W zeszły weekend wpadłem na genialny pomysł – kupiłem mojej żonie kieszonkowy paralizator o mocy 100 000 woltów. W trosce o jej bezpieczeństwo, oczywiście. Brzmi rozsądnie, prawda? Co mogłoby pójść nie tak?
Pozwólcie, że opowiem Wam pewną historię...
Przyniosłem paralizator do domu, włożyłem dwie baterie AAA i trochę się rozczarowałem, bo naciśnięcie guzika nic nie dawało. Szybkie spojrzenie w instrukcję uświadomiło mi, że muszę przyłożyć go do metalowej powierzchni, żeby zobaczyć niebieski łuk elektryczny. Super, prawda? Zadziałało (przepraszam, Dana, za przypalony ślad na mikrofalówce).
Jako odpowiedzialny mąż pomyślałem: „Powinienem przetestować to cudo, zanim dam je mojej żonie, żeby upewnić się, że działa”. Wtedy mój kot Leo, z szeroko otwartymi oczami pełnymi ciekawości, przemknął mi przez myśl jako potencjalny obiekt testowy. Ale kocham tego futrzaka za bardzo (spokojnie, Leo, jesteś bezpieczny). Oczywiście, najlepszym rozwiązaniem wydało mi się przetestowanie paralizatora na sobie.
Usiadłem w fotelu, ubrany w podkoszulek i szorty, i dokładnie przeczytałem instrukcję:
– 1-sekundowe naciśnięcie: lekki wstrząs i dezorientacja.
– 2-sekundowe naciśnięcie: skurcze mięśni i utrata kontroli.
– 3-sekundowe naciśnięcie: pełne szaleństwo, jak ryba wyrzucona na brzeg.
„To tylko dwie baterie AAA” – pomyślałem. Co mogłoby się stać? Ostatnie słynne słowa.
Przyłożyłem elektrody do uda i nacisnąłem guzik.
To, co nastąpiło potem, można opisać jedynie jako eksterioryzację – doświadczenie przebywania poza swoim ciałem. Miałem wrażenie, że bramy nieba na chwilę się otworzyły. Hulk Hogan zdecydowanie rzucił mną o podłogę razem z fotelem. Obudziłem się zwinięty w pozycji embrionalnej, zlany potem, a moje ciało drgało, jakbym został podłączony do miejskiej sieci energetycznej.
Najlepsze momenty po moim „eksperymencie”:
– Fotel leżał do góry nogami jakieś 2,5 metra dalej.
– Mój kot Leo wisiał na półce nad kominkiem, miaucząc jak jakaś zjawa.
– Moje okulary znalazły nowy dom na telewizorze.
– Oba sutki, prawe udo i moja duma drgały w sposób, którego nie da się opisać słowami.
– Ślinienie stało się moim nowym stanem normalnym, a kontrola nad... innymi funkcjami organizmu poszła w zapomnienie.
– A moje klejnoty? Wciąż nie zostały odnalezione. Wyznaczam nagrodę dla znalazcy.
A Dana? Śmiała się, aż łzy płynęły jej po twarzy, była zachwycona prezentem i teraz używa go jako narzędzia perswazji w naszym domu.
Morał tej historii: Nigdy, przenigdy nie testuj paralizatora na sobie. Pod żadnym pozorem.
(Pozdrowienia dla Leo – dzielnego małego bohatera, który przetrwał chaos).