W myśl zasady "nie ważne co mówią, byleby mówili" ten,
kontrowersyjny, odcinek kulinarnych podróży poświęcony jest
używkom – często nieodłącznym elementom uczt kulinarnych.
(jako, żem prawilny to nad narkotyki przedkładam gorzołę)
W
poprzedniej części zarzucono mi, że potraktowałem górską,
lekkoalkoholową chichę de yoca jako produkt nadpsuty – i na
wszelki wypadek zapiłem ją miejscowym wysokoprocentowym rumem. Cóż,
nadal uważam, że mam rację: kilka razy piłem bowiem jasną "cziczę"
i nigdy nie podjeżdżała takim stynksem. I nie szczypała w język.
Dlatego rum był konieczny. Zamiast jednak zajmować się wątpliwej
jakości chichą tu chcemy się skupić na zastosowanym w tym wypadku
doraźnym leku – rumie, czyli głównym powodem istnienia plantacji
trzciny cukrowej.
Trzcina cukrowa sama w sobie
jest używką (w końcu cukier uzależnia) oraz przez wieki była
napędem takich dziedzin ludzkiej działalności jak przemysł
alkoholowy, cukrowniczy, dentystyczny i handel (m.in niewolnikami).
Dopiero zastosowanie na szeroką skalę buraka cukrowego, możliwego
do uprawy w klimacie umiarkowanym złamało monopol trzciny na
dostarczanie słodkości i w dużej mierze przyczyniło się do
upadku niewolnictwa (oczywiście zostały jeszcze tytoń i bawełna,
ale to całkiem inna historia).
W każdym razie trzcinę
cukrową wykorzystuje się na wiele sposobów także dzisiaj. Skoro
zaś są to podróże kulinarne, to tego się trzymajmy.
Rum i trzcina
Tam gdzie uprawia się
trzcinę, tam – co oczywiste – pędzi się rum. Znaczy alkohol
wytwarzany z miąższu tej zacnej trawy. Najbardziej znany jest
oczywiście karaibski, ale także w Peru trochę się go produkuje.
Chichę zapijałem rumem
starzonym – poznać go można po bursztynowej (jak powiedzieliby
smakosze) czy brązowej (jak powiedziałbym ja) barwie i lekko
drzewnym posmaku. Jako że nie jestem kornikiem - nie jest to mój
ulubiony smak. Niemniej, ponieważ nie ma w Peru instytucji pokroju
Unii E***pejskiej można spożywać prawdziwy rum – czyli mający
60-70 woltów (sprowadzać do wyżej wymienionej instytucji go nie
można – istne barbarzyństwo – i u nas dostępne są tylko
wersje wykastrowane). Polecam spróbować, bo tylko wtedy można
zrozumieć co pan Stanisław Staszewski miał na myśli pisząc:
"ach, jak to różnie się pija, alkohol kąsa jak żmija –
blaszany kubek z rumem, gdy dotyka warg". O żmii i alkoholu
jeszcze będzie – o rumie zaś jeszcze jedno zdanie: warto
spróbować rumu niestarzonego – krystalicznie przezroczystego
bimbru produkowanego z trzciny cukrowej. U nas bardzo trudno
dostępny.
A jak smakuje sama
trzcina? Wybornie. Z surowej trawy – z jej miąższu –
wytoczyć można sok (piłem go na innym kontynencie – jak się go
robi i jak można go tanio nabyć od obwoźnego producenta napoju to
wspaniała opowieść na inną okazję), można też zjeść, czy też wyżuć jak cukierka. Z racji niezwykłej łykowatości miąższu po
wycyckaniu go do cna w ustach zostaje pęk włókien – grubszych
niż te chociażby z fasoli, ale równie nieprzyjemnych. Natomiast
pierwsze rozgryzienie kawałka trzciny i eksplozja słodkiego smaku w
ustach jest czymś niemal nieziemskim. Jeśli jeszcze kawałek ów
jest chłodny – w upale wrażenia się potęgują. I chce się
chrupnąć następny. I następny. A potem jeszcze jeden. Cieszcie
się, dentyści.
W smaku przypomina mocno
osłodzone rozwodnione... mleko.
Pisco
Jeśli chodzi o produkty
destylacji to rum w swojej popularności nie umywa się do pisco.
Jest to trunek narodowy Peru i Chile – o który oba te państwa
toczą niekończącą się wojnę. Jak nam powiedział Solówa
(znaczy, Złotówa, ale w Peru taryfiarzom płaci się w solach, nie
złotówkach) w Limie: dobry Chilijczyk to martwy Chilijczyk.
Jak więc smakuje ów
narodowy trunek Peru? Typowa grappa, rakija
winogogronowa. Znaczy, klasyczny winiak. Trafiliśmy na wysokiej
klasy wytwórnię w Ocucaje (przy winnicy, produkującej poprawne
wina, w tym z odmiany muskat – zawszę muszę dać okejkę temu
winu, o charakterystycznym różanym posmaku i zapachu), więc i
smakował nieźle. Ale podejrzewam, że i na niezłą berbeluchę
można trafić.
Swoją drogą z pisco można
w Peru uczynić sporo różnych rzeczy.
Pisco sour
Wersja dla hipsterów: wspaniałe połączenie mocnego alkoholu i
nietypowych dodatków. Utrzepane białko jaja kurzego nadaje
egzotycznego sznytu i zaskakującego wyglądu, cukier i limonka (?)
łamią smak! Jeśli chcesz poznać prawdziwy smak Peru, musisz, po prostu MUSISZ spróbować.
Wersja dla normalsów: takie
tam, bez szału. Wypić można, ale nic specjalnego.
Jako, że pisco jest dosyć
mocnym alkoholem wspaniale nadaje się do produkcji nalewek.
Mnie osobiście urzekła –
zwłaszcza wizualnie, smakowo mniej – nalewka na hierba luisa. Nie
wiem co to za zioło (werbrna cytrynowa, nieuku - coldseed), ale można robić z tego np. lekko cytrynową w
smaku ziołową herbatkę. W butelce wygląda wspaniale – jak
zalane spirytusem pędy bambusa albo trzymana w słoju z formaliną
kikutnica (po łacinie Pantopoda – jest w zbiorach mojej Alma
Mater, Uniwersytetu Łódzkiego). Do nabycia m.in w oazie Huacachina na
pustyni.
Prawdziwa jednak bomba
smakowa czekała mnie nad Ukajali – w mrocznej spelunie w
Pucallpie, pełnej typów spod ciemnej gwiazdy (albo zwyczajnie
ciemnych swoją latynosko-indiańską karnacją). Feeria nieznanych,
ziołowych smaków zaserwowana przez barmana wprost powalała. Coś,
co podpisane było "genevre" – czyli gin – koloru
jałowcówki nie miało, w smaku – słodko-korzennym, genialnym,
mówić nie mogę, tak cudowne wspomnienie odbiera mi głos – zaś
nijak jałowca nie przypominało. A takich zaskoczeń było kilka.
Kilka też, oczywiście, było średnich w smaku, ale co tam. Polecam.
Oprócz ziołowych mieszanek
w owym klimatycznym miejscu można było spróbować – tudzież
wypić – jeszcze dwie pochodne pisco. Znajdowały się one w
sporych przezroczystych słojach – w mniejszym była prócz pisco
garść listków wyglądających na bobkowe (dla niekumatych: liście
bobkowe to oczywiście wawrzyn, czyli laur); były to oczywiście
liście krzewu koka, zapewne w swojej dżunglowej odmianie. W
większym słoju pływał – choć może nie bierzmy tego określenia
dosłownie – srebrzysty wąż. Spróbowałem obu. Co do koki, to
jeszcze nie zdradzę jak smakowało.
Co do nalewki na żmii –
ha, obiecałem, że będzie o alkoholu i żmii? - cóż... Ohyda.
Waliło i smakowało padliną. No bo, w sumie, czym miałoby walić
jak nie martwym zwierzem?
Kakao i kawa
Dwie używki dostępne w
Peru, żadna jednak z tego kraju nie pochodzi. Jedna z Afryki/Arabii,
druga z Mezoameryki – obie przynieśli tu hiszpańscy
konkwistadorzy.
Kawy z natury nie pijam,
więc ciężko mi określić jak ta peruwiańska smakuje. Za to
mogłem zobaczyć jak rośnie.
Krzewy kawowca rosły na
jednej plantacji razem z kakaowcami – a kakao to już zupełnie
inny lewel używek. Pomijając, że jest smaczniejsze od kawy, to
spożywanie kakao wytwarza w naszym organizmie endorfiny – czyli
hormony szczęścia. A co za tym idzie – zwłaszcza w połączeniu
z glukozą/sacharozą – uzależnia.
Miałem okazję przyglądać
się wszystkim etapom produkcji tego cuda – oraz skosztować
czekolad (oczywiście gorzkich) produkowanych z ziaren kakaowca z
różnych regionów Peru.
Muszę przyznać, że inaczej smakuje kakao
z dżungli (mniej gorzkie, ale jakieś takie duszne) od górskiego –
a i to miało, w zależności od pochodzenia i lokalnych warunków
wzrostu, zróżnicowany smak. Ach, dla turystów produkuje się
również czekoladę z dodatkiem liści koki. Jeśli chodzi o smak –
kluczem jest tu stwierdzenie "dla turystów".
Do gustu nie przypadł mi za
to napój a la herbata robiony z kakao. Takie wodniste siuśki.
Jeśli zaś chodzi o
produkty "odpadowe" z produkcji kakao – to mrożone
odpady z procesu fermentacji nasion kakaowca to gastryczny orgazm.
Zwłaszcza jeśli ten sorbet zaleje się na przykład likierem
owocowym (moja licentia poetica, złamałem przepis i to bez
dodawania kolendry), no to po prostu extra elegancko.
Tytoń
Nie jestem zwolennikiem
jarania szlugów, o nie. A już pocałować dziewczynę palącą
papierosy to jakby wylizać popielniczkę. Fujka.
Z wyrobów tytoniowych od
czasu do czasu gotów jestem tylko zażyć tabaki (nie mam
kaszubskich korzeni – jakby ktoś pytał – ot, tak od czasu do
czasu po prostu lubię) – więc spróbowałem amazońskiej tabaki
rapé. Czy też jednej z jej wielu odmian. Podobno najmocniejszą –
a przynajmniej tak twierdziła pani ekspedientka na straganie. Cóż,
reklama dźwignią handlu, niemniej z tych, którymi częstowała
chyba naprawdę najaromatyczniejsza.
Ów aromat zdecydowanie
przypominał woń ususzonych i startych na proszek kozich kup. Mam
nadzieję, że były to jednak zioła, w Amazonii za dużo kóz nie
ma...
Swoją drogą najdroższa
mongolska tabaka właśnie kozimi bobkami jest aromatyzowana, więc...
Ale nieważne. W każdym razie – zarówno papierosy jak i rapé
robione są z innego gatunku tytoniu. Powoduje to, że (potwierdzili
to częstowani palacze) są to niezwykle mocne używki – ale to
temat na całkiem inną opowieść.
San Pedro
Jak wspominałem, nie
zażywam takich – nawet nieszkodliwych jak San Pedro.
Ale ponieważ przez chwilę
miałem fuchę jako uczeń czarnok... Pomocnik szamana, to siłą
rzeczy musiałem spróbować, tj. wziąć na język (do wywołania
jakichkolwiek efektów potrzebna jest butelka wywaru – no, pewnie
jak o mnie chodzi to dwie) ów wywar: niezwykle gorzkie g*wno.
Swoją drogą kaktus ów
przepięknie kwitnie.
Liście koki
Cóż, podobno żucie liści
koki pomaga przezwyciężyć ciężkie warunki chociażby tlenowe w
wysokich górach i zmniejsza objawy choroby wysokogórskiej.
Poszedłem w Andy.
Oczywiście zaopatrzony w liście krzewu koki oraz iptę (smakujący
jak Rennie kawałek wapienia, ułatwiający wchłanianie alkaloidów
z liści). Wedle instrukcji wetknąłem kłąb liści i kawałek
wapnia do otworu gębowego i zacząłem przeżuwać.
Poczułem się jak krowa. W
miarę szybko wyplułem zieloniutki kłąb z ust i więcej nie
używałem. Choroby wysokościowej nie dostałem. A i wrażeń
smakowych raczej nie było.
Zdecydowanie wolę sposób
radzenia sobie z wysokością pochodzący ze Starego Świata –
rzucie ząbków czosnku. Także redukuje objawy (choć – jak
twierdzą eksperci – w mniejszym stopniu) wysokości, a do tego
jest afrodyzjakiem. Oczywiście jeżeli obie strony używają go
jednocześnie.
Mate de coca
Liście koki można zalać
wrzątkiem i spożywać jako napar, czyli mówiąc kolokwialnie
herbatkę.
Można, można. Pobudza,
odpręża – nawet na wysokości 4000 metrów.
W smaku podobne do zielonej herbaty, może trochę bardziej mdłe, czyli nieciekawe. Ale dla
samego spróbowania warto. Niestety, w Unii E***pejskiej zakazane.
Byłbym zapomniał o nalewce z liści koki
– niedobra. Nie tak jak z węża, bo to mistrzostwo niedobrości,
ale nie polecam.
Podobnie jak piwa z dodatkiem liści. Chyba
tylko dla turystów robione.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą