Dzisiaj:
- Poznaliśmy polskie ceny kart Nvidia z serii 5000
- Wygląda na to, że Siri rzeczywiście mogła podsłuchiwać użytkowników sprzętu Apple
- Meta luzuje cenzurę. Pozbywa się też fact-checkerów i zastępuje ich Community Notes
- Utknął w autonomicznej taksówce i jeździł dookoła parkingu
W świecie komputerowym głośno zrobiło się w ostatnich dniach o Nvidii. Wszystko za sprawą szumu, który towarzyszył prezentacji i ujawnieniu cen nowych kart graficznych Nvidia GeForce RTX z serii 5000.
Mowa o modelach 5090, 5080, 5070 Ti oraz 5070. Słusznie zauważyliście, że nie ma wśród nich modelu 5060 ani jego mocniejszych wersji. Spokojnie, na to przyjdzie jeszcze pora. Tymczasem zajmijmy się tym, co wielu interesuje najbardziej – cenami. A przedstawiają się one następująco:
- NVIDIA GeForce RTX 5090 – 10 299 zł
- NVIDIA GeForce RTX 5080 – 5199 zł
- NVIDIA GeForce RTX 5070 Ti – 3899 zł
- NVIDIA GeForce RTX 5070 – 2849 zł
Jedni powiedzą, że drogo, inni powiedzą, że tanio. Prawda jest jednak taka, że jest dość znośnie, szczególnie biorąc pod uwagę, co mają oferować nowe procesory graficzne. A przynajmniej co obiecuje nam producent, że będą oferowały.
Co ciekawe, w niektórych grach model 5070 ma dorównać wydajnościowo modelowi 4090. Nie będzie to jednak dokładnie to samo, jeśli chodzi o wydajność sprzętową. Mowa raczej o możliwościach DLSS 4, czyli renderingu opartego na wykorzystaniu AI w celu zwiększenia liczby FPS-ów w poszczególnych tytułach.
Jak to wypadnie w praktyce i czy rzeczywiście będzie tak kolorowo, jak zapewnia pan w skórzanej kurteczce? O tym mamy przekonać się już niebawem, bowiem premiera nowych kart została przewidziana na końcówkę stycznia dla 5090 i 5080 oraz na miesiąc luty dla 5070 oraz 5070 Ti.
https://youtu.be/SRiV0RgHWI0?si=dTfWi0w_yz5zMnQ7
Dla wielu osób zapewne żadną nowością nie jest to, że nasze smartfony, w ten czy inny sposób, nas podsłuchują. No bo jak niby chwilę po tym, jak wspomniałeś w rozmowie o czymś konkretnym, nagle zalewany jesteś reklamami tej właśnie rzeczy?!
Tutaj jednak nikt nikogo za rękę nie złapał... w przeciwieństwie do Apple i ich asystenta głosowego, czyli Siri. Okazuje się bowiem, że Siri mogła podsłuchiwać prywatne rozmowy użytkowników sprzętu z nadgryzionym jabłkiem w logo. W przeciwnym razie Apple nie zgodziłoby się przecież zapłacić
95 mln dolarów w ramach ugody dotyczącej pozwu zbiorowego.
Użytkownicy byli przekonani, że Siri podsłuchiwała ich rozmowy, a treść tychże udostępniała następnie reklamodawcom. Stąd też przypadki takie, o jakich wspomniałem w pierwszym akapicie.
Wracając jednak do samej ugody. Obejmuje ona okres od 17 września 2014 roku do 31 grudnia 2024 roku, czyli od momentu wprowadzenia funkcji „Hej, Siri”, która miała prowadzić do nieautoryzowanych nagrań. Jeśli dojdzie do jej zatwierdzenia, to każdy z użytkowników Apple w USA może otrzymać po 20 dolarów za każde urządzenie z włączoną funkcją asystenta głosowego, z jakiego korzystał w tym czasie.
Apple jednak zaprzecza, jakoby dopuszczali się podobnych praktyk. Skoro zaprzeczają, to dlaczego poszli na ugodę...
Korzystacie z wyszukiwarki Bing? Zapewne niemal wszyscy odpowiedzą na to pytanie przecząco. No bo po co korzystać z Binga, kiedy do dyspozycji jest Google... Wszyscy o tym wiemy. Wie o tym również sam Microsoft. Dlatego Microsoft postanowił wprowadzić małe zmiany, dzięki którym użytkownicy mogą myśleć, że korzystają z wyszukiwarki Google, podczas gdy tak naprawdę wciąż będą korzystać z Binga.
Kiedy w Bingu
wpiszemy hasło Google.com, nagle zadzieje się magia... Zmieni się nieco interfejs użytkownika, tak aby do złudzenia przypominać ten, który znamy z wyszukiwarki Google:
Czy ta praktyka sprawi, że ludzie pozostaną przy Bingu? Zapewne nie. Choć ci nieco mniej orientujący się w zawiłościach współczesnych technologii mogą dać się nabrać i dzięki temu małemu oszustwu ze strony Microsoftu pozostać przy Bingu... jeśli nie na stałe, to może chociaż na chwilę.
Idzie nowe i wiele rzeczy w związku z tym zmienia swój charakter. I nie mówię tutaj o nowym roku 2025, a o nowej administracji w USA. Donald Trump za kilkanaście dni przejmie fotel prezydencki i zaprowadzi własne porządki. Nic więc dziwnego, że najwięksi gracze na rynku chcą skorzystać na tej zmianie i się jej poddać, zamiast z nią walczyć.
Wśród nich znalazł się sam Mark Zuckerberg, który podzielił się ostatnio z użytkownikami Mety kilkoma istotnymi zmianami, jakie zamierza wprowadzić w swoich serwisach. Krótko mówiąc: mniej cenzury, więcej wolności słowa. A co konkretnie?
Na pierwszy ogień leci pozbycie się ludzi odpowiedzialnych za fact-checking. Zdaniem Zuckerberga system ten był wadliwy i często popełniał błędy, przez co na platformach szalała ostra cenzura. Zamiast tego wprowadzone zostaną community notes, jakie znamy na przykład z platformy X:
Nadszedł czas, aby powrócić do naszych korzeni. Zaczynałem budowę mediów społecznościowych, aby dać ludziom głos. Ale w ostatnich latach wiele się wydarzyło. Toczyły się szeroko zakrojone debaty na temat potencjalnych szkód wynikających z publikowanych treści. Rządy i tradycyjne media naciskały na coraz większą cenzurę. Dlatego stworzyliśmy wiele złożonych systemów moderacji treści. Problem ze skomplikowanymi systemami polega jednak na tym, że popełniają błędy.
Po wyborze Trumpa w 2016 roku tradycyjne media nieustannie pisały o tym, jak dezinformacja zagraża demokracji. Staraliśmy się w dobrej wierze rozwiązać te obawy, nie stając się arbitrami prawdy. Jednak weryfikatorzy faktów okazali się zbyt politycznie stronniczy i zniszczyli więcej zaufania, niż zbudowali, zwłaszcza w USA. W ciągu najbliższych kilku miesięcy wprowadzimy bardziej kompleksowy system notatek społecznościowych.
Będzie też mniej tematów tabu:
To, co zaczęło się jako ruch na rzecz większej inkluzywności, coraz częściej wykorzystywane jest do wykluczania opinii i osób o innych poglądach. To zaszło za daleko. Chcę upewnić się, że ludzie mogą dzielić się swoimi przekonaniami i doświadczeniami na naszych platformach.
Zuckerberg chce też ściśle współpracować z administracją Trumpa, a w międzyczasie zdążył też nieco posmarować, aby nowy prezydent spojrzał na znienawidzoną przez siebie Metę nieco bardziej przychylnym okiem.
Niejaki Mike Johns miał w ostatnim czasie dość
przykre spotkanie z jedną z autonomicznych taksówek sieci Waymo. Mężczyzna postanowił opisać w sieci swoją przygodę i nagłośnić ją do tego stopnia, aby trafiła do ludzi odpowiedzialnych za decyzje w Waymo.
Mike był w trakcie podróży służbowej w Scottsdale w Arizonie, skąd zamierzał wrócić do domu. Zamierzał dostać się na lotnisko i, na swoje nieszczęście, skorzystał w tym celu z jednej z autonomicznych taksówek Waymo.
Początkowo cała trasa przebiegała bez większych zastrzeżeń. Problemy zaczęły się dopiero, kiedy samochód dotarł na miejsce. Mężczyzna nie mógł wysiąść z taksówki, a samochód zaczął krążyć po parkingu i robić kółka:
Mężczyzna oczywiście skontaktował się z obsługą klienta, gdzie udzielono mu potrzebnej pomocy. Cała sytuacja została opanowana dopiero po kilku minutach, przez co Mike prawie spóźnił się na swój samolot.
Mike jest fanem nowych technologii i sam ma z nimi do czynienia w pracy, jednak z taksówek Waymo nie zamierza korzystać w najbliższym czasie.