Patrząc na niektóre zespoły rockowe, tworzone przez zmumifikowane
dinozaury tego gatunku, aż trudno uwierzyć, że już parę ładnych
dekad temu alkohol i wszelkiej maści używki nie doprowadziły ich
członków do grobu. Jeszcze zaś trudniej uwierzyć, że w rzadkim
przypływie zdrowego rozsądku kapele te wywaliły ze swych szeregów
muzyków, którzy imprezowali za bardzo. To trochę tak, jakby z
dorocznego zjazdu płaskoziemców wydalić jakiegoś prelegenta,
argumentując tę decyzję zbyt foliarskimi teoriami, które w żaden
sposób nie mogły być akceptowane przez poważnych uczestników tej
imprezy.
Po tym, jak w 1981
roku perkusista Lars Ulrich zamieścił w lokalnej kalifornijskiej
gazecie ogłoszenie o poszukiwaniu przez siebie gitarzysty do uzupełnienia
składu powstającego właśnie zespołu, Dave Mustaine, młody (i
utalentowany) wioślarz dołączył do składu Metalliki. Kapela,
która we wczesnym okresie swej działalności mogła pochwalić się
nieoficjalną nazwą Alcoholica,
znana była z tego, że jej
członkowie za kołnierz nie wylewali. Dave jednak był najbardziej
ambitnym w tej dziedzinie fachowcem, ale też w przeciwieństwie do
reszty muzyków miał w zwyczaju, pod natchnieniem wypitych procentów, tracić panowanie nad sobą i
wpadać w alkoholowy amok.
I to właśnie pod wpływem buzującego w żyłach alkoholu doszło
do kilku poważnych awantur pomiędzy nim a ówczesnym basistą
grupy – Ronaldem J. McGovneyem. Pierwsza dotyczyła psa
Mustaine’a. Czworonóg miał wleźć na auto Ronalda i je porysować. Za kolegą z kapeli wstawił się wówczas wokalista James
Hetfield. Sprzedał on zwierzęciu solidnego kopniaka. Dave’owi nie
spodobało się to, więc wkurzony rzucił się na oprawcę swego
pupila. Szarpanina zakończyła się wywaleniem gitarzysty z zespołu.
Następnego dnia skruszony poprosił jednak o wybaczenie i wrócił
do Metalliki.
Innym razem
podchmielony Mustaine miał wlać zawartość swej puszki z piwem do
wzmacniacza McGovneya, co skończyło się porażeniem prądem
tego ostatniego. Po tym incydencie basista wyrzucił kolegów ze
swojego domu, a
niedługo potem opuścił zespół.
Ostateczne
rozwiązanie problemu z rozpitym gitarzystą miało miejsce 11 kwietnia
1983 roku, kiedy to panowie pracowali nad albumem „Kill’em all”.
Po którejś z imprez muzycy zmęczeni alkoholowo-narkotykowymi
ekscesami swojego kumpla ostatecznie usunęli go ze swoich szeregów.
Pomogli mu się spakować i odwieźli go na przystanek autobusowy.
Podobno to właśnie podczas podróży do domu rozżalony i skacowany
Mustaine zaczął notować sobie swoje pomysły. A wszystko zaczęło się od propagandowej ulotki, którą to znalazł, wsiadając do pojazdu.
Znalazło się na niej takie zdanie:
„The arsenal of megadeath
can’t be rid no matter what the peace treaties come to” (
„Nie
można pozbyć się arsenału megaśmierci, niezależnie od tego,
jakie będą postanowienia traktatów pokojowych”). Słowo
„megadeath”, bardzo przypadło muzykowi do gustu i postanowił on
tak nazwać swoją kompozycję, wcześniej jednak pozbywając się z
tego wyrazu jednej z literek. Tekst tego kawałka napisał na
odwrocie wspomnianej ulotki. Rok później mianem „Megadeth”
Mustaine ochrzcił swoją nową kapelę, natomiast kompozycja, która
zrodziła się w skacowanej głowie Dave’a, ostatecznie została
nagrana jakiś czas później. Swoją premierę miała w 1988 roku
na trzecim albumie tej grupy i przemianowana została na „Set the World on Fire”.
https://www.youtube.com/watch?v=XjVMp39koRU
O ekstremalnie
wyniszczającym stylu życia artystów z Black Sabbath krążą
legendy. Podobno na początku lat 70., kiedy panowie pracowali nad
albumem „Vol. 4”, muzycy wciągali takie ilości kokainy, że
nagranie tej płyty, jej produkcja oraz wydanie
wyniosło zespół
znacznie mniej niż kasa, która została wówczas przepuszczona na
koks. Ozzy i spółka wywalili wówczas 75 tysięcy dolarów na
tę używkę. A to i tak był jeden z wielu ekscesów, z których zasłynęli ci muzycy. Pod wpływem różnych środków odurzających
robili oni naprawdę dziwne (aczkolwiek dość typowe dla rozpitych
rockersów) rzeczy. Panowie zarażali się chorobami wenerycznymi od
swych fanek, Ozzy’emu zdarzyło się kiedyś załatwić w hotelowej
windzie, której drzwi otworzyły się w recepcji i goście zobaczyli
artystę podczas czynności defekacyjnej, a innym razem basista
Geezer Butler usiłował popełnić samobójstwo po tym, jak złapał
„bad tripa” po zbyt dużej ilości LSD.
Muzycy odwiedzali też
dentystę Elvisa Presleya, niejakiego dr. Maxa, który to serwował
im zastrzyki z meperidiny – silnego opioidu. Narkotyk miał pomóc
artystom w zaśnięciu po całym dniu, zasilanej kokainą i
alkoholem, pracy nad muzyką. Czy w przypadku takiego zespołu można
jeszcze mieć pretensje o to, że któryś z jego członków „za
bardzo zaimprezował”? Okazuje się, że tak. Pod koniec lat 70.
Ozzy miał nie pokazywać się w studiu przez całe długie tygodnie,
podczas których głównie pił i ćpał.
Relacje między członkami
Black Sabbath były już wówczas dość napięte, a pogarszający
się nałóg wokalisty tylko dolewał oliwy do ognia. Między dawnymi
kolegami, a obecnie chyba już bardziej biznesowymi wspólnikami,
regularnie dochodziło do pijackich awantur, z których niejedna
kończyła się rękoczynami. I chociaż Ozzy upierał się, że
wcale nie imprezował bardziej niż reszta zespołu (co wcale nie jest
dobrym argumentem, biorąc pod uwagę wszystkie szaleństwa, których
dopuszczali się muzycy), to został on wyrzucony z Black Sabbath, a
jego miejsce zajął Ronnie James Dio.
Barrett był kolegą
z dziecięcych lat Rogera Watersa i Davida Gilmoura, a matka tego
ostatniego była nawet nauczycielką Syda. Wszyscy trzej chłopcy
mieli talent do muzyki. Barrett na przykład wymiatał na ukulele i
banjo, a nieco później zaczął grać na gitarze. Kiedy więc
kumple mieli po kilkanaście lat, założyli swój pierwszy zespół –
Sigma 6. Z czasem, po wielu personalnych przetasowaniach, grupę
przemianowano na The Pink Floyd Sound, a psychodeliczne brzmienie tej
formacji idealnie wpasowało się w gusta hippisowskiej, brytyjskiej
młodzieży drugiej połowy lat 60. Oczywiście członkowie formacji
nie stronili od używek,
a w szczególności od szalenie wówczas
popularnego LSD.
Tego typu środki nie nadają się jednak dla
każdego konsumenta. Na przykład dla takiego Syda, który
prawdopodobnie cierpiał na schizofrenię, psychodeliki nie powinny
być dostępne w ogóle… Barrett już w czasie prac nad drugim albumem
kapeli miał regularnie przedawkowywać narkotyki, a i nieraz zdarzyło mu się pod ich wpływem występować na scenie. Czasem
nawet był tak napruty, że show trzeba było przerywać.
Prawdopodobnie pod wpływem kwasu właśnie pogłębiały się też jego
ekscentryczne zachowania. Jeśli już stawił się na koncercie, to
np. przed wejściem na scenę wylewał sobie całą tubkę żelu na
włosy. Substancja pod wpływem ciepła zaczynała ściekać po
głowie muzyka,
przez co Syd wyglądał, jakby dosłownie się
roztapiał.
Aby ratować zespół przed katastrofą, artyści
zatrudnili innego gitarzystę – Davida Gilmoura. Jego zadaniem było
grać w momentach, kiedy Barrett nie byłby w stanie tego robić. I
tak też większość występów wyglądała teraz tak, że nowy
muzyk wykonywał swoją pracę, podczas gdy otumaniony Syd wałęsał
się po scenie w tę i nazad. Zmęczeni tą absurdalną
rzeczywistością członkowie Pink Floyd ostatecznie postanowili
oczyścić atmosferę i wyrzucili ze swoich szeregów Barretta. Przy
okazji też, tak na wszelki wypadek, kategorycznie zabronili mu
pojawiać się na koncertach zespołu, nawet w charakterze widza.
W tym przypadku
mówimy o sytuacji, w której człowiek odpowiedzialny za założenie
zespołu zostaje z niego wyrzucony. Brian Jones był bardzo
utalentowanym gitarzystą bluesowym. I to właśnie w 1962 roku, na
jednym ze swoich występów, poznał dwóch młodzieńców – Micka
Jaggera i Keitha Richardsa. Panowie szybko się polubili i podjęli
decyzję o rozwijaniu wspólnego projektu artystycznego. W początkowym okresie
kariery członkowie The Rolling Stones klepali biedę, więc aby
podreperować swój budżet, zbierali i sprzedawali puste butelki. W
tym też czasie to właśnie Jones był liderem zespołu –
decydował on zarówno o brzmieniu grupy, jak i o repertuarze. Brał
też udział w miksowaniu muzyki
i dogrywaniu dodatkowych elementów
do gotowych kompozycji. Organizował też koncerty i szukał
wytwórni, która zdecydowałaby się nawiązać współpracę z jego
kapelą, a co za tym idzie – wyciągnąć jej członków z finansowego dołka. I to również dzięki niemu Stonesi znaleźli sobie swojego
pierwszego managera.
Autorytarne przywództwo kolegi sprawiło
jednak, że Keith i Jagger zaczęli szukać możliwości uwolnienia
się spod jego władzy. Powoli, ale skutecznie Jones był odsuwany od
pozycji lidera formacji, krok po kroku wpychany był w cień, a
światła reflektorów kierowały się teraz bardziej na jego kumpli.
Frustracja Briana była zauważalna, jednak mimo to nie opuścił swej kapeli.
W 1965 roku poznał on Anitę Pallenberg – włoską aktorkę, która
nie tylko skradła mu serce,
ale i wciągnęła w świat narkotyków.
Używki sprawiły, że Brian coraz częściej zaniedbywał swoje
obowiązki muzyka. Czarę goryczy przelał dzień, w którym podczas
wspólnych, romantycznych wakacji w Maroko Anita rzuciła go i
uciekła stamtąd ze swoim nowym wybrankiem. A był nim… Keith
Richards.
Zdradzony przez miłość swojego życia, ale także przez
przyjaciela, Jones zaczął ćpać na potęgę, a jego problemy z
prawem były bogato opisywane na łamach brytyjskich tabloidów.
Pogorszenie się relacji między muzykami, problemy z dragami oraz
paskudny stan zdrowia Briana sprawił, że
artysta często tracił
przytomność i lądował w szpitalu. Zespół mimo wszystko nadal
nagrywał, a w coraz częstszych momentach nieobecności Jonesa
posiłkował się muzykami sesyjnymi. Szansą dla grupy miało być
tournée po USA, jednak Brian nie dostał wizy. Wkrótce później, w
czerwcu 1969 roku, reszta członków The Rolling Stones wymusiła na
Jonesie wydanie oświadczenia o odejściu z zespołu. Dali mu też
jednorazową gratyfikację finansową za zrzeczenie się swoich praw
do skomponowanej przez siebie muzyki. Miesiąc później ciało
Jonesa wyłowione zostało z basenu w jego domu. Muzyk utopił się, będąc pijanym i
pod wpływem substancji stymulującej, prawdopodobnie amfetaminy.
Zanim Lemmy zaczął
chrypieć w zespole Motörhead, muzyk ten, w latach 70., grał space
rocka razem z grupą Hawkwind. I nie była to jakaś tam niszowa
kapela, tylko prawdziwy rockowy gigant, którego kompozycje
regularnie pojawiały się na brytyjskich listach przebojów. Oprócz
charakterystycznego brzmienia zespół znany był z tego, że podczas
jego występów na scenie pląsały też tancerki w stroju topless
lub całkiem nagie, ale upaskudzone farbą. Oczywiście członkowie
Hawkwind święci nie byli i każdy z nich lubił sobie zarzucić
LSD.
Wszyscy, oprócz Lemmy’ego, który bardziej gustował w
substancjach stymulujących.
Sprawa wyszła na jaw, kiedy podczas
trasy koncertowej po Ameryce Północnej, gdzieś na granicy USA i
Kanady, Kilmister został zatrzymany za posiadanie kokainy. Kapela
musiała wówczas odwołać sporo koncertów w tym kraju. Później
okazało się, że Lemmy niesłusznie trafił do aresztu, bo to, co
wydawało się kokainą, w rzeczywistości było „tylko”
amfetaminą, a za posiadanie tego narkotyku wówczas nie groziła
zbyt surowa kara. Tak czy inaczej muzycy mieli za złe
nieodpowiedzialne zachowanie kolegi i basista został wyrzucony z
Hawkwind.
„Gdyby przyłapano
mnie z kwasem, wszystko byłoby w porządku”
– opowiadał
później Kilmister.
„Ale chodziło im przecież o to całe o
przeżycie psychodeliczne. Najbardziej kosmiczny zespół na świecie
wyrzucił mnie za to, że przyłapano mnie na niewłaściwych
narkotykach!”
Niedługo po tym
incydencie Lemmy założył Motörhead i przez resztę kariery ćpał
to, co mu wpadło w ręce, i to wszystko bez obaw o krytykę ze strony kumpli z zespołu.