Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

5 tajemnic, które nadal czekają na wyjaśnienie

53 273  
335   69  
Kosmici przeprowadzający na ludziach analne eksperymenty, dążący do dominacji nad światem iluminaci, spiskujący Żydzi, wielkie loże, o mój Boże… – świat jest pełen nierozwiązanych tajemnic rozpalających naszą wyobraźnię. I chociaż bardzo chcielibyśmy na przykład dowiedzieć się, czy gdzieś tam na innych planetach jest inne życie, poza naszym, albo czy to faktycznie ufoludki odpowiadają za zbudowanie egipskich piramid, to wiele z intrygujących zagadek jest znacznie bardziej przyziemna i zamiast szukać odpowiedzi w otchłani kosmosu, powinniśmy się czasem skupić na zagwozdkach z naszego rodzimego, ziemskiego podwórka.

#1. Kto wykonał geoglif Marree Man?

W 1998 roku Trec Smith, pilot czarterowych samolotów, przelatując nad pustkowiami południowej Australii, dostrzegł na ziemi jakieś nietypowe dla tego krajobrazu linie. Po krótkich oględzinach zorientował się, że układają się one w wielki rysunek. Z wykonanych niedługo potem zdjęć wynikało, że geoglif przedstawia Aborygena rzucającego bumerangiem.


Jest to jeden z największych, o ile nie największy, twór tego typu – rysunek ma prawie 3 km długości i ponad 27 kilometrów obwodu. Wyraźnie też nawiązuje do wykonanej z brązu figury Zeusa, którą to prawie sto lat temu znaleziono w Morzu Egejskim.


Do dziś zagadką pozostaje, kto i kiedy wydłubał na australijskiej ziemi to wielkie dzieło. Pewne światło na tę zagwozdkę rzuciło odkrycie słoika zakopanego w pobliżu geoglifu. Naczynie zawierało satelitarne zdjęcie tego miejsca, flagę USA oraz liścik, w którym znalazło się nawiązanie do Gałęzi Dawidowej – apokaliptycznej sekty, której guru zasłynął z tego, że dopuszczał się kontaktów cielesnych z dziećmi. Jego znajdująca się w Teksasie farma (i jednocześnie – siedziba organizacji) stała się miejscem starcia członków sekty z oddziałami policji, w wyniku czego życie straciło 75 osób. Co to ma wspólnego z wielkim Aborygenem? Cholera wie!
Geoglif prawdopodobnie wykonany został za pomocą buldożera, a większość badaczy zgadza się z tym, że jest to raczej współczesny twór niż dzieło dawnych mieszkańców tych terenów. Kto natomiast jest autorem rysunku? Tego ustalić się jeszcze nie udało.

W 2000 roku nie było GPS, jak głosi stereotypowa i powszechna wiedza, która jest nieco niepełna. W 2000 roku Clinton wyłączył zakłócanie sygnału GPS dla zastosowań cywilnych, stał się wtedy precyzyjny (do 10 m), ale wcześniej już niektóre samochody (Mercedesy!) miały już dostęp do tej gorszej wersji nawigacji.
Więcej w komentarzach.

#2. Tajemnica śmierci Naoyukiego Kanno

Miyakoji to spokojna japońska wieś, która w 1989 roku stała się miejscem wyjątkowo makabrycznego odkrycia. Jedna z nauczycielek lokalnej szkoły podstawowej dla dziewcząt, zaintrygowana znalezionym w sedesie męskim butem, postanowiła dowiedzieć się, skąd ten artefakt wziął się w ubikacji. Jej ciekawość doprowadziła do wyciągnięcia z odpływu zwłok 26-letniego mężczyzny. Równie intrygujące jak to, co ten nieszczęsny człowiek w ogóle tam robił, jest to, w jaki sposób udało mu się przecisnąć przez otwór o średnicy 36 centymetrów. Trup został zidentyfikowany jako Naoyuki Kanno – znany w Miyakoji, kulturalny i lubiany mężczyzna, który w okolicy prowadził klub dla młodzieży.


Chociaż trudno nawet wyobrazić sobie, ile wysiłku musiał się człowiek ten podjąć, aby wleźć do tak ciasnej przestrzeni, to prawdopodobnie intencją Kanno było podglądanie od dołu defekujących dziewczynek. To w końcu Japonia – kraj bukkake, pedofilskiego anime i seksu z owocami morza. Nadal są to jednak tylko przypuszczenia, a wśród kilku teorii dotyczących obecności nieboszczyka w odpływie ściekowym znajdują się też takie sugerujące, że Naoyuki został zamordowany. Pewne natomiast jest to, że ducha wyzionął on prawdopodobnie gapiąc się na czyiś zadek. Mężczyzna umarł bowiem ze skrajnego wychłodzenia organizmu, co by miało sens, biorąc pod uwagę to, że w miejscu, gdzie jego zwłoki zostało znalezione, panowała niska temperatura.


#3. Kim byli zabójcy z Brabancji?

Parę miesięcy temu na dobre zamknięto ciągnące się od kilku ładnych już dekad śledztwo w sprawie fali zabójstw, jakie wstrząsnęły Belgią w latach 1982–1985. Wprawdzie mówiło się, że 28 mieszkańców prowincji Brabancja zginęło z rąk członków gangu, ale tak naprawdę wszystko wskazuje na to, że za zbrodniami stały tylko trzy osoby. Podczas trzyletniej serii napadów przestępcy dokonywali nalotów na supermarkety, hostele, sklepy jubilerskie i bary. Chociaż zazwyczaj łupy rabowane przez bandytów nie miały zbyt dużej wartości, to mężczyźni znani byli z tego, że poniżali swe ofiary i nie byli zbyt oszczędni w oddawaniu strzałów – zabijali bez powodu, często celując wręcz na oślep.


Ostatnia akcja gangu miała miejsce w 1985 roku, kiedy to troje zamaskowanych facetów wtargnęło do dużego sklepu i używając strzelb, zabili tam osiem osób – w tym dziewięcioletnią dziewczynkę.
Cała ta sprawa jest dość dziwaczna – śledztwo miało być prowadzone w sposób wyjątkowo chaotyczny, a całkiem niedawno jeden z ważniejszych członków policyjnej Grupy Delta, odpowiedzialnej za badanie tej sprawy, został aresztowany pod zarzutem manipulowania dowodami.


Według pewnej teorii jeden z bandytów został śmiertelnie ranny i dlatego grupa zaprzestała dalszej działalności. Nigdy jednak nie znaleziono jego ciała, a tymczasem na jaw wyszły karygodne błędy w śledztwie, co wywołało publiczną debatę na ten temat. Wiele się mówi o tym, że zabójcami byli członkowie państwowych organów bezpieczeństwa publicznego, którzy tymi głośnymi przestępstwami maskowali swoje ukierunkowane zabójstwa. Oczywiście nie ma żadnych dowodów mogących potwierdzić te przypuszczenia.

#4. DB Cooper – elegancki zamachowiec

24 listopada 1971 roku na pokład Boeinga 727 lecącego z Portland do Seattle wkroczył elegancki, na oko 40-letni mężczyzna, ubrany w ciemny garnitur oraz idealnie wyprasowaną, białą koszulę z kołnierzykiem. Pod szyją miał czarny krawat ze spinką z masy perłowej. Gdy tylko maszyna wystartowała, jegomość zamówił sobie szklankę bourbona i odpalił papierosa. Następnie wcisnął w dłoń jednej ze stewardes karteczkę. Kobieta myśląc, że pasażer to jakiś podrywacz, który właśnie usiłował dać jej swój numer telefonu, początkowo nie poświęciła temu prezentowi większej uwagi. „Droga pani” – rzekł wówczas szarmancki mężczyzna. – „Radziłbym zapoznać się z treścią tej karteczki. Mam przy sobie bombę”. Co dokładnie było tam napisane? Tego nie wiadomo, bo po tym, jak przerażona kobieta zerknęła na papierek, pasażer natychmiast go jej zabrał.


Dan Cooper, bo takimi danymi posługiwał się tajemniczy pasażer, poprosił o wypłacenie mu 200 tysięcy dolarów, dostarczenie czterech spadochronów oraz podstawienie na lotnisku w Seattle cysterny z paliwem, aby zatankować samolot przed dalszą podróżą. Cooper przeprowadził rozmowę ze stewardesą na tyle dyskretnie, że reszta osób na pokładzie nie zdała sobie sprawy z całej sytuacji. Kapitan samolotu zgodził się na pełną współpracę z porywaczem. Maszyna wylądowała, a mężczyzna pozwolił, aby wszyscy pasażerowie spokojnie wysiedli. W środku zostali tylko piloci i część obsługi. Dan wyjaśnił im szczegóły swego planu. Samolot miał odbyć podróż do Meksyku, po drodze zahaczając o lotnisko w Nevadzie, gdzie Cooper planował uzupełnić braki w paliwie. Wkrótce też porywacz otrzymał swój okup oraz spadochrony. Agenci FBI odpowiedzialni za dostarczenie pieniędzy przeskanowali wszystkie 10 tysięcy banknotów, tworząc tym samym mikrofilmy zawierające numery seryjne każdego z nich.

Gdy Boeing wystartował, mężczyzna polecił kapitanowi utrzymanie w kabinie ciśnienia identycznego jak na zewnątrz. Samolot leciał na wysokości 3000 metrów, więc w środku dało się normalnie oddychać. Po kilku minutach lotu Cooper nakazał stewardesie udanie się do kabiny pilota i zamknięcie za sobą drzwi. Po chwili na kokpicie zaświeciła się lampka sugerująca, że porywacz usiłuje otworzyć jeden z włazów. Ostatecznie Dan wysunął schody w ogonowej części Boeinga i wyskoczył.


Porywacz miał sporo szczęścia – ulewny deszcz sprawił, że załoga podążających za samolotem myśliwców nie zauważyła wyskakującego Coopera – w związku z tym trudno z dużą dokładnością określić, gdzie mężczyzna wylądował. Dwie i pół godziny później, na lotnisku w Reno, funkcjonariusze FBI dokładnie przeszukali pokład. Oprócz odcisków palców, krawatu i dwóch spadochronów, nie znaleziono niczego – porywacz opuścił samolot razem z torbą pełną pieniędzy, swoją własną walizką oraz dwoma pozostałymi spadochronami (do dziś nie wiadomo czemu właściwie domagał się czterech sztuk...).


Przeczesano również 73 kilometry kwadratowe terenu, na którym – jak przypuszczano – wylądować miał Cooper. Nie znaleziono tam jednak żadnego dowodu jego obecności. Po sześciu tygodniach bardzo wnikliwych poszukiwań samego porywacza przyłożono większą uwagę na zlokalizowanie banknotów, które posłużyły za okup. W śledztwo to wciągnięto większość banków na świecie, a nawet zaoferowano nagrodę o wysokości 15% okupu za pomoc w namierzeniu bandyty. Również i tu organy ścigania poniosły klęskę – po pieniądzach nie było nawet śladu. Dopiero w 1980 pewna rodzinka, która postanowiła udać się na piknik w bezludne miejsce, znalazła torbę wypełnioną 20-dolarowymi, mocno już podniszczonymi banknotami, należącymi do łupu Coopera.


Chociaż istnieją pewne podejrzenia, jakoby torba ta została umieszczona tam parę lat po słynnym incydencie, to wielu detektywów sugeruje, że mężczyzna nie przeżył lądowania – w przeciwnym wypadku nie porzucałby przecież swojego „skarbu”. To całkiem sensowna teoria, biorąc pod uwagę to, że według opublikowanych w 2007 roku informacji jeden ze spadochronów, z którymi wyskoczył mężczyzna, był niesprawnym rekwizytem szkoleniowym. Mimo dziesiątek podejrzanych i długich lat śledztwa sprawa ta nadal pozostaje nierozwiązaną zagadką. Nie udało się poznać prawdziwej tożsamości przestępcy – jest natomiast pewne, że swoje fałszywe dane oparł on na postaci bohatera kanadyjskiego komiksu – Dana Coopera, żołnierza Kanadyjskich Sił Zbrojnych. Nie wiadomo też, co się stało z resztą pieniędzy z okupu.


#5. Tajemnicza epidemia śpiączki

W latach 1917–1924 Europę oraz Stany Zjednoczone nawiedziła dziwna choroba, która objawiała się tym, że jej ofiary często przez długi czas pozostawały w stanie „zamrożenia” – nie były w stanie komunikować się ze światem i mimo zachowania pełnej świadomości, w najlepszym wypadku mogły co najwyżej z dużym wysiłkiem wypowiadać parę słów, ciągle trwając w stanie upodabniającym je do nieruchomych posągów. Co wiemy o tej przedziwnej epidemii, która dotknęła setki tysięcy osób? Było to śpiączkowe zapalenie mózgu, a jednym z pierwszych uczonych, który je opisał, był Constantin von Economo (na zdjęciu poniżej w lewym górnym rogu).


Choroba zaczynała się zazwyczaj od lekkich zawrotów głowy i problemów z widzeniem, jednak z czasem pacjent wpadał w stan podobny do delirium, dochodziło do zaburzeń mowy, u niektórych obserwowano niekontrolowane ruchy kończyn (tzw. pląsawicę), a z czasem chory zapadał w śpiączkę. Po paru tygodniach albo się budził, albo umierał. Niestety, spośród osób, które przeżyły, prawie połowa ostatecznie nie była w stanie fizycznie wchodzić w interakcję z otaczającym ich światem.


Początkowo tę epidemię wiązano z tzw. hiszpanką – grypą, która dziesiątkowała wówczas Europę. Teoria ta jednak upadła po tym, jak nie odkryto żadnych śladów wirusa tej choroby w tkankach pacjentów, którzy wyzionęli ducha na skutek śpiączkowego zapalenia mózgu. Znaleziono za to związek z zapaleniem gardła, co mogłoby oznaczać, że przypadłość ta mogła być jedną z wielu chorób neurologicznych wywołanych przez infekcję paciorkowcem. To nadal jednak są hipotezy, a ostatecznej odpowiedzi, czym dokładnie było dziadostwo, które setki tysięcy osób zamieniało w żywe posągi, nadal nie znamy.


Źródła: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8
5

Oglądany: 53273x | Komentarzy: 69 | Okejek: 335 osób
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

07.12

06.12

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało