O pewnych rzeczach lepiej nie wiedzieć… – pomyślał sobie
niejeden mężczyzna, kiedy do głowy przyszło mu zapytać swoją
nową dziewczynę o liczbę partnerów, z którymi ta robiła
fikołki. Wiedza potrafi bowiem być czasem bardzo bolesna i zupełnie
niszcząca nasze miłe, nierzadko podparte sentymentem, wyobrażenia.
Z drugiej jednak strony naturalna ciekawość, mimo że niekiedy
bardzo zgubna, zmusza wręcz nas do takiego ryzykownego węszenia.
Niektóre słodycze
pokryte są taką gustowną, słodziutką warstwą przypominającą
trochę szklaną pokrywę. To z jednej strony niezbyt
potrzebny dodatek do cukierka, który i tak zaraz pewnie zostanie
rozgryziony przez jakiś mleczny, sfatygowany próchnicą, ząb. Z drugiej zaś strony –
wygląda to naprawdę ładnie.
Cóż to za wspaniałym
specyfikiem pokrywa się słodycze, aby wyglądały tak szałowo?
Nazywa się to szelakiem lub bardziej anonimowo
E 904, ale
spokojnie – jest to produkt pochodzenia naturalnego. Żadna
rakotwórcza chemia czy też tam inny plastik. Jest to wydzielina
pewnego owada – czerwca. Ten sam zwierz bywa czasem rozgniatany
na czerwoną miazgę i używany w gastronomii jako barwnik. Natomiast
w tym przypadku mówimy o owadach żerujących na pewnym gatunku
tajskiego drzewa. Stworzonka te bardzo gustują w lepkiej żywicy,
którą wysysają spod kory. Tenże nektar jest przez robactwo
trawiony, a następnie wysrywany na gałązki i stanowi on potem warstwę
ochronną dla czerwcowych larw.
Jakiś człowiek wpadł kiedyś na
pomysł, aby zrywać te gałązki, zeskrobywać z nich to owadzie
guano razem z fragmentami rośliny, szczątkami czerwców oraz innych
truchełek, a następnie całość mielić i poddawać odpowiedniej
obróbce. Na koniec uzyskuje się gęstą masę gotową do wysuszenia
na słońcu i wykorzystania w wielu różnych branżach. Szelak bywa
barwnikiem do odzieży, naturalnym lakierem do drewna oraz właśnie takim uroczym dodatkiem w przemyśle gastronomicznym.
Ciekawostka –
Niemcy nazywają stare płyty gramofonowe mianem
„schellackplatte”.
W 1896 roku tamtejszy przedsiębiorca Emil Berliner zamiast ebonitu, dotychczas używanego w produkcji tych nośników, zaczął wytwarzać
je z szelaku właśnie. Jest to bowiem materiał bardzo wytrzymały
na szybkie zużycie, a dźwięk jest znacznie lepszej jakości niż w
przypadku standardowego winylu.
Wizyta w publicznym
szalecie to dla wielu prawdziwa, napędzana zastrzykami adrenaliny
przygoda, bowiem wchodząc do tego miejsca, nigdy nie wiesz, co
zastaniesz w środku. Zazwyczaj niestety jest to obraz nędzy i
rozpaczy. Pamiątki pozostawione po poprzednich gościach potrafią
zaskoczyć nawet najbardziej zaprawionych w tego typu ekstremalnych
sportach twardzieli, a wrażenia zapachowe przyprawiłyby o mdłości
samego G.G. Allina.
Najgorsze jednak jest to, czego nie widzimy…
Zakładam, że nie
słyszałeś, drogi czytelniku, o pewnym toaletowym zjawisku, tzw.
chmurze sedesowej?
Otóż podczas spłukiwania wody w porcelanowym tronie dochodzi do
uwolnienia się mikro-drobinek fekalnego aerozolu. Większe kropelki
osadzają się na różnych przedmiotach (na przykład na ręcznikach
i szczoteczkach do zębów), tworząc struktury nazywane zakaźnymi
kałużami, a reszta zostaje w powietrzu mniej więcej w promieniu trzech
metrów od kibelka. Jako że kropelki te są mikroskopijne, ich czas
opadania jest bardzo długi, a jeśli w ubikacji jest dobra
wentylacja, to – razem z aromatem – cząsteczki te zostaną rozniesione
po okolicy.
Najgorsze jest to,
że wraz z kałowo-moczowo-wymiocinową chmurą roznoszą się też
patogeny, które mogą być niebezpieczne dla ludzkiego zdrowia.
Potwierdzają to badania (a jest ich już ponad 70!) przeprowadzone w
samolotach pasażerskich i na statkach. Teoretycznie spłukiwanie
wody po opuszczeniu sedesowej deski jest tu jakimś rozwiązaniem,
ale jednak wcale nie tak skutecznym jak mogłoby się to wydawać.
Otóż według badań przeprowadzonych w styczniu ubiegłego roku
jest to dobra metoda na zabezpieczenie łazienki przed
rozprzestrzenianiem się dużych, kiblowych kropel, natomiast w
przypadku samej chmury złożonej z drobnych cząsteczek
sposób ten
jest absolutnie nieskuteczny…
Nie wiem, jak wy,
ale ja zawsze lubiłem ten intensywny zapach chemicznego badziewia
obecnego w wodzie na basenie. Miałem wrażenie, że będę się
kąpał w mieszance H2O i jakiegoś domestosa, którego zadaniem jest
wybicie w pień wszystkich bakterii, które pokrywają nieumyte ciała
innych pływających. Woń chloru była więc dla mnie
synonimem
sterylności i bezpieczeństwa. Jakże bardzo się zawiodłem, gdy
mój znajomy ratownik powiedział mi prawdę...
Otóż okazuje się,
że charakterystyczny zapach basenu wcale nie jest efektem dodania do
wody dużej ilości chloru, ale… wręcz przeciwnie. To, co czujemy,
radośnie pluskając się w ciepłej, życiodajnej cieczy
to
prawdopodobnie chloraminy, czyli związki, które powstają w wyniku
reakcji chemicznej zachodzącej podczas kontaktu chloru z amoniakiem.
A skąd się tam wziął amoniak? Ano na przykład z ludzkiego potu. Związek ten wydzielają pory, szczególnie jeśli ktoś jest na wysokobiałkowej diecie. Znacznie
więcej amoniaku jest natomiast w moczu…
Jeśli więc chloru jest w
basenie za mało, to szczanie do basenu sprawi, że basenowa woń będzie
bardziej intensywna. Chloraminy, które są jej źródłem, mają też
drażniące dla skóry i spojówek właściwości. Jeśli więc idąc
się wykąpać w takim akwenie, czujesz ten charakterystyczny aromat,
a po kilkukrotnym zanurkowaniu masz patrzałki czerwone niczym oczy
królika-albinosa, to oznacza, że radośnie wytaplałeś się w
zupie złożonej z ludzkiego potu, moczu oraz ciepłej wody z
niewielką domieszką chloru.
Źródła:
1,
2,
3,
4,
5