„Nie chcesz, to nie. Nikt przecież nie może cię zmusić do
występu w produkcji, która – jak twierdzisz – nie pomoże ci w
rozwoju twojej kariery. Znajdziemy kogoś innego na twoje miejsce”.
Problem w tym, że czasem pochopne decyzje filmowców, którzy
zatrudniają na miejsce oryginalnej gwiazdy pierwowzoru innego
aktora, spotykają się z gwałtowną, nie zawsze pochlebną reakcją
widzów. A to zazwyczaj wcale nie pomaga w dobrej promocji filmu i
zbijaniu tłustych dublonów na jego pokazach.
#1. Emilia Clarke – „Terminator: Genisys”
Linda Hamilton jako
Sarah Connor przeszła niewyobrażalną transformację z postaci
cichej i nieśmiałej kelnerki z obskurnego baru do umięśnionej,
nieobliczalnej wariatki, jaką James Cameron pokazał nam w drugiej
części filmu o walce ludzi z maszynami. I to chyba właśnie na
spotkanie tej ostatniej, dotkniętej stresem pourazowym zakapiorki,
liczyli widzowie, którzy dowiedzieli się o pracach nad piątą już
odsłoną „Terminatora”.
Tym bardziej że twórcy produkcji
ogłaszali wszem i wobec zamiary „zresetowania” serii i tchnięcia
w nią nowego życia. Kiedy jednak na ekranie ujrzeliśmy Emilię
Clarke – obdarzoną dziecięcą buzią aktorkę, która to dwoiła się i
troiła, aby robić wrażenie zaprawionej w boju heroiny, trzeba nam
było niemało wysiłku, aby dojrzeć w niej choćby cień tych
stalowych cojones Lindy Hamilton. A i sam film, nie
licząc paru zaledwie fajnych pomysłów, był równie niestrawny co
kiszone ogóry maczane w budyniu. Truskawkowym.
#2. Maria Bello –
„Mumia: Grobowiec cesarza smoka”
Pomijając dobry
scenariusz i ciekawie poprowadzoną akcję, to chemia pomiędzy
Brendanem Fraserem i Rachel Weisz stanowiła najsolidniejszy filar
„Mumii” – przeuroczego mariażu filmów grozy w stylu wytwórni
Hammer z produkcjami o przygodach Indiany Jonesa. Reżyser Stephen
Sommers doskonale wiedział, jak przedstawić dwa trudne charaktery
bohaterów, aby wręcz widać było między tymi postaciami
iskrzenie. Poza tym Rachel była zjawiskowo piękna, co na pewno
również nie zaszkodziło w odbiorze obu części filmu.
I chociaż
nikt nie czekał na trzecią jego odsłonę, ta jednak pojawiła się
na ekranach kin. Okazało się, że zmieniło się nie tylko nazwisko
reżysera, ale i postać zadziornej bibliotekarki zagrała inna
aktorka. W jej buty weszła Maria Bello – artystka niestety
pozbawiona naturalnego uroku Weisz. Zupełnie też zabrakło tego
fajnego napięcia między jej bohaterką a granym przez Frasera
protagonistą. Może to i dobrze, bo ostatecznie oglądając „Mumię:
Grobowiec cesarza smoka” miało się wrażenie obcowania z trzeci
raz odgrzewanym kotletem, który to dla zmylenia konsumenta posypany
został chińską przyprawą.
#3. Dan Castellaneta
– „Aladyn: Powrót Jaffara”
Zacznijmy od tego,
że rola dżina w disnejowskim „Aladynie” napisana została
specjalnie z myślą o Robinie Williamsie jako aktorze, który miał
nie tylko użyczać tej postaci swego głosu, ale i wręcz od podstaw
ją tworzyć. Ba, nawet sam wygląd tego bohatera był wzorowany na
tym aktorze. Żeby tego było mało, gwiazdor improwizował większość
ze swych wypowiedzi, pozostawiając filmowcom do wyboru kilkadziesiąt
różnych kwestii do wyboru. I to dopiero do nagrywek Williamsa
filmowcy dopasowywali animację. Ponadto aktor wplatał też w swe
teksty wyrazy zaczerpnięte z języka jidisz, bo według animatora
odpowiedzialnego za tchnięcie życia w tę postać, Erica Goldberga,
dżin był pochodzenia żydowskiego.
Dżin to Williams i kropka. Czemu zatem na potrzeby drugiej części
„Aladyna” zrezygnowano z jego usług? Wytłumaczenie jest
banalnie wręcz proste – gwiazdor nie chciał, aby jego głos używany był
do promowania zabawek, które Disney planował wprowadzić na rynek
równocześnie z premierą filmu. Według artysty wytwórnia nie
uszanowała jego prośby, więc odrzucił on propozycję ponownego
użyczenia dżinowi swych głosowych strun. Zrobił to za niego znany
z „Simpsonów” Dan Castellaneta – świetny aktor głosowy,
który niestety nie miał jednej, wspaniałej cechy swego poprzednika
– naturalnego talentu do improwizacji i rzucania przezabawnymi
tekstami na zawołanie. I to niestety słychać w gotowym dziele.
Williams ostatecznie
zakopał wojenny topór z wytwórnią i zgodził się „zagrać”
niebieskiego zgrywusa w trzeciej odsłonie serii.
#4. Stuart Townsend
– „Królowa potępionych”
Stuart Townsend nie
ma szczęścia do wielkich ról. Najpierw zatrudniono go do zagrania Aragorna we „Władcy Pierścieni”, aby potem pozbawić go tej
fuchy, a kiedy przyszło mu zastąpić Toma Cruise’a jako wampira
Lestata w kontynuacji „Wywiadu z wampirem”, fani pierwowzoru
zjechali go jak burą sukę.
Interpretacja tej postaci w wydaniu
Townsenda była zupełnie inna niż to, co pokazał przed kamerą
Cruise i widać było, że aktor nie zamierzał kopiować swego
poprzednika. Ambicje artysty nic tu jednak nie dały, a kto wie –
może i wręcz zaszkodziły filmowi. Trudno chyba było sprostać
oczekiwaniom miłośników pierwszej ekranizacji książki Anne Rice,
tym bardziej że akcja „Królowej potępionych” dzieje się parę
ładnych wieków po wydarzeniach z „Wywiadu z wampirem”, a sama
historia opowiada o Lestacie, który zostaje gwiazdą rocka i poprzez
teksty swych utworów zdradza pilnie strzeżone tajemnice wampirów.
Może więc to nie aktor zawiódł, ale sama fabuła tej produkcji była cienka jak
kompot z desek?
#5. Mike Weinberg –
„Sam w domu 4”
McCauley Culkin jako małoletni Kevin walczący z próbującymi dokonać inwazji na jego dom fajtłapowatymi zbirami był w tej roli niezastąpiony. Dlatego też
planowano zatrudnić go w trzeciej części filmu, który
miał być realizowany jednocześnie z „Kevinem samym w Nowym
Jorku”. Planu tego jednak nie zrealizowano, a do pomysłu dalszego
rozwijania serii wrócono dopiero pod koniec lat 90. Zmieniono też
scenariusz. Tym razem bohater miał być już nastolatkiem. To
mogłoby być nawet ciekawe rozwiązanie, gdyby nie to, że... Culkin
przeszedł na aktorską emeryturę i wcale nie zamierzał tego
zmieniać.
Mimo to trzecia część serii ujrzała światło dzienne.
Kevina zastąpiono Alexem, a produkcja zarobiła „zaledwie” 80
milionów dolarów, czyli dobre 279 milionów mniej niż jej
poprzedniczka. Cóż mogło zawinić? – pomyśleli twórcy tego
koszmarku i po długich rozmyślaniach doszli do tego, że powodem
porażki nie była absencja Culkina, ale to, że protagonista nie był
Kevinem. I tak też w czwartej odsłonie serii bohaterem znów jest
znany z dwóch pierwszych filmów dzieciak. Zagrał go Mike Weinberg.
Jak wyszło? Ano tak, jak można było się tego spodziewać. Zarówno
młody aktor, jak i sama produkcja krytykowana była bez żadnej
litości przez krytyków i fanów pierwowzoru. Twórcy mieli
nadzieję, że tym dziełkiem otworzą sobie drzwi do kontynuowania
historii jako telewizyjnego serialu. Na szczęście katastrofalne
opinie o „Samym w domu 4” skutecznie zniechęciły ich do takich
pomysłów. Minęło parę ładnych lat, zanim ktoś podjął decyzję
o nakręceniu kolejnego sequela. A potem jeszcze jednego…
#6. Liam Hemsworth –
„Wiedźmin”
Chociaż amerykański
serial o przygodach znanego z książek Sapkowskiego zabójcy
potworów spotkał się z krytyką najbardziej zagorzałych fanów
literackiego pierwowzoru, to wszyscy byli dość zgodni co do tego,
że Henry Cavill jako tytułowy bohater sprawdził się wyśmienicie.
Nic nie może jednak wiecznie trwać i po zagraniu postaci Geralta z
Rivii w trzech sezonach aktor oznajmił, że więcej do tej roli już
nie wróci.
Wkrótce gruchnęła też wieść, że zostanie on
zastąpiony przez Liama Hemswortha. W tym momencie fani wydali z
siebie wściekły ryk rozczarowania, uważając, że wybór ten był
bardziej niż nietrafiony. Argumenty? Było ich całe mnóstwo.
Przede wszystkim obawiano się, że zmiana wyglądu bohatera nie zostanie sensownie
wytłumaczona przez fabułę oraz tego, że aktor wcielający się w
jego postać będzie mało wiarygodny. Chociaż nadal nie mamy
potwierdzenia wszystkich plotek na temat tego, jak scenarzyści poradzą sobie z
tym wyzwaniem, to w krótkiej zajawce nowej odsłony serii możemy
rzucić oko na Hemswortha jako Geralta. I uczciwie trzeba przyznać,
że charakteryzatorzy stanęli na wysokości zadania, aby wiedźmin
wyglądał naprawdę dobrze, a wręcz niepokojąco podobnie do
zabijaki, którego znaliśmy z poprzednich sezonów. Jak to wyjdzie w
praktyce? Czas pokaże.