< > wszystkie blogi

Morskie opowieści

26 maja 2012
I żeby wątpliwości nie było: "Może ktoś się będzie zżymać mówiąc, że to zdrożne wieści, Ale to jest właśnie klimat morskich opowieści."
Szliśmy we czterech, jasny gwint Do Giżycka przybyliśmy wcześnie rano, około czternastej. Giżycko, stara rybacka osada, to obecnie wielkie miasto portowe, poprzecinane setkami kanałów i ciasnych uliczek. Na co drugim rogu tawerna, na co czwartym burdel. I przystanie, mniejsze i większe. A w każdej czatuje kupiec o chytrych, kaprawych oczkach, oferując statki większe i mniejsze, na wynajem i do kupna. My mieliśmy już od dawna upatrzony piękny slup, niezbyt duży, za to szybki i zwinny, zbrojny w dwanaście dział, różnego kalibru. Zwał się Wiedźmin. Załadowaliśmy kupione wcześniej zapasy (głównie rum, proch i kule armatnie) i ruszyliśmy. Wyjście z portu do łatwych nie należy. Wszędzie pełno jest zdradliwych raf, a trafić na właściwy kanał nie jest łatwo. Nasz kapitan pływa jednak po tych wodach od lat i wyprowadził nas na otwarte wody bez trudu. U wejścia do giżyckiego portu jest kilka wysepek, nastroszonych rafami. Na każdej stoi fort zbrojny w ciężkie działa i załogę gotową bronić niezależności miasta od zakusów królów. Jest to więc doskonała kryjówka dla piratów, korsarzy, złodziei, morderców, kurew i wszelkiej maści szumowin. Wyspy osłaniały nas od wiatru i oczu wroga. Zmierzchało już, gdy wyszliśmy spomiędzy wysp i od razu wpakowaliśmy się na liczącą ze dwadzieścia okrętów flotę francuską. To dwudziesty czwarty był lutego, poranna zrzedła mgła. Wyszło z niej siedem uzbrojonych kryp i turecki niosły znak Na szczęście zmierzchało już, i powiał silny wiatr od dziobu. Francuzi zauważyli nas, gdy byliśmy już poza ich zasięgiem. Ich flota wielkich i ciężkich okrętów nie mogła płynąć na wiatr tak ostro i szybko, jak nasz wspaniały Wiedźmin. Oddali tylko kilka strzałów, które chlupnęły w wodę ze sto sążni za naszą rufą. Po kilku godzinach, gdy ostatniego Francuza skryły ciemności, mogliśmy zrobić zwrot i wrócić na kurs do naszego celu - portu Sztynort. Po drodze trafił nam się jeszcze mały kupiecki stateczek. Nawet się nie bronił specjalnie. Po drugiej naszej salwie stanął w dryf. Wzięliśmy, co było do wzięcia. Łajba nie przedstawiała wartości, więc puściliśmy ich wolno. Port w Sztynorcie przywitał nas mdłym zaduchem tawern. Położony w głębokiej zatoce do której wiedzie jedynie wąski przesmyk jest zupełnie osłonięty przed falami oceanu. Ale takie położenie powoduje też, że powietrze tam stoi. I całe miasto kisi się we własnym smrodzie. Udaliśmy się więc do najlepiej wyglądającej tawerny i oddaliśmy typowo żeglarskim rozrywkom: Gdy nastał dzień okazało się, że trzosy nasze diabli wzięli, a pozostał nam tylko kac. W dodatku jeden z nas wyraził zdanie odmienne niż stali bywalcy tawerny, co skończyło się bijatyką. Polała się krew, w tym, jak się później okazało, syna gubernatora. Co gnojek robił w portowej, plugawej tawernie, nie wiem. Ale efekt był taki, że w ostatniej chwili odbiliśmy od kei, żegnani salwą z muszkietów gubernatorskich żołdaków. Pusto w kieszeniach, zniknął szmal, statek - ścierwo płynie w siną dal Wyszliśmy znów na otwarte wody. Wiatr nam sprzyjał, pogoda też. Naszym celem był kolejny port, Węgorzewo. Postanowiliśmy zaczaić się na szlaku kupców pływających ze Sztynortu do Węgorzewa i obłowić się nieco po drodze. Fortuna sprzyjała, więc nim ujrzeliśmy wejście do Węgorzewa, kabzy znów były pełne. Co się działo w Węgorzewie, niech zostanie w Węgorzewie. Dość powiedzieć, że też już nas tam nie lubią. Ale udało nam się większość złota przyoszczędzić. Głównie dlatego, że już drugiego dnia musieliśmy stawiać żagle i jeszcze się ostrzeliwać nieco na odchodnym, by pościg zniechęcić. Wypłynęliśmy spokojnie, była gęsta mgła nikt nie wiedział, że za nami wielka burza szła Kierowaliśmy się już z powrotem do Giżycka, bo czas był kończyć ten rejs. W pół drogi jednak dopadł nas straszny sztorm. Fale nas rzucały w górę i w dół, sternik ledwo trzymał ster Wanty trzeszczały, z grota został strzęp. Bosman w ostatniej chwili złapał szot foka. Pozwoliło to nam utrzymać kurs i pewnie życie, ale lina obcieła mu palec. Po pięciu godzinach ciężkiej walki może zaczęło się uspokajać. Musieliśmy zrobić niezaplanowany postój. W małej zatoczce opodal Sztynortu stanęliśmy na kotwicy by naszego dzielnego Wiedźmina doprowadzić do porządku. W zatoczce była mała przystań. Mieszkał tam stary pirat, który za beczkę rumu i parę sztuk złota pomógł nam zdobyć nowy grot. Gdy wypłynęliśmy Wiedźmin był w tak dobrym stanie, jak gdy go braliśmy. Do Giżycka dotarliśmy kilka dni później. Łajbę odsprzedaliśmy gościowi, od którego ją wzięliśmy. Jeszcze powłóczyliśmy się po spelunach portu... i trzeba było wrócić do rzeczywistości :D Tak to mniej więcej wyglądało. Za podsumowanie niech posłuży kolejny refren z pieśni żeglarskiej: Kiedy słońce zachodzić zaczyna jak co wieczór z tawerny niesie znajomy gwar. Tylko większe przechyły, tylko silniejszy wiatr w opowieściach tych samych od lat.
 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi