<< >> wszystkie blogi

Hua-ha pedały dwa

2011-12-02 18:35:27 · Skomentuj
Pech, jak to zazwyczaj bywa, dopada nas niespodziewanie. Na szczęście czasem znajdą się dobre dusze, które pomogą nam złagodzić efekt czarnego kota czy też wręcz spowodować, iż efekt ów zostanie zniwelowany. Choć z drugiej strony efekty takiej pomocy mogą mieć nieobliczalne skutki. Oto rowerzysta. Wracający do domu z uśmiechem na ustach, żwawo pedałujący, radosny, bo to i słoneczko świeci, i ptaszki ćwierkają, i lekki zefirek powiewa. I kiedy do przepedałowania zostaje raptem kilka kilometrów, dopada go pech. Łańcuch pęka, rower się zatrzymuje a z ust rowerzysty padają słowa zupełnie nieadekwatne do cytując klasyka jakże pięknych okoliczności przyrody. Ale nagle perspektywa prowadzenia roweru przez kilka kilometrów staje się nieaktualna, bo na horyzoncie pojawia się samochód. Nie byle jaki to samochód, bo za kierownicą siedzi kumpel. A kumpel, jak to kumpel, w biedzie nie opuści. No i zabrali się razem. Ponieważ samochód mały, kierowca jedzie wolniutko, a pechowy rowerzysta, opuściwszy szybę, prawą ręką trzyma kierownicę roweru i prowadzi go obok samochodu. Pojazd się toczy, muzyka umc umc umc poraża swym przesłaniem i inteligentnym tekstem całą wieś. I tak sobie jadą. Dom coraz bliżej, jeszcze tylko jeden zakręt, jeszcze tylko kilka domów. O, sąsiad przed bramą. Leniwie wyciąga rękę, witając się. Pechowy rowerzysta odwzajemnia gest, unosząc dłoń w geście pozdrowienia. Tę, w której trzymał rower. Rezultat? Rower, wpadłszy pod koła, uległ nieodwracalnym zniszczeniom. A i tłumik w samochodzie uprzejmego kolegi był do wymiany. A czarny kot, wygrzewający się w słońcu na poboczu i oglądający tę scenę, nawet się uśmiechnął złośliwie. -*-*- opublikowany również na moim blogu www.absurdalium-centaurka.blog.pl

W kraju dalekim...

2010-09-08 16:51:03 · Skomentuj

Okęcie przywitało go zimnem i niespotykaną bielą. Z zainteresowaniem spoglądał na śnieg - w jego rodzinnej Gwinei nie znano takiego zjawiska. Dotychczas tylko czytał o tym w książce, teraz miał okazję ujrzeć po raz pierwszy na własne oczy. Podobnie zresztą jak Polskę - kraj, którego istnienia do niedawna nawet nie podejrzewał.
 

Kiedy jechał taksówką, zaskoczyła go radość malująca się na twarzach autochtonów. Przytulali się, poklepywali, a co najdziwniejsze - każdy niósł mniejszy lub większy, kolorowo opakowany prezent.  Takie zimno, a im się chce świętować? Cóż, co kraj, to obyczaj... Długo spoglądał na cieszących się ludzi, aż wreszcie zapytał taksówkarza licząc, że będzie on znał angielski.

- Macie tu jakieś święto?

Taksówkarz obejrzał się, zmierzył wzrokiem pasażera ale widząc, że nietutejszy odpowiedział nienaganną angielszczyzną:

- Dziś 25 grudnia, najważniejsze święto w Polsce. Obchodzimy je co roku.


- U nas takiego nie znają, dlatego pytam... - odpowiedział pasażer.

- A i nic dziwnego, że nie znają. - Uśmiechnął się taksówkarz. - A dla nas to święto to symbol odrodzenia, zwycięstwa dobra nad złem i tryumf wolności. Dziś spędzamy rodzinnie cały dzień, spożywamy razem posiłki i obdarowujemy się wzajemnie prezentami.

- A jak ono się nazywa? - zapytał pasażer.

Taksówkarz odpowiedział z dumą:

- 25 grudnia - Dzień Wolności Podatkowej!

Lekcja 2050

2010-08-04 14:55:53 · Skomentuj
Odgłos dzwonka niewiele zmienił w zachowaniu klasy. Jasiu z Nowakiem rzucali we wszystkich kredą, Cichoń darł się jak opętany, wokół latały papierowe kule i szurały krzesła. Nie pomogło nawet wejście nauczycielki.

- Cisza! - stanowczy krzyk nie wywarł wielkiego efektu, w przeciwieństwie do rudego chłopca w okularach stojącego obok belferki. - To jest wasz nowy kolega, Rysio. Usiądzie z Cichoniem.

Cisza trwała dłużej niż zwykle. Wszyscy oglądali nowego. Nauczycielka, zadowolona, skorzystała z okazji i zapowiedziała temat lekcji:

- Dziś powtórka z historii Polski, początek XXI wieku. Cichoń, co pozytywnego dały Polsce rządy Tuska?

Cichoń wstał, szare komórki bezskutecznie próbowały znaleźć odpowiedź w najdalszych zakamarkach mózgu. Rozejrzał się bezradnie.

- Góóóównoooo - usłyszał podpowiedź Jasia. Nowak poczerwieniał, zatykając usta.

- Nie podpowiadajcie - nauczycielka również usłyszała szept. - Cichoń jeszcze trochę pomyśli i sam do tego dojdzie.

Tym razem zarechotała cała klasa. Korzystając z zamieszania Cichoń zerknął w zeszyt.

- Podatek! Podatek Tuska!

- A tak, podatek. A ile tego podatku było?

Tym razem Cichoń zamarł i rozłożył bezradnie ręce.

- Nie wiem, pani profesor. Może nowy się wykaże - zażartował.

Rysiu nie kazał czekać.

- Podatek Tuska ustanowiony w sierpniu 2010 zwiększał stawkę podatku VAT do 23%, dając w rezultacie wpływy do budżetu rzędu 4,5 miliarda złotych!

- Brawo Rysiu - nauczycielka udała, że nie słyszy szeptu "pieprzony kujon" który dobiegł gdzieś z ostatnich rzędów.

- A na co poszły wpływy z podatku? Nowak!

Blondwłosy dryblas wstał i nieśmiało rzucił:

- Na służbę zdrowia?

- Bzdura! - rzekła nauczycielka. - Za czasów rządów Tuska służba zdrowia była powszechna, bezpłatna i dostępna dla wszystkich. Lekarze z uśmiechem przyjmowali i leczyli każdego pacjenta, bo to gwarantowała obywatelowi konstytucja. Nie potrzeba było jej więc finansować.

- To może na bezpieczeństwo? - zaryzykował Jasiu.

- Nie! - krzyknęła nauczycielka. - To za rządów Tuska statystyczny obywatel przestał być tak często gwałcony, mordowany i w mordę bity! Świetnie wyposażona policja bowiem była postrachem przestępców, a sprawiedliwy i jednakowy dla wszystkich system kar spowodował spadek agresji w narodzie! To wtedy zlikwidowano notoryczną jazdę po pijanemu, stosując wysokie kary - nawet 200 złotych grzywny!

Uczniowie zbledli. Nie mieściło się im w głowach, że tak drakońskie kary stosowano jeszcze tak niedawno.

- Poprawiono infrastrukturę drogową? - błysnął znajomością trudnych słów milczący zazwyczaj Kowalski.

- Oj, Kowalski, Kowalski! To za czasów Tuska zbudowano autostrady, załatano dziury a ludzie jeździli po kraju z uśmiechem na twarzy. A pomogła w tym bezproblemowa procedura przetargowa i przyjazne dla budowniczych państwo, pozwalające załatwić wszelkie sprawy w jeden dzień.

- No to na co? - nie wytrzymał Cichoń. Nauczycielka z tryumfem spojrzała na nowego.

- Rysiu!

Rysiu wstał, wysmarkał nos i wypalił:

- W latach 2005-2009 zatrudnienie w administracji publicznej wzrosło o 90 tysięcy etatów. Biorąc pod uwagę fakt, że zatrudnienie i utrzymanie jednego urzędnika kosztowało państwo ok. 50 tysięcy złotych netto rocznie, całkowity koszt zatrudnienia urzędasów wyniósł około 4,5 miliarda złotych. Został on zrównoważony wpływem do budżetu z podwyższonego podatku VAT,

Cisza nastała. Klasa miała świadomość, że stało się coś niezwykłego. Ktoś powiedział prawdę, której nie uczono w podręcznikach. Prawdę, którą i tak znali wszyscy, choć w telewizji, radiu i gazetach pisano i mówiono co innego.

Rysio obrócił się do klasy i puścił oczko.

- Ale, Rysiu... - wyszeptała pobladła nauczycielka. - Przecież to, co mówisz, to kłamstwa...

- To znaczy, psze pani, że nacięto społeczeństwo na 4,5 miliarda złotych, by za te pieniądze opłacić armię darmozjadów? - zaskoczył znienacka Jasiu.

- To nieprawda, nieprawda, nieprawda! W książce piszą inaczej! - nauczycielka była bliska płaczu.

- Więc niech nam pani powie szczerze - na co?

Belferka otwarła usta, ale zabrakło jej tchu. Jasne jeszcze do niedawna myśli skotłowały się, nie była w stanie racjonalnie myśleć. Usłyszała tylko szept Jasia:

- Naa góóóównooo...

Nie zdążyła zareagować, kiedy usłyszała inny szept. Nie była pewna, ale głos był podobny do głosu Rysia:

- Spokojnie, jeszcze trochę pomyśli i sama do tego dojdzie.

Zacisnęła pięści.

I wtedy rozległ się dzwonek.

Pasterze

2010-07-31 16:56:31 · Skomentuj
- Mooorten - głośny krzyk przerwał sen pasterza. Owce spoglądały po sobie nerwowo. - Mooorten!

- Czego krzyczysz, Rasmus? - zganił młodszego kolegę Morten. - Owce mi wystraszysz.

- Przyjdziesz dziś na trening?

- Dziś? Toż przecież Lasse zarządził trening raptem dwa tygodnie temu. Co wy, oszaleliście, Puchar Świata chcecie zdobywać?

- Dziś, dziś, przecież za parę tygodni puchary?

- Puchary, puchary - obruszył się Morten. - mecz meczem, i tak zawsze przegrywamy, a owce trzeba wydoić. Niels ma dostawę towaru, Asger pilnego klienta. A ty byś ino ten barani flak kopał.

Morten poprawił czapkę i włożył do buzi słomkę z pastwiska. Nie dane mu było odpocząć.

- Wyloooosooowaliiii! - krzyk, jeszcze głośniejszy, ponownie spłoszył owce.

- Nie drzyj się tak - zawołali unisono Morten i Rasmus.

Zdyszany młodzieniec podbiegł do pasterzy. Płuca pracowały jak miech, z ledwością więc, sapiąc co chwila, wykrztusił:

- Wy... lo.. so.. wa... li...

- No i kogo? - zainteresował się Rasmus. Młodzieniec pochylił się nad niższym kolegą i szepnął mu coś na ucho. Rasmus zakrztusił się, spojrzał na młodego i ryknął śmiechem. Zamaszystym gestem zrzucił czapkę Mortenowi. Ten z początku obruszył się, po chwili jednak, usłyszawszy słowa młodzieńca, zaczął głośno rechotać. Po chwili cała trójka tarzała sie ze śmiechu.

Zdziwieni mieszkańcy wioski podchodzili do pasterzy tylko po to, by wkrótce dołączyć do chichoczącej grupy.

- No i czego ryczyta jak te barany? - Niels podszedł do nich, wiedziony ciekawością.

- Wylosowali! Gramy w Pucharze Europy z mistrzem Polski! Po raz pierwszy będziemy w drugiej rundzie!

- Polski, mówisz... - zadumał się Niels. - Przecież oni silni są, zawodowcy. Zleją was, ani się obejrzycie.

- Zleją? Maltańczycy ich leją, Azerowie ich leją, wszyscy ich leją! To i trzecia drużyna ligi Wysp Owczych ich zleje!

Niels pokiwał głową. Kiedyś pasterze nie mieli czasu na takie rozrywki. Z drugiej strony, zlać jakichś zawodowców?

Czemu nie.

Edamski i spółka (cz. II)

2010-07-21 18:57:03 · Skomentuj
- Sekretarz jest? - Klucha otarł pot z czoła, dysząc ciężko.

- Nie ma jeszcze, zdążyłeś - zarechotał Łysy. - Spóźnia się jeszcze bardziej niż ty.

- Cholerne manifestacje, całe miasto zablokowali. Jakieś pikiety przeciwko promocji zboczeń, czy coś. Co to dziś za zebranie?

- Nie wiem, Edamski coś przygotowuje. Powie nam pewnie jak przyjdzie.

Klucha odetchnął. Edam Edamski, do niedawna pospolity Adam Adamski, słynął z nerwowości. Miał też hopla na punkcie punktualności, dlatego fakt, iż nie dotarł na czas, zaskoczył wszystkich. No, wszystkich poza Rysiem, ale to akurat nikogo nie dziwiło.

Nagle otworzyły się drzwi. Edamski wkroczył dostojnie, choć poczerwieniała z wysiłku twarz wskazywała, że ostatnie metry przebył w tempie iście olimpijskim.

- Pieprzona pikieta -zaklął.

- Przeciwko promocji zboczeń? - zapytał życzliwie Rysio.

- Nie, w obronie chrześcijańskich korzeni Europy.

- No tak - zadumał się Klucha - iście prawda to, jedynie dzięki cudom ta Unia ostać się może.

Edamski spojrzał na kluchę, ale machnął ręką, po czym wyciągnął kartkę.

- Panowie, prezydent list do nas napisał, w podzięce za poparcie podczas wyborów. Za to, że na niego głosowaliśmy.

Spojrzał na kolegów. Wyraz twarzy Łysego lekko go zastanowił.

- Wszyscy na niego głosowaliśmy, prawda?

Rysio i Klucha służalczo pokiwali głową, natomiast Łysy spuścił wzrok jeszcze niżej.

- Wszyscy!!??

- No... bo ja... - ze łzami w oczach wykrztusił Łysy. - Bo koledzy na mieście opowiadali, jak Bronek swojego profesora na mieście spotkał, i tamten go spytał, co u niego słychać. No to Bronek mówi, ze ożenił się, że ma pięcioro dzieci, a profesor na to - tak, tak, w szkole też nie uważałeś...

- A co to ma... - krzyknął Klucha, ale Łysy kontynuował:

- No i jak zobaczyłem, że on z tą wikipedią ciągle, że używa słów których nie rozumie, że jedzie do Belwederu na plecach premiera, to ja sobie tak pomyślałem, no po co mi taki nieudacznik za prezydenta, no i poszedłem i... i... i...

- Na Kaczora? - chóralny krzyk zmroził Łysemu krew w żyłach.

- Ale jak to... na Kaczora? - oczy Rysia były okrągłe jak spodki.

- A tak to, debilu jeden! - Łysy przeszedł do ataku. - A co myślisz, że jak ty nie masz mózgu, to już każdy jest niedorozwinięty?

- Spokój, spokój, panowie - zrezygnowanym głosem rzekł Edamski, pozornie nie zwracając uwagi na zawiedzioną minę Kluchy, spodziewającego się kolejnej zadymy. - Panowie, musimy coś szybko ustalić, w końcu zaraz Europride.

- O, słusznie - zatarł ręce Rysio. - Musimy tłuc skurwieli.

- Nie! - Edamski był bliski załamania. - Musimy ich poprzeć!

- Poprzeć? - Oburzył się Rysio. - Jak to poprzeć? Tłuc by ich ciągle, za to ciągłe ssanie!

- Mądrze mówi! - Łysy nagle przeszedł do koalicji z Rysiem. - Tłuc ile wlezie. Stadami wybijać!

- Panowie, ale my proeuropejscy jesteśmy! Musimy popierać, a nie zwalczać!

- Ale komary? - zdziwił się Rysio.

- Jakie znowu komary? - Edamski z Kluchą spojrzeli po sobie, jeden ze złośliwym uśmieszkiem, drugi z rezygnacją.

- No przecież sam Sekretarz powiedział - Rajd. A Rajd najlepszy na komary, nie?

- Prajd!! Europrajd!! Parada równości, miłości i tolerancji!

Łysy zamilkł, z zainteresowaniem spoglądał na Rysia, który z palców jednej ręki zrobił kółeczko, a palec wskazujący drugiej ręki przesuwał tam i z powrotem wewnątrz.

- Znaczy delegację musimy wysłać? - upewnił się Klucha.

- No właśnie. A księgowy ze swoim mężem w Holandii, u kuzyna męża ze swoim mężem.

Łysy, który właśnie podnosił do ust filiżankę kawy z pływającym po wierzchu pasemkiem śmietanki pozieleniał. Przez chwilę usiłował się powstrzymać, jednak matka natura zwyciężyła. Po chwili słychać było dobiegający z toalety odgłos przypominający nawoływanie się niedźwiedzi.

Edamski westchnął, otarł pot z czoła.

- Może Maneh Kakalulu?

- A co on? Przecież żonę ma?

- Ale Afropol. Inny, znaczy. Mniejszość afropolska.

- Nieee... To nie przejdzie. To musi być ktoś zdezorientowany. Innej orientacji, znaczy. Albo choć pozorant.

Łysy, blady, opuścił ubikację. Wszyscy spojrzeli w jego kierunku. Spocone, umięśnione ciało prześwitywało przez koszulkę. Lśnił tatuaż w kształcie korony cierniowej, oplatający ramię. Twarz, z dwudniowym zarostem, w połączeniu z kwadratową szczęką nadawała Łysemu wygląd macho czemu przeczyło jednak łagodne, romantyczne, nieco smutne spojrzenie błękitnych oczu.

.Edamski z błyskiem w oku spojrzał na Kluchę. Zrozumieli się bez słów.

- Łysy, popełniłeś ogromne wykroczenie. Zagłosowałeś na Kaczora. W zasadzie powinniśmy cię usunąć, ale dostaniesz od nas szansę odkupienia win.

- OK, co mam zrobić? -ucieszył się Łysy. Po ich minach poznał, że nie będzie to łatwe.

- Niewiele - odrzekł Edamski. - Musisz tylko...

-----------------------------------

Nieliczni przechodnie zastanawiali się, czy to był odgłos ryczącego niedźwiedzia? Czy słonia? Ale odkąd to niedźwiedź czy słoń kończą swój ryk klasycznym, polskim "..... maaaaać!!" ??

Parytet

2010-05-07 18:55:00 · Skomentuj
Trójka mężczyzn z zainteresowaniem spoglądała na Sekretarza. Edam Edamski - do niedawna po prostu Adam, ale Edam brzmiało w wymowie bardziej europejsko - wyciągnął zwitek papieru, chrząknął, wysmarkał nos i zaczął:

 

- Panowie, wkrótce wybory do Sejmu. Nasza lista będzie liczyć szesnastu kandydatów. Ponieważ staliśmy się partią cywilizowaną... - spojrzał na Rysia, rozmazującego gluty po stole i westchnął - ponieważ staliśmy się partią europejską, na naszej liście wprowadzimy parytet.

 

- Parytet? - Łysy ze zdumienia oblał się kawą. - A na cholerę nam parytet?

 

- No właśnie, po co? - zapytał Klucha.

 

Rysio nic nie powiedział, jednak mętny wzrok wskazywał, że jego umysł intensywnie pracuje.

 

- Tak ma być i już. Sam Prezes się domaga. - Edamski błysnął okularami dla podkreślenia wagi swoich słów. Niepotrzebnie, na samo brzmienie słowa "prezes" wszyscy pokornie spuścili wzrok.

 

Edamski, nie słysząc sprzeciwów, kontynuował:

 

- A zatem połowa głosów dla kobiet.

 

- Jaja sobie robisz? - nie zdzierżył Klucha.

 

- Przypominam...

 

- Dobra dobra, ja wiem, wola Prezesa. Ale połowa dla bab?

 

- Dajmy im cztery miejsca - powiedział Rysio.

 

- Osz durniu ty, połowa to przecież osiem. Liczyć nie umiesz?

 

- Ja umiem, ale one... hehehe - przebiegle zaśmiał się Rysio. - Moja jak wyliczała dni niepłodne, to się siedmiu dzieci dochowałem.

 

- Bo trzeba było gumki stosować, dzieciorobie. - Łysy popatrzył z góry na kolegę.

 

- Twoi rodzice mogli gumkę zastosować, zabójco nienarodzonych! - oburzył się Rysio.

 

- Taaak? A twoja stara to ma dwóch ojców!

 

- A twoja stara... a twoja stara.. to goni własny ogon! - Rysio już miał się rzucić na Łysego nie bacząc na fakt, że kolega jest dwa razy większy, ale sytuację rozładował Edamski.

 

- Spokój, spokój, panowie... Takie zachowanie nie przystoi wierchuszce naszej partii, prawda?

A zatem osiem głosów dla kobiet - zanotował na kartce. - Jeden musi być dla mniejszości seksualnych.

 

- Pedały? - wyszczerzył zęby w krzywym uśmiechu Łysy.

 

- Homoseksualiści. Jedną les podrzucimy babom, a jeden mężczyzna?

 

- To ja proponuję Wacusia, tego księgowego z Wrocławia. Prezes go lubi. - zauważył zaskoczone spojrzenia kolegów i szybko dodał: - Nie no, tak go lubi, bez podtekstów.

 

- A ja słyszałem, że on żonę ma. Podobno to romantyczka. - zauważył Rysio.

 

- Zgadza się. - Błysnął zębami Edamski. - Roman Tyczka, spec od komputerów. Ślub wzięli w Holandii, bo to u nas to wiecie...

 

- Wiemy. Kogo tam jeszcze mamy dać?

 

- Związkowcy.

 

- A to ja proponuję Krzycha z "Niezawisłości" - wyrzucił z siebie Łysy. - Mocny chłop, butelką z benzyną na pięćdziesiąt metrów policjanta trafia.

 

- A Albercik? Dwie opony od ciągnika dźwignął, a jak nimi jednemu aspirantowi przy...

 

- Dobra, dobra, może być Albercik - warknął Edamski. - Krzycha też wpisz, żeby nie było, że kogoś dyskryminujemy. Tak przy okazji, jakiegoś zielonego mamy?

 

- Kosmitę? - zdziwił się Rysio. - To i E.T. jest parytetem?

 

- Ekologa, głąbie - życzliwie odpowiedział Klucha. - Edek, syn tej cycatej z biura jakieś żabki przenosił przez ulicę. Może by pasował?

 

- Pasowałby, a jakże - odpowiedział Edamski. - Tyle że jak obwodnicę Augustowa robili, stanął przed walcem, rozłożył ręce i powiedział, że choćby miał zginąć w imię obrony ślimaczków, nie zejdzie. No i walec zrobił z niego ślimaczka, świeć panie nad jego duszą.

 

- Ups... - Klucha był lekko zaskoczony. - Trza by cycatą pocieszyć... Znaczy się... - speszył się, obrzucony spojrzeniami kolegów - Ja nie o tym... Ten Grześ, ten wąsaty, krzaczki jakieś hoduje. Może on?

 

- Może być - Edamski zanotował coś w kajeciku.

 

- Ale... - próbował zaprotestować Łysy.

 

- Powiedziałem, może być!

 

- Ale on...

 

- Powiedziałem, może być!! - ryknął Edamski.

 

Łysy zamilkł, bulgocąc pod nosem coś o pieprzonej konkurencji na rynku, ale Edam udawał, że nie słyszy. Zamiast tego postawił ptaszka przy następnym punkcie i spokojnie rzekł:

 

- A teraz afropol. Mamy afropola?

 

Zapadła cisza, wszyscy nerwowo spoglądali po sobie. Nagle Klucha krzyknął:

 

- Maneh Kakalulu! Narzeczony naszej Moniki!

 

- O widzisz, dobrze kombinujesz... Jutro przyjmij go do naszej partii, wydaj legitymację i nalicz składki za trzy lata wstecz. I niech na kurs polskiego się zapisze. Ocućcie Rysia i kontynuujemy.

 

Rysio, zamalowany konkretnie w gębę przez Łysego, powoli dochodził do siebie. Przez chwilę zdawało się, że stracił zdolność wymowy.

 

- Muuuuuuu... muuuu... muu...

 

- Popraw - krótko rzekł Edamski do Łysego. Ten nie wahając się, poprawił lewym prostym. Rysia jakby odetkało.

 

- Murzyna? Do wyborów? Czy was popier...

 

- Afropola, Rysiu, afropola. - przerwał stanowczo Rysiowy wywód Edamski. - Jesteśmy w Europie i musimy pamiętać, że wszyscy ludzie są równi. Judeopole również. Łysy! - krzyknął, bo wzrok Rysia zrobił się dziwnie mętny. Ale poprawiać tym razem nie trzeba było.

 

- Rysiu, od kogo kupiłeś tramwaj, Kolumnę Zygmunta i sto dolarów z Donaldem Tuskiem? - zarechotał Klucha. - Jak mu tam było po ojcu? Samuel Josifowicz?

 

Rysiu spurpurowiał dla odmiany, ale zanim zdążył coś powiedzieć, Edamski rzekł:

 

- A zatem biznesmen. Pasuje.

 

- Ale złodziej!

 

- Uczciwych było dosyć, by ten kraj rozkraść. Panowie, lista pełna!

 

Rozległy się oklaski. Spontanicznie zaczęli poklepywać się po plecach, kiedy nagle rozległ się okrzyk:

 

- Jezus Maria, Prezes!!!

 

Cisza trwała długo. Po pięciu minutach Edamski jako pierwszy odważył się otworzyć oczy i wstać z klęczek. Rozejrzał się dyskretnie, upewnił, że są sami i rzekł:

 

- Co za dureń krzyknął?

 

- Ale Prezes... - powiedział nieśmiało Rysiu.

 

- Przecież go tu nie ma, durniu! - zdenerwował się Klucha.

 

- No właśnie. Na liście też go nie ma. A jak może być lista bez Prezesa?

 

- O kurwa.. - Każdy pomyślał to, co tylko Łysy zdołał wypowiedzieć.

 

Przez długą chwilę spoglądali to na siebie, to na listę. Ktoś musiał to powiedzieć. Ale nikt się nie mógł odważyć. Edamski, zawsze pewny siebie, tym razem nerwowo zaplatał palce. Łysemu trzęsły się ręce, jak po urodzinach Prezesa. Klucha na przemian to płakał, to modlił się. Aż w końcu nie wytrzymał Rysiu i zadał to pytanie:

 

- To kogo wywalamy?

Słuchaj, Rychu...

2009-11-05 08:46:09 · Skomentuj
Słuchaj, Rychu. - No słucham. - Jest sprawa,
Zapowiada się niezła zabawa
Trza słów kilka wykreślić w ustawie,
Kasę wziąć, pół na pół i po sprawie.

Zdzichu mówi, że masz możliwości,
a prosiło mnie dziś kilku gości,
by podatek znieść na automaty,
bo podobno są z nich same straty.

One dają tyle radości,
Dzieciak gra na nich dla przyjemności,
Przecież one są dla zabawy!
Radę dasz? - Ależ tak, nie ma sprawy.

Z kumplami dziś się spotkamy,
przy piwku se pogadamy,
Co trzeba wyciąć - wytniemy,
Co dodać trza - dopiszemy,

A potem w sejmie przepchniemy,
Szybciutko przegłosujemy,
I wszystko jest ustalone.
Pieniądze już podzielone?

Nic z tego! To dzwonię ja! Agent Tomek!

Tyci tyci petencik

2009-02-06 06:32:55 · Skomentuj
***
Niniejszym dedykuję ten utwór
Wszystkim paniom z urzędów skarbowych, ZUS-ów, Poczty Polskiej
i tym podobnych instytucji
w podzięce za nacechowaną wzajemnym zrozumieniem:
ofiarność, poświęcenie, rzetelność i kompetencję.

***


Kiedy wchodzi po schodach, czuje męki prawdziwe,
Klamka lekko opada, a drzwi skrzypią złośliwie.
W rękach drżących, spoconych, trzymając dokumencik,
Wkracza w paszczę potwora, tyci tyci petencik.

W dżungli biurek i stołków, szuka ciągle człowieka,
Nikt na niego nie patrzy, nikt na niego nie czeka.
Więc nogami przebiera, i bezradnie się kręci,
Czeka wciąż na obsługę, tyci tyci petencik.

Widzi panią, blondynę, urobioną po łokcie:
Pije kawę, gra w karty i maluje paznokcie.
Pasjans trzeba ułożyć, a to trudne zajęcie,
Twój czas jeszcze nie nadszedł... Tyci tyci petencie.

Inna wchodzi dostojnie, jak angielska królowa,
A on nie wie, czy prosić, czy po nogach całować.
"Może pani pomoże?" - wypowiada zaklęcie.
Ona patrzy z niechęcią - Spadaj, tyci petencie.

I tak stoi i stoi, i tak marzy i marzy,
Żeby ktoś mu chciał pomóc, żeby ktoś zauważył,
Spojrzał z troską, uwagą, żeby nie czuł niechęci...
Kim ty jesteś właściwie? Tyci tyci petencie?

Wtem królowa pieczęci wstaje niespodziewanie!
Kiwa dłonią łaskawie, żeby złożył podanie.
Kawę na bok odstawia i dokument przyjmuje,
Krzywo spojrzy nań z góry...

... choć komputer się psuje,
Login umknął z pamięci, hasło wpisze pięć razy,
A w instrukcji obsługi same trudne wyrazy,
Przestał pisać długopis, nie ma tuszu pieczątka,
Wszystko ginie znienacka od samego początku.

W końcu spręży się cała, odda pismo łaskawie,
Splunie cichcem pod biurko, w myślach przeklnie plugawie:
„Idź do jasnej cholery, ty przebrzydły natręcie!!!”

I tak musisz tu wrócić
Tyci tyci

Petencie.

Oszczędności

2009-02-06 06:31:49 · Skomentuj
- Nie idę, chłopaki,sorry. - Pomachał kolegom na pożegnanie. Z zazdrością popatrzył na oddalające się sylwetki. Głośno przełknął ślinę. Ech... zimne piwko, pizza, świeże plotki - tyle ostatnio było do obgadania. Jednak musiał się powstrzymać. Wziął kartkę z napisem "Oszczędności",
pokrytą skrupulatnymi obliczeniami i dopisał do niej:

- Piwo... z pięć, może sześć... po osiem zeta sztuka... plus pizza za trzydzieści, to będzie... to będzie... - cholerna matematyka, kto to wymyślił? -Siedemdziesiąt osiem! - Rozpromienił się. Dopisał sumę na karteczce.

Cienko posmarował bułkę pasztetem. Otrząsnął się z obrzydzeniem. "Kto to jada?" - pomyślał, wnet jednak uśmiechnął się zwycięsko. "Polędwica - 30 zł." - dopisał.

Trochę zaoszczędzi na obiadach. Żona może jeść obiadki w szpitalu. Ciąża okazała się być zagrożona. Typowa wpadka, ale za to na karteczce dumnie widniał napis: "Prezerwatywy - 8 zł."

Właśnie, żonę by trzeba odwiedzić. Nocna wizyta w ogródku sąsiada zaowocowała kolejnym wpisem. Spoglądając na bukiet chryzantem zapisał: "Kwiaty - 20 zł."

Nagle zadzwonił telefon. Chwilę porozmawiał, uśmiechając się szeroko. Samochód!! Poszedł za 60.000. Ale wpis! Ale wpis!!

Zsumował oszczędności całego dnia. Trzy razy, dla pewności. Wyszły trzy rezultaty, więc otrzymane wyniki uśrednił.

60.136... To jeszcze zostało... jeszcze zostało...

Szesnaście miliardów, dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć milionów, dziewięćset trzydzieści
dziewięć tysięcy osiemset sześćdziesiąt cztery złote.

"Zawsze to jakiś początek" - pomyślał, wsiadając na rower. Za nim, na swoich czarnych, błyszczących rowerach górskich z trudem mieściło się dwóch borowików. - "A jeszcze dwie stówy od Zbyszka, założyliśmy się przecież, czy Kazik dmuchnie tą małą blondynę w Londynie."

Zastanowił się. Jeśli wszyscy jego podwładni, którym nakazał cięcia, zaoszczędzili tyle co on, to mają już jakiś milion. A każdy głupi przecież wie, że pierwszy milion jest najtrudniejszy.

Potem już leci z górki, niczym WIG20.

Odlot, czyli wojna Kaczora z Donaldem

2008-10-15 11:36:19 · 1 komentarz
Nerwowo spoglądał na zegarek. Do odlotu było jeszcze pół godziny, wskazówki zdawały się wlec niczym budowa autostrad. "Nie zdąży, nie zdąży..." - pomyślał. Nagle jego mózg przeszyła przenikliwa myśl.

- A jeśli drugi pilot wyzdrowieje?

- Spokojna głowa - ubrana na czarno kupa mięsni o aparycji Joli Rutowicz poklepała się po kieszeni. - Jeśli ma zdrowy organizm, sraczka będzie go męczyła jeszcze tylko dwa dni.

- A jeśli nie? - Słońce Peru spojrzało na ochroniarza.

- A jeśli nie jest zdrowy?

Bodyguard zmarszczył brwi, nie spodziewał się, że jego pracodawca może zadawać tak oczywiste pytania. "Ech, co ta wojna Kaczora z Donaldem robi..."

- Gdyby NIE BYŁ zdrowy, mielibyśmy tylko jednego pilota, który obsługuje tego Zaporożca.

- Chyba Tupolewa? - Radek nieśmiało poprawił MIB-a. Tenże spojrzał na niego z góry i westchnął: - Jeden pies...

- Kwadrans! - rozładował sytuację premier. - Nie ma go, polecimy sami!

Z jego twarzy nie zdążył jeszcze zejść słynny uśmiech cudotwórcy, kiedy coś się stało.

Nagle między nogami ochroniarza przemknął mały cień.

- Nie uda ci się! - krzyknął prezydent. - Ja polecę!

***

Grupa osób, czekających dotychczas na swoją porę odlotu, zgromadziła się wokół dwóch walczących kogucików. No, w zasadzie kogucika i kaczorka.

- Ja jestem premierem tego państwa i ja polecę!

- A ja jestem prezydentem i ja polecę!

- Chyba z pomocą biura turystycznego!

- DuckTravel albo DoubleTrouble maja wolne miejsca - ochroniarz puścił oko do Radka.

- To jest samolot prezydencki i ja nim polecę.

- Nie bo ja!

- Niebo to ty zostaw mi, a ty sobie cos zajaraj, będziesz miał lepszy odlot!

- Osz ty konusie jeden - premier chwycił prezydenta za klapy. Ten zaczął podskakiwać niczym cena paliwa, aż w końcu za czwartym razem dosięgnął szyi premiera.

- Mafia? - spytał jakiś pasażer, który dopiero co podszedł. Drugi odpowiedział mu z pobłażliwością:

- Nie, jak zawsze - Polacy.

W tym momencie ochroniarz pochylił się, odciągnął prezydenta. Drugi chwycił pod pachy Donalda. Pobladły nagle Radek szepnął:

- Panie premierze...

- My polecimy, Radek, zobaczysz...

- Ale panie premierze...

- Nie martw się, on nie ma akredytacji.

- Ale...

- Ale co, wyksztuś to wreszcie!

- Samolot...

- Co samolot?

- Odleciał....

***

Uczestnicy szczytu z napięciem wpatrywali się w drzwi. "Ciekawe, który z nich przyleciał" - pomyślał Sarkozy.

- Butelka dobrego ginu, że prezydent - powiedział. - W końcu sam go zaprosiłem.

- Po cholerę - zdziwił się sąsiad.

- A takie wrażenie sprawiał dziwne - mruczał pod nosem, rozglądał sie lękliwie, samą mineralną pił - to pomyślałem: "Niech sobie pobędzie trochę biedaczek między ludźmi, wigoru nabierze, drinka machnie i od razu mu sondaże skoczą".

- Ja tam myślę, że premier wygra.

- Cii... Wchodzi...

Otwarły się drzwi. Postać w czarnym garniturze i czarnych okularach majestatycznie wkroczyła na salę. Biały szal, otaczający szyję, dumnie powiewał. W dłoniach, schowanych w białych rękawiczkach, trzymał czarną laskę. Mężczyzna powoli zdjął cylinder i rozejrzał się po sali.

- To prezydent?

- A skąd - szepnął Sarkozy. - Tamten jest niższy. Nie pamiętasz, jak na raucie obraził się na Merkel i na stojąco wszedł pod stół?

- Na premiera też nie wygląda, brak mu aureoli, no i te okulary... Tamten, jak się uśmiechnął, to zdawało się, że ptaszki śpiewają, motylki latają a zza pleców zaraz wyleci biały gołąbek.

Przewodniczący nie wytrzymał:

- Serdecznie witamy przedstawiciela polskiej delegacji. Kogo mamy zaszczyt powitać?

Mężczyzna zdjął ciemne okulary, powoli strzepnął niewidoczny pyłek z marynarki i rozgladając sie po sali stanowczym głosem powiedział:

- Listkiewicz. Michał Listkiewicz.


12»
Autor
O blogu
  • wkrótce
Najnowsze posty
Najpopularniejsze posty
Moje pliki
Linki
Statsy bloga
  • Postów: 15
  • Komentarzy: 1
  • Odsłon: 304609

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi