego Samica przystało, przyjąłem w wyrze pozycję niegodną filozofa. Lewa noga prawie na ścianie, prawa majta gdzieś w okolicy wezgłowia, środkiem leci korpus, wyginając się w stronę leżącej przed mym licem książki. Dłonią prawą z pełnym zaangażowaniem drapię się po zadzie, lewa ręka przytrzymuje kartki, by mi się książka nie zamknęła.
Tak, zdarza się, ja też niekiedy czytam.
Brnę przez niebieskie dzieło Kinga "Przebudzeniem" tytułowane, wzdycham, pojękuję i mlaskam z niezadowolenia, bo coś zapowiadającego się niezmiernie dobrze, zaczyna przypominać niskobudżetowe horrory sci-fi puszczane w weekendowe wieczory na Pulsie.
Dramat.
Brnę przez kolejne kartki aż mi się zwoje mózgowe prostują z wysiłku, przełykam niestrawne sceny lejące się z kart, próbując ogarnąć, jak tak ciekawą książkę można było spieprzyć wychodzącą z gęby macką, uzbrojoną w pazur złożony z twarzy martwych osób. No Stephen, no kurwa, ja Cię proszę! Mistrzu! Co się do cholery stało?!
No i ta macka lata sobie po pomieszczeniu, bohater strzela do trupa z którego wyskoczyła mroczna kończyna ośmiornicy, zły charakter dostaje wylewu, pielęgniarka ucieka wózkiem golfowym, spokojnie, spokojnie, jeszcze cztery strony, zmuszę się i skończę tę książkę, muszę być silny!
No i tak leżę i cierpię. Gdzieś obok z monitora leją się jakieś klipy video, niewymagająca myślenia muzyka cicho leje się w tle, za ścianą sąsiad puszcza głośnego bąka. Normalnie kurwa prawdziwa jaskinia intelektualnego rozwoju.
Przerzucam ostatnią kartkę książki. Mistrzu, spierdoliłeś, no sorry, końcówka fatalna. Jeszcze na szybko przelatuję myślami po fabule książki, w sumie nie było źle, było jedzenie ziemi, ćpanie, cuda, uzdrawianie, trochę samobójstw, niezła atmosfera, tylko na końcu ta macka rodem z opowieści narkomana-alkoholika z zespołem Downa. I te mrówki - sługi mrocznej istoty, zdobywające władzę nad ludźmi po śmierci, służące prastarej Matce, która przechodzi do naszego świata za pomocą prądu. Ale nie tego z gniazdka tylko takiego specjalnego, tajemnego!
Mam dość... Potrząsam głową zamykając książkę, podnoszę wzrok w górę, przed twarzą pojawia się monitor. Klip jakiś leci. Chyba wokalistka, laserowymi cyckami ostrzeliwuje morderczo-mutacyjne roboty z kosmosu.
No nie no kurwa, to już dla mnie za dużo jak na jeden dzień.
To jest ten moment, kiedy można uronić łzę. Oczywiście, że nie udaje mi się wejść w nastrój odpowiedni do zapłakania nad losem świata, bo, kurwa, akurat teraz sąsiad za ścianą zaczyna donośnie i siarczyście odcharkiwać.
Ja pierdolę....
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą