Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Wielka księga zabaw traumatycznych CXXI

31 166  
3   4  
Kliknij i zobacz więcej!Jeśli szukasz tu czegoś z czego można się pośmiać zrywając boki - zawiedziesz się. Natomiast jeśli trafiłeś tu szukając ludzi, którzy niemalże trafili do księgi Darwina - zapraszam. Dzisiejszym bohaterom w komplecie udało się przeżyć, choć były i złamania i zranienia...

Nie powtarzajmy tego! Nigdy! Osobom, których psychika nie jest wypaczona stanowczo odradzamy lekturę, pozostałych zapraszamy, im i tak jest wszystko jedno...

DESKOROLKA

Miałem wtedy około 9-10 lat. Z moim ulubionym kumplem Konradem (kumpel od pierwszej klasy podstawówki) wybraliśmy się na deskorolkę, a że nie potrafiliśmy jeździć (na nogach) na stojąco, to jeździliśmy razem (we dwóch) na siedząco. Za moim blokiem jest taka dość duża górka, z której często zjeżdżaliśmy. Konrad z przodu kierował, a ja z tyłu robiłem za silnik (machałem łapami).
Pewnego razu pech tak chciał, że mój palec prawej ręki wylądował pod kółkiem deski i przeleciał pod nim. Poleciałem z płaczem do domu, mama z babcią zrobiły opatrunek i się jakoś zagoiło, nie licząc tego, że przez jakieś dwa tygodnie nie miałem paznokcia.

by Wraith17

* * * * *

KOSMONAUTA

Było to bardzo dawno temu, kiedy w kosmos poleciał Gagarin. Dużo się mówiło o kosmonautach i ich treningu. Obaj z bratem byliśmy u rodziny na wsi, gdzie wuj miał pasiekę. Zobaczywszy wirówkę do miodu postanowiliśmy gospodarskiego kotka przygotować na kosmonautę. Wsadziliśmy go do wirówki, zakręciliśmy kilka razy korbą. Po zatrzymaniu maszyny okazało się że kotek dostał zeza i leży jak placek. Uznaliśmy, że za mocno zakręciliśmy mu w głowie, więc z powrotem do wirówki i obroty w przeciwnym kierunku. Kotkowi to nic nie pomogło, zapaskudził całą wirówkę. Wujo kazał nam ją dokładnie umyć, a kotek do końca swoich dni na nasz widok zawsze gdzieś znikał.

by Mich9

* * * * *

WYŚCIG

Dawno, dawno temu na religię chodziło się do salek katechetycznych przy kościele - trzeba było iść albo po szkole, albo przed. W którejś klasie trafiło, że mieliśmy religię rano. Przy kościele na trasie naszej drogi do domu wykopane były ogromne doły z wodą - prowadzono kanalizację. Włażąc do tych wykopów nogi zapadały się po kolana w mokrym żwirze, całe spodnie były utytłane, trzeba było matkom jakieś głupoty opowiadać, żeby wyjść z twarzą. Wracamy jakoś w październiku/listopadzie z religii i przechodząc obok tychże dołów wpadamy na pomysł - puszczamy łódki z papieru! Dobra, zrobiliśmy łódki, puściliśmy. A nudno - no to wyścigi! Dmuchanie nie pomagało, urwaliśmy długie witki i popychaliśmy nasze łódeczki do przodu. Lataliśmy dokoła tego dołu, aż wreszcie łódki znalazły się przy urwisku, z którego wystawały jakieś korzenie. A łapiąc za te korzenie i wychylając się nad wodę znacznie zwiększało się zasięg witki. Jeden się wychylił, popchnął, drugi się wychylił, popchnął, trzeci się wychyli i w tym momencie pękł korzeń. Kolega wylądował w brudnej wodzie, cały się umoczył - łącznie z kurtką i czapką. Odprowadziliśmy go do domu - wchodząc na swoje podwórko broda już latała mu nieźle. A do szkoły przyszedł jak się wykurował - za jakieś 3 dni.

by Thorn73

* * * * *

PIJAK

Nasze osiedle było ostatnie pod lasem, mało kto z obcych tam się zapuszczał, my w lesie mieliśmy swoje domki, kryjówki i takie tam. Kiedyś (jakoś na początku szkoły średniej) kumple znaleźli w lesie robocze portki (ogrodniczki) i gumofilce. Jakoś długo nie trwało, jak wpadli na pomysł - wypełnili spodnie igliwiem, liśćmi i czym tam się dało, "włożyli" gumofillce "na nogi" i położyli "faceta" przy ulicy (może za dużo powiedziane - wąski kawałek asfaltu za osiedlem, łączący osiedle z następną ulicą) tak, że nogi spoczywały na asfalcie, a "głowa" (której nie było) leżała w krzakach. Stanęliśmy obok i czekaliśmy na reakcje kierowców. Pamiętajmy, że samochodów było 10 razy mniej niż dziś, więc chwilę czekaliśmy. Mieliśmy uciechę, jak to kierowcy podjeżdżali, zwalniali, zawracali. Jedyną, która się przejęła była pani ok. 40-tki, prowadząca malucha i miała na dodatek zagipsowaną jedną rękę. Zatrzymała się i pyta "Chłopcy, nie wiecie co się temu panu stało?". My, wspinając się na szczyty elokwencji chórem odparliśmy, że nie wiemy, natomiast od tego pana czuć alkohol i my się trochę boimy. W tym momencie kumpel, który stal trochę dalej podchodzi i zasadza naszemu "facetowi" parę solidnych kopów. Babka z wrażenia zaniemówiła, my w śmiech - i w tym momencie zobaczyliśmy na horyzoncie niebieską Nyskę. Miałem chyba wtedy życiówkę na setkę - rozpierzchliśmy się w las, kolega, który wracał z obiadu opowiadał, że milicja zabrała naszego "znajomego". Ale czy dowieźli go na izbę nigdy się nie dowiem.

by Thorn73

* * * * *

WOJNA!

Wychowałem się na starym osiedlu domków jednorodzinnych. Na którejś alei zdarzyło się, że był dom budowany "od zawsze", jego teren (nie było płotu) traktowaliśmy jak swój. Któregoś dnia wleźliśmy tam, ja zszedłem do wjazdu do garażu, kumple zostali u góry. Zaproponowałem , że może pobawimy się w wojnę (ach, ten wpływ Czterech pancernych) i ten wjazd do garażu to będzie okop i my będziemy Niemców atakować. Na to kumpel z góry, że jak chcę się bawić w wojnę, to on właśnie atakuje nieprzyjacielski okop - i zaczął we mnie walić kamieniami. Nie pozostałem dłużny, złapałem co tam było pod ręką i huknąłem tak celnie, że zabawa się skończyła - rozbiłem kumplowi łeb, skończyło się na chirurgii w pobliskim szpitalu, a kumpel chodził kilka dni po szkole w glorii chwały z wygolonym kawałkiem czaszki.

by Thorn73

* * * * *

SPOSÓB NA NUDĘ

Dziadek miał fermę drobiu oddaloną od domu jakiś 3 km. Podjeżdżało się samochodem, dla dzieciaków zawsze jakaś, frajda, dziadek lubił nas zabierać, a my mieliśmy uciechę polatać po dużym ogrodzonym terenie, czy poganiać kurczaki w środku. Kiedyś z młodszym kuzynem pojechaliśmy z dziadkiem, on zajął się jakąś robotą, my mieliśmy się zająć sami (tak chyba wiekowo to mięliśmy 14 i 11 lat). Coś tam porobiliśmy, posmakowaliśmy zimowych jabłek (chociaż środek lata był), pobiegaliśmy, ale dziadkowi coś długo schodziło. Poszliśmy więc do niego i pytamy co mamy robić? Dziadek (wieczny jajcarz) zajęty reperowaniem jakiegoś sita rzucił przez ramię "Kamienie na dach noście". Dobra, jakieś zajęcie jest. Poszliśmy, załatwiliśmy drabinę, i poszliśmy w pole szukać kamieni. Nawaliliśmy tego na dach ze 20 sztuk i zaczęliśmy się zastanawiać, czy wystarczy. Poszliśmy do naszego guru i pytamy "dziadek - jest ze dwadzieścia, dwa takie całkiem duże." Dziadkowi oczy zaczęły się robić okrągłe, chyba dopiero po chwili skumał o co idzie - "Jezus, Maria, dach mi się zawali, zwalać mi te kamienie, ale już!". Odwróciliśmy się na pięcie, wkurzeni brakiem zdecydowania u dziadka ("nosić, nie nosić"...) Wleźliśmy na dach i zaczęliśmy zwalać kamienie na dół. No i tak sumiennie zrzucaliśmy, że z jednym kamieniem (z tych całkiem dużych) na dół poleciał również mój kuzyn. Zeskok nawet ładnie mu wyszedł, spadł na nogi i usiadł na zacnej części swego ciała (która to część przez jakiś czas go bolała). Ogólnie nic się nie stało, poza wielkim strachem naszym i dziadka - no ale my byliśmy usprawiedliwieni - w końcu wykonywaliśmy polecenie starszego. Od tego czasu w naszej rodzinie gdy ktoś wspomni o nudzie dostaje propozycję noszenia kamieni na dach.

by Thorn73

* * * * *

BRAMKA

Miałem wtedy 13 lat. Pewnego dnia z kumplami chcieliśmy zrobić bramkę z jakiś patyków. Razem z jednym z moich kolegów poszliśmy poszukać materiału. Doszliśmy pod miejscowy śmietnik, wokół niego leżały rozebrane okna. Zauważyłem framugę owego okna i zaproponowałem że może to być niezły słupek do bramki. Poprzedniego dnia padał deszcz więc wszystko było mokre, wdrapałem się po starych meblach, aż po sam szczyt i chcąc wyciągnąć słupek, poślizgnąłem się i zrobiłem fikołek w tył, po tych wszystkich meblach. Z jednej dechy wystawał gwóźdź, oczywiście ja musiałem przejechać po nim ręką i tak o to stałem się właścicielem 14 szwowej rany na lewej ręce.

by Sad @

* * * * *

PTASZEK

Jako mały berbeć byłem szczęśliwym wychowankiem przedszkola, w którego skład wchodziła również całkiem spora łączka z drabinkami, piaskownicami i wszelkimi tego typu niebezpieczeństwami czyhającymi na młodych ludzi rządnych przygód. Tak się więc pewnego dnia złożyło, że wraz z kolegą rzucaliśmy do siebie jakąś taką plastikową obręczą (coś jak ringo). Dodajmy, że był to początek lat dziewięćdziesiątych. Można było wtedy dostać zabawki które nie przechodziły testów bezpieczeństwa, a państwowe przedszkola oszczędzały. Dość wspomnieć, że wspomniana obręcz miała cholernie ostre krawędzie. Rzucaliśmy tak do siebie beztrosko ptaszki kwiliły dookoła, a ja pomyślałem. Nuda! I przy kolejnym rzucie do kumpla zebrałem się na stary żarcik (byłem przekonany, że to nie zadziała) i pokazując coś ręką krzyknąłem.
- Oskar! Popatrz ptaszek!
Rzeczony obrócił się, i mniej więcej w tym momencie obręcz odbiła się od jego głowy, a właściwie przejechała dookoła.

Rezultat? Szew na 10 cm przez całe czoło, ścięta grzywka i spoooro krwi. Do tej pory mam wyrzuty sumienia.

by Laska

* * * * *

ŁYŻWOROLKOWY MISTRZ

Kiedy miałem lat 11, może 12 rozpoczynał się właśnie szał na łyżworolki. Kiedy tylko udało mi się namówić rodziców na zakup owych od razu wyruszyłem na miejsce spotkań rolkarzy - czyli pod dawny DH Smyk. Należy wspomnieć, że w okolicy Smyka podłoga ułożona jest z idealnie gładkich marmuropodobnych płyt. Przez pierwszych kilka godzin w zasadzie tylko "chodziłem" na rolkach, ale gdy tylko udało mi się opanować ruchy bardziej posuwiste pomyślałem, że już jestem gotowy by się bardziej rozpędzić. Jak pomyślałem tak zrobiłem. Jadąc naprawdę szybko zauważyłem na mojej drodze duży, wyjątkowo wysoki (około 50cm) kamionkowy kosz na śmieci. Pomyślałem więc, że bez problemu go ominę. Niestety na trasie "objazdu" pojawił się właśnie jakiś przechodzień, więc chcąc uniknąć zderzenia z bogu ducha winnym człowiekiem skręciłem w stronę wcześniej wspomnianego śmietnika. Skutek: Wstrząśnienie mózgu, karetka, zszywane czoło i łokieć. Dziś zero blizn, ale i też zero łyżworolek.

by Mitr0Z

* * * * *

STARY A GŁUPI

NAUKA


Mój młodszy synek był dość ciekawskim i wszędobylskim dzieciątkiem (w końcu chłopak). Remont mieszkania odbywał się gdy on miał ok 1,5 roku. Pozostawiony w wydawałoby się kompletnie pustym pokoju i tak znalazł piękną śrubę (a raczej wkręt do drewna) - taki 5 cm i wetkał go do kontaktu. Ryk jaki się rozległ w mieszkaniu był godny syreny transatlantyka. Okazało się że dziecku nic się nie stało, tylko z wrażenia nawalił w pieluchę. I tu zabłysnął mój małżonek - jako że mieliśmy wielkie trudności z nakłonieniem dziecka do robienia do nocnika - zaproponował, by sadzać dziecko na nocniku i wręczać dwa druty podłączone do 220 V - w końcu się powinien nauczyć.

by Eewa

Traumatycy i wszyscy inni przeżywające mrożące krew w żyłach przygody! To seria o Was i dla Was! Klikaj w ten linek i pisz! Opisz naprawdę traumatyczną historię, która zagości na stronie głównej i którą przeczytają tysiące ludzi! W tytule maila wpisz WKZT, to mi bardzo ułatwi zbieranie opowiadań.

UWAGA! Znaczek @ występuje przy nickach osób, które nie założyły sobie (jeszcze) konta na najlepszej stronie z humorem na świecie!

Oglądany: 31166x | Komentarzy: 4 | Okejek: 3 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

24.04

23.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało