Pod tym artykułem bojownicy napisali masę komentarzy, a wśród nich opisali także swoje godne przytoczenia historie.
W mojej poprzedniej pracy niestety było jak w tych opowiadaniach. Dali mi nowe stanowisko, a kolejni ludzie na moim starym stołku nie wyrabiali się z robotą. Co ciekawe, jak zmieniłem pracę, to tym razem ja nie zawsze wszystko ogarniam w nowej. Usprawiedliwiam się tym, że zastąpiłem osobę, która była tam 20 lat, a ja miałem 1,5 tygodnia na ogarnięcie tematu. Może przez to też nie mam serca do tej pracy, bo wiele rzeczy „spotyka” mnie niespodziewanie, a otoczenie jest zdziwione, że mogę czegoś nie wiedzieć. Takie tam historie...
Gdy mojej koleżance szef powiedział, że będą musieli się rozstać, bo nie jest zadowolony z wyników jej sprawy, to był w ciężkim szoku, gdy ona odpowiedziała: „OK”. To był salon samochodowy. A gdy wychodząc z firmy, na parkingu spotkała człowieka od importera i mu o tym powiedziała, to telefon od drugiego salonu w tym samym mieście był zanim dojechała do domu. Dwa razy mniej obowiązków i prawie dwa razy wyższe wynagrodzenie. Szef jeszcze kilka razy dzwonił, czy nie zmieniła zdania. Widocznie chciał coś ugrać i przeliczył się.
Największe pozytywne zaskoczenie – po tym, jak firma wyrzuciła mnie po kilkunastu latach pracy tam, po konflikcie z kierownictwem, w pół roku odeszło pół mojego zespołu projektowego, prawie 10 osób. A to była specyficzna robota, w której po 2-3 latach programista był na tyle samodzielny, że nie trzeba było nad nim stać i mu pomagać, po 6 latach mógł prowadzić projekt, za to większość nowych zwalniała się po ok. 2 latach / 2 projektach.
Druga sytuacja: Firma typu januszex, w której zdarzyło mi się krótko pracować i gdzie tę pracę rzuciłem z dnia na dzień z winy pracodawcy:
– drugi pracownik robiący to samo co ja również złożył wypowiedzenie, nie mieli już nikogo, kto mógłby programować robione przez nich maszyny
– firma po pół roku ogłosiła upadłość.
Sytuacja z polskiego podwórka – firma dystrybutor sprzętu medycznego, dająca podwyżki rzędu 2-4% w skali roku. Zarobki w 2019 na poziomie 4-6K netto plus premie.
Znajomy zmienił pracę, odchodząc od nich za podwyżkę 2-3K PLN, na co prezes wymienionej firmy powiedział, że za taką kwotę to by nawet nie myślał o zmianie pracy.
Odklejenie poziom „prezes” – nie wiem nawet, czy facet do końca wiedział, ile zarabiają ludzie, którzy przynoszą główny dochód w firmie.
Często zmiana, która prezesowi wydaje się „kosmetyczna”, dla pracownika może wynosić 30-50% podstawowego wynagrodzenia.
Pracowałem krótko w januszexie, zwolniłem się z winy pracodawcy, pozwałem ich (nie zapłacili mi wszystkiego), a i przy okazji PIP się przyjrzał działalności firmy. PIP wystawił grzywnę, prezesunio nie przyjął, sprawa do sądu, gdzie wszedłem w rolę oskarżyciela posiłkowego czy coś takiego. Sprawa i tak była zaocznie. Ale miałem dostęp do akt sprawy, w tym do całej listy płac. I zobaczyłem, że zarabiałem więcej niż prezes Janusz.
Było nas tam dwóch tej specjalności, drugi też się zwolnił, firma niedługo potem upadła*.
*co nie jest takie fajne, bo ciągle mi kasy nie oddali, sprawa trafiła do sądu, ale jest zawieszona na postępowanie upadłościowe, a czwarty rok mija, syndyk już dwa lata robi listę dłużników... Ech, pobujam się z tym jeszcze.
Tak, mamy w kraju wolne sądy...
W firmie, w której pracuję, robił jeden gość na rozkroju materiału. Ogarniał trzy piły do stali. Generalnie sam jeden na tym robił, miał niby pomocnika, ale ten obsługiwał głównie śrutownię. Trzy piły chodziły non stop, jeżeli było co robić. Nie stał, nie siedział, tylko zasuwał jak głupi. Programował piłę CNC, przywoził kolejny materiał, odkładał na palety ucięte detale. Jak był jakiś lekki przestój, to stary szef podchodził i się przypierdalał, czemu piły nie tną. Ten mu mówi, że wszystko wycięte i nie ma dosłownie nic. A stary na to zawsze, że go to nie obchodzi, piły mają chodzić. Na nic tłumaczenia, że wszystko wycięte.
Albo jak był zapierdol, to stary mu kazał w sobotę przyjść. Ten mu mówi, że w weekend to on musi odpocząć, żeby mieć siłę robić w tygodniu. A stary znowu, że go to nie interesuje (na piłach u nas najgorsza fizyczna praca). I zawsze było, że za wolno robi, za mało i w ogóle nie odpowiadała szefostwu jego praca. Więc się chłop wziął i zwolnił. Od tamtej pory na tym stanowisku żaden człowiek się nie utrzymał dłużej niż pół roku. Przewinęło się ich ponad 15 już. Wcześniej on sam jeden to robił. Teraz jest ich trzech.
W mojej starej pracy też głównie na pile CNC pracowałem, ale jak się wyrobiłem za szybko, to szef wysyłał gdzieś do pracy na deszczu w grudniu. Więc nie było sensu kończyć przed czasem. Pracowałem tam 12 lat i przez ten czas moja pensja spadła do minimalnej. Znajomość 40 gatunków drewna, obsługa i serwis różnej maści maszyn do obróbki drewna i to co dostałem. Stwierdziłem, że jak chce płacić minimum, to niech znajdzie sobie kogoś bez doświadczenia i odszedłem. Nowi często odchodzili po tygodniu bez słowa, były przypadki, że nawet na pierwszy dzień pracy nie przychodzili, bo zobaczyli, jak firma wygląda.
Mój dobry kumpel pracował dla międzynarodowej firmy z oddziałem w Polsce (centrala w USA). Przyszła nowa miotła, i klasyka, zaczęła reorganizować pracę, nie zwracając uwagi na to, co się da, a co nie da zrobić, w myśl zasady, że jak się chce, to się uda. No i tak reorganizował, że cały dział kumpla (trzy osoby) się zwolnił. Ale tu się zrobiła kicha, bo to co oni robili było newralgiczne dla całej firmy, więc skończyło się tak, że zatrudnili ich z powrotem jako zewnętrzną usługę za 250% poprzednich pensji. Nie dość, że pracowali zdalnie (a to było naście lat temu, kiedy prawie nikt zdalnie nie pracował), to jeszcze mogli ich w d*py całować z całą wewnątrzfirmową spiną. „Będzie, jak będzie. Nie poganiać”. Półtora roku tak sobie bimbali, odpalając w tym czasie własne firmy.
Kumpel mówi, że to najlepsza rzecz, jaka go w życiu spotkała.
Może moja poprzednia firma jakoś super nie straciła na wylaniu mnie, ale ja dużo zyskałem. Znalazłem pracę w tej samej branży, bliżej i za lepsze pieniądze (na początku niewiele lepsze, ale wciąż lepsze, no i koszt dojazdu o 90% mniejszy). Teraz, prawie dwa lata później, kasa jest już znacznie lepsza, w pracy mogę pozwolić sobie na twórcze podejście do tematu, nikt nie rozlicza mnie z każdej minuty, generalnie mogę się realizować i rozwijać. Stary docenia moje zaangażowanie, zarząd podnosi moje kwalifikacje. Wszystko na plus. Jak zmienisz pracę i „stare wygi” będą Ci mówić, że nie warto się angażować, że tylko garba się dorobisz, to nie słuchaj. Masz okres próbny, pokaż, na co Cię stać. Jak po okresie próbnym nie zaproponują godnych pieniędzy, to idź dalej, nie marnuj czasu, bo zostaniesz takim samym starym wygą, co niewiele zarabia i stęka młodym.
W 2016 zatrudniłem się w firmie (nazwijmy ją „krzak”) zatrudniającej 26 osób. Przeżyłem szok kulturowy, bo socjal był na poziomie wyższym niż wcześniej miałem, szef był do dogadania, premie były całkiem spoko. Firma zaczęła się rozwijać. Wszyscy żartowali „firma Krzak się rozrasta”.
Pierwsze 4 lata były super. Po tym czasie firma zatrudniała już kilkadziesiąt osób, w biurze z dwóch dziewczyn zrobiło się pięć, ale super dziewczyny, czegokolwiek nie potrzebowałbym od biura, było załatwione w godzinę. Na budowie fajna atmosfera, majstrowie zaangażowani, ludzie spoko, kto chciał, to się szybko przesiadał z łopaty na koparkę, a jednego majstra nawet udało mi się wyprowadzić tak, że potem na budowie słyszałem: „My już rozmawialiśmy z tym pańskim inżynierem” i umówmy się – nie napracowałem się przy tym. Chłopak miał frajdę, jak się czegoś nauczył i sam kombinował, a ja co najwyżej lekko korygowałem.
Potem zaczęło się psuć. Pretensje, blokady, zmiana odgórna decyzji z budowy, niejasne polecenia... atmosfera coraz gorsza, robót coraz więcej, ludzi brak.
Zaczęły się dziwne sytuacje typu ja tłumaczę szefowi, że potrzebuję więcej fizycznych, a on wyskakuje do mnie z ryjem, że mam pilnować budowy, bo przejeżdżał obok jednej i tam fizyczni nic nie robią, tylko cię włóczą bez sensu. Lekko zszokowany wyszedłem, zadzwoniłem do majstra spytać: „Co do ch...a?”, a ten mi odpowiedział, że akurat dziś to on w ogóle nie ma fizycznych, bo jeden jest na urlopie, a drugi zachorował, więc dziś tylko koparki.
Albo sytuacja druga: przez tydzień tłumaczyłem szefowi, że na budowie klient chce wynająć koparkę na godziny i pilnie potrzebujemy dodatkowej. Więc albo musimy zabrać z innej budowy, albo zwyczajnie wynająć maszynę z wypożyczalni, bo akurat mamy kogo na niej posadzić. Ale teraz, zaraz, już. Przez tydzień słyszałem, że wynajmy absolutnie zakazane, mamy ich obsługiwać minikoparką i czekać, aż coś naszego się zwolni. Po tygodniu klient się wkurwił i sam sobie coś wynajął na godziny. Rano szef, mijając naszą budowę, zobaczył koparkę z konkurencji i zgadnijcie kto dostał opeera, że pozwala konkurencji wchodzić na swoją budowę?
Ale to było jeszcze do przetrzymania, póki zdarzało się co jakiś czas. Niestety zaczęło zdarzać się częściej. Ludzie zaczęli odchodzić, szef przyjął taktykę pokazywania reszcie, że nie są ważni i są zastępowalni, więc niech się nie burzą, zaczęli się pojawiać nowi ludzie w biurze...
W zeszłym roku biuro się rozrosło z 5 do 8 osób. Nie licząc dyrektorów, którzy z 0 rozrośli się do 4 (ja zostałem jednym z nich). Liczba pracowników już dawno przekroczyła setkę. I nic się nie dało załatwić ani nawet normalnie porozmawiać. Zaczęło się robić tak, że dziewczyna, która pracowała 14 lat, chciała pogadać z szefem, żeby przystopował nową księgową, bo ta się zaczyna rządzić, jakby to była jej firma – usłyszała, że nowi pracownicy są lepsi i nie ma o czym gadać. Więc o 15 sformatowała telefon, o 16 wyszła z pracy, a o 17 przysłała wypowiedzenie. A rano L4 z powodu „Krzakolozy”. I tak w październiku doszło do tego, że na 8 osób w biurze tylko jedna miała staż powyżej pół roku. I już nic się nie dało z biurem załatwić.
Aż w końcu ja się ściąłem z nową księgową. Fakt, dotyczyło to sprawy, którą ja zawaliłem, choć po części wynikało to z tego, że kolejna dziewczyna miała „krzakolozę” i cóż, nie przypomniała mi, że czegoś brakuje. Zorientowałem się sam, poprosiłem księgową o weryfikację, czy na pewno nie ma, ta mi walnęła fachem, jakim prawem dyrektor śmie czegoś chcieć od księgowej, a gdy się okazało, że nie ma, najpierw zadzwoniła do szefa z donosem, a dopiero potem mi powiedziała. Cóż, wciąż mogłem jej umilić życie, ale stwierdziłem, że ja już nie chcę tam być.
Teraz próbuję coś sam. Ciężko jest i główny problem jest taki, że tematy, które obrabiam od listopada, wchodzą do realizacji dopiero teraz. Ale czasem serduszko mi rozgrzewają telefony od dawnych pracowników z hasłem: „Jezu, stary, jakich debili teraz poprzyjmowali. A majster X to położył lagę na wszystkim i nic nie robi, czeka, aż nowy dyrektor mu palcem pokaże co”. Albo spotykam się z klientem i słyszę: „Twoja była firma to nam teraz przysyła jakichś nieświadomych przechodniów. W ogóle nic nie wiedzą”. A już szczególnie było miłe, gdy pewien złotousty dyrektor przyjechał na odbiór budowy, którą niemal udało mi się tam dokończyć i zaczął od nawijania, jak to on naprawi to, co ja zepsułem. Bo on jest super fachowcem. W efekcie został brutalnie zje.any przy swoich ludziach przez kierownika budowy, który w ogóle nie wiedział, że coś było zepsute i oczekiwał tylko kosmetycznych poprawek.
W latach budowlanego boomu (od 2007) pracowałem jako przedstawiciel handlowy hurtowni budowlanej (z przypadku). Już wcześniej miałem nieco do czynienia z e-commerce (sprzedawałem silniki oraz używane części samochodowe) i postanowiłem to wykorzystać w nowej branży. Firma miała dwóch prezesów (jeden był wice, ale za to prezesował w siostrzanej spółce deweloperskiej) i jeden z nich uznał, że to szaleństwo, bo przecież nikt nie kupi gazobetonu przez Internet. Drugi natomiast po cichu dał mi zielone światło i wkrótce okazało się, że mając najgorszy teren (wschodnią ścianę mazowieckiego) miałem najwyższe obroty i najwyższe marże, a do tego rozbudowałem bazę o klientów z całej Polski. Pewnego wieczoru (akurat miałem uszkodzone kolano po niegroźnej kolizji służbowym autem na letnich oponach po pierwszych opadach śniegu, bo przez kilka tygodni na nasze prośby o zmianę opon słyszeliśmy tylko „niedługo”) zadzwonił „head hunter” i powiedział, że jego klient z branży słyszał o mnie wiele dobrego i chciałby mnie zaprosić na niezobowiązującą rozmowę w dogodnym dla mnie terminie. Jakiś czas później, gdy już mogłem chodzić, spotkaliśmy się pewnej soboty, otrzymałem lepsze warunki (dwukrotnie wyższa podstawa i o 50% wyższa prowizja, do tego jako jedyny z zatrudnionych tam handlowców miałem podlegać szefowi, a nie dyrektorowi handlowemu, jak reszta, plus jeszcze kilka innych profitów). Gdy wychodziłem z tego spotkania (nie podjąłem jeszcze wówczas decyzji, bo chciałem tę propozycję omówić z... ówczesnym szefem – nie, żeby wymusić na nim zmianę warunków, miałem plan zostania „ogniwem łączącym”. Jedna z hurtowni miała najlepsze w rejonie warunki zakupu gazobetonu u producenta, a druga ceramiki budowlanej i można to było wykorzystać z korzyścią dla wszystkich), widział mnie jeden z kierowców firmy, w której pracowałem. Gdy w poniedziałek rano przyszedłem do roboty, prezes zaprosił mnie do gabinetu i powiedział, że ten kierowca mnie widział u konkurencji i że musimy się rozstać. Nie dał mi dojść do słowa. Tym samym sam pchnął mnie w ramiona konkurencji, a wraz ze mną wszystkich moich klientów (i część swoich starych).
A bojownicy mają gdzieś hejt i nienawiść, jaką sączą niektórzy. Bojownicy mają wielkie serducha, więc pomagali, pomagają i pomagać będą. Bo tak, bo tacy jesteśmy. Poniżej link do naszej skarbonki – wystarczy kliknąć w obrazek. Dziękujemy wszystkim!