Jak wiadomo, „życie pisze najlepsze scenariusze”, a o tym, jak bardzo
prawdziwe są słowa tej maksymy, dobrze wiedział Tadeusz
Dołęga-Mostowicz, pisarz, dziennikarz i publicysta, autor m.in. „Kariery
Nikodema Dyzmy” i „Znachora”. Z jednej strony można powiedzieć, że
dzięki temu, co go w życiu spotkało, co zobaczył i o czym usłyszał,
zrodziły się w jego głowie pomysły na te (o)powieści, z drugiej strony
można też śmiało stwierdzić, iż mało brakowało i nigdy by one nie
powstały, biorąc pod uwagę to, co mu się pewnego razu przydarzyło.
Nagłówek dziennika „ABC” z 31 grudnia 1930 roku
Pierwsza z wyżej wymienionych powieści ukazywała się w dzienniku „ABC” od 1 stycznia do 26 maja 1931 roku w odcinkach, a dopiero w następnym roku wydana została książka. Mostowicz nie krył się ze swoimi poglądami politycznymi i kojarzony był z endecją. Do tego stopnia krytykował sanację (obóz Józefa Piłsudskiego), że pewnego dnia mocno odbiło się to na jego zdrowiu, co jest łagodnym stwierdzeniem, bo równie dobrze można powiedzieć, że mało brakowało i zapłaciłby za to własnym życiem. Kiedy powieść zaczęła się ukazywać w gazecie, pojawiły się głosy, iż jest ona krytyką ówczesnego rządu. Na podstawie fabuły książki można bowiem ustalić czas, w którym toczy się akcja i umieścić ją w latach 1930–1931 (czyli prawie w tym samym czasie, kiedy powieść ukazywała się w gazecie), a w niektórych postaciach można doszukać się pierwowzorów w prawdziwych, historycznych dziś postaciach ówczesnego życia politycznego. Ówczesna cenzura też zauważyła jakiś związek pomiędzy fabułą „Kariery Nikodema Dyzmy” a rzeczywistością i skonfiskowała dwa odcinki powieści, w których znajdował się akurat opis pobicia prostytutki przez policjantów. Ta konfiskata odbiła się po kraju szerokim echem, bo podobny przypadek w II RP nie wydarzył się nigdy wcześniej.
Pisarz jednak odcinał się od głosów mówiących, że treść powieści odnosi się elit rządzących krajem, tymi słowami:
Nadto stwierdzam, że „Karjera Nikodema Dyzmy” nie ma absolutnie żadnej tendencji politycznej i że akcja jej toczy się w czasie nieokreślonym. Więc może dziś, może za lat dwadzieścia, a może nawet przed majem 1926 r.
Mostowicz prostował i zaprzeczał, ale tak naprawdę miał motyw, by za pomocą tej powieści wziąć odwet wobec sanacji za to, co go spotkało 8 września 1927 roku. Pod koniec tego dnia został pobity do nieprzytomności... ale żeby dokładnie wyjaśnić, dlaczego i jak do tego doszło, trzeba zrobić małą powtórkę z historii.
Był to politycznie burzliwy czas, niedługo po zamachu majowym, przeprowadzonym przez Józefa Piłsudskiego, podczas którego obroną Warszawy dowodził generał Tadeusz Rozwadowski. Cofnijmy się jeszcze 7 lat do roku 1920, wtedy to Rozwadowski jako szef Sztabu Generalnego współtworzył plan bitwy warszawskiej, nazwanej później „Cudem nad Wisłą”. Przed bitwą Piłsudski złożył pisemną dymisję ze stanowiska Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza na ręce premiera Wincentego Witosa, lecz ten nie ogłosił tego publicznie, obawiając się, że taka wiadomość mogłaby podkopać morale żołnierzy w przeddzień decydującej o losach Polski bitwy. Przy następnym spotkaniu Witos zwrócił Piłsudskiemu dymisję, co nie zmienia faktu, że w czasie Bitwy Warszawskiej Naczelnym Wodzem był Rozwadowski, lecz prawdopodobnie nawet o tym nie wiedział. Tak więc w razie klęski wojska polskiego to on ponosiłby odpowiedzialność za porażkę, a nie Piłsudski.
Kiedy po bitwie zaczęły się spory o to, kto jest autorem bitwy i kto odpowiada za zwycięstwo, Rozwadowski milczał, chcąc być lojalnym w stosunku do Piłsudskiego jako Naczelnego Wodza. Jego zasługi zostały więc zapomniane, a cały splendor spadł na Marszałka. Po wojnie polsko-bolszewickiej drogi Rozwadowskiego i Piłsudskiego zaczęły się rozchodzić, aż w końcu w maju 1926 roku stanęli do walki po przeciwnych stronach barykady. Trudna sytuacja gospodarcza kraju i kryzysy gabinetowe (10 maja 1926 roku został powołany III rząd Wincentego Witosa, który był 14. rządem od odzyskania niepodległości w dniu 11.11.1918 roku, a w całym okresie międzywojennym było ich 30), a także pogłoski o planowanym zamachu na Piłsudskiego sprawiły, iż ten postanowił wkroczyć do akcji i wyprowadził wojsko na ulice Warszawy, stając się w ten sposób buntownikiem atakującym rząd i prezydenta. Rozwadowski stanął na czele tych, którzy stanęli w ich obronie.
Kiedy szala zwycięstwa zaczęła przechylać się na stronę Piłsudskiego i kiedy zamachowcy ostrzelali Belweder, Rozwadowski wydał polecenie generałowi Włodzimierzowi Zagórskiemu, dowódcy lotnictwa, aby zbombardowano oddziały buntownicze. Miało to na celu ich rozproszenie i zyskanie czasu na to, by nowe oddziały zdążyły przyjść z pomocą obrońcom rządu. Zbombardowano więc wybrane cele w mieście, jednak w wyniku strajku na kolei, do którego przyczynili się zamachowcy, którzy podburzyli do niego kolejarzy, dodatkowa pomoc dla obrońców Warszawy ciągle nie nadchodziła. Z powodu pogarszającej się sytuacji obrońców, która stawała się coraz bardziej dramatyczna, rząd i dowództwo wycofało się do Wilanowa. 14 maja, w piątym dniu od powołania, upadł III rząd Witosa, natomiast 15 maja prezydent Stanisław Wojciechowski rozkazał przerwać walkę i zrezygnował z urzędu. Dzięki tym decyzjom nie doszło do dalszego rozlewu krwi.
Od lewej: generałowie Włodzimierz Zagórski, Władysław Sikorski i Tadeusz Rozwadowski
22 maja 1926 roku Piłsudski wydał rozkaz do wojska, w którym przyznał rację obu walczącym stronom, mówiąc: „W jedną ziemię wsiąkła krew nasza, ziemię jednym i drugim jednakowo drogą, przez obie strony jednakowo umiłowaną” i sugerował też niewyciąganie konsekwencji wobec pokonanych: „... Niech Bóg nad grzechami litościwy nam odpuści i rękę karzącą odwróci…” oraz zgodę i pojednanie: „A jednak chce być pewien, że nie kto inny, jak żołnierz polski pierwszy się ocknie, pierwszy do zgody i braterstwa stanie”. Szybko się jednak okazało, że z pięknych słów niewiele zostało. Niebawem rozpoczęły się aresztowania, a wśród aresztowanych byli generałowie Rozwadowski i Zagórski. Wprawdzie część aresztowanych wkrótce zwolniono, ale wśród nich nie było Rozwadowskiego i Zagórskiego, ponieważ w stosunku do nich zaczęto wyciągać konsekwencje w związku z wydaniem przez nich rozkazu bombardowania Warszawy. Trafili oni ostatecznie do cel Wojskowego Więzienia Śledczego nr III na Antokolu w Wilnie, w których panowały koszmarne warunki, m.in. zimno i wilgoć.
Generał Rozwadowski zaczął szybko podupadać na zdrowiu, stąd pojawiły się później przypuszczenia, że był także podtruwany. Do posiłków miano dosypywać mu drobno posiekane końskie włosie, które trafiając do organizmu, nie było trawione i powodowało owrzodzenie jelit. Ponadto do jedzenia miano także dosypywać mu drobno zmielone szkło. Pod rosnącym naciskiem opinii publicznej, aby generałów uwolnić, Rozwadowski został zwolniony z więzienia 18 maja 1927 roku, ale po odzyskaniu wolności nie cieszył się długim życiem, gdyż zmarł w niedługim czasie, w październiku 1928 roku, w wieku 62 lat. Dodatkowym ciosem było dla niego tajemnicze zaginięcie generała Zagórskiego, o które się obwiniał. Wyjawił on bowiem, że Zagórski pisał pamiętniki, w których oskarżał Józefa Piłsudskiego o agenturalną działalność w latach I wojny światowej.
6 sierpnia 1927 roku gen. Zagórski został zwolniony z więzienia i tego dnia o 8:20 wyjechał pociągiem z Wilna do Warszawy w towarzystwie kpt. Lucjana Miładowskiego. Mówi się, że miał stawić się do raportu u marszałka Piłsudskiego, jednak do spotkania i tak by w tym dniu nie doszło, bo ten przebywał wtedy poza stolicą. W Warszawie na dworcu czekało na niego kilku wysokich rangą oficerów, a wśród nich był mjr Zygmunt Wenda, który prawdopodobnie zaproponował Zagórskiemu podwózkę. Ten miał skorzystać i kiedy znajdowali się w okolicach Krakowskiego Przedmieścia, zażyczył sobie, aby podwieziono go w okolice kamienicy Maurycego Fajansa, gdzie znajdowała się łaźnia (Zagórski miał spotkać się z rodziną i przed spotkaniem chciał z łaźni skorzystać), a tam ślad po nim się urywa. Nie wiadomo, co się z nim stało, a sprawa zaginięcia generała nierozwiązana jest do dzisiaj.
Tadeusz Dołęga-Mostowicz prowadził własne śledztwo dotyczące tajemniczego zaginięcia generała, a wydarzeniem tym żyła cała Polska. Prawicowa prasa codziennie drążyła temat, wysnuwając nowe teorie dotyczące zaginięcia. Piłsudski sprawował wtedy urząd premiera i jego zwolennicy roztrząsanie tej sprawy traktowali jako atak na Marszałka i obóz sanacji. Dołęga-Mostowicz w ironicznym felietonie „Nowa gra towarzyska” z 10 sierpnia zasugerował porwanie Zagórskiego, a w następnych felietonach komentował zarówno przebieg śledztwa, jak i coraz częstsze ingerencje cenzury.
Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tu wracamy do dnia 8 września 1927 roku i do napaści na Mostowicza, do której doszło ok. godziny 22:30. Dwa dni później po tym zdarzeniu prasa podała, że zaatakowało go siedmiu uzbrojonych w pałki mężczyzn, gdy wracał do swojego domu w Warszawie. Napastnicy zagrodzili mu drogę ucieczki dwoma samochodami, pobili go do nieprzytomności i ogłuszonego wrzucili do samochodu. Wywieziono go do lasu w pobliżu Sękocina pod Warszawą, gdzie wyrzucono go do rowu. Pięciu napastników jeszcze raz pobiło go pałkami, wykrzykując przy tym: „A nie będzie tak pisał o Marszałku! Dziś ty dostałeś, jutro inni!”. Kiedy w pobliżu pojawiły się chłopskie furmanki, napastnicy się spłoszyli i odjechali. Pozostawiony w lesie Mostowicz dowlekł się do szosy i z pomocą przejeżdżającego tamtędy rolnika dotarł do Warszawy ok. 4:30 nad ranem.
To pobicie mogło zainspirować Mostowicza nie tylko do napisania „Kariery Nikodema Dyzmy”, ale też do napisania „Znachora”, gdyż podobny motyw zawarł w tej powieści. Jej główny bohater, profesor Rafał Wilczur, traci w wyniku pobicia pamięć, co zmienia całe jego dotychczasowe życie. Natomiast jeśli chodzi o postać samego Wilczura, to możemy powiedzieć coś więcej na temat, skąd pisarz wziął na nią pomysł.
9 lat po pobiciu pisarz pojechał na odpoczynek do Sikorza na Mazowszu, gdzie przebywał w majątku Eugenii i Stanisława Piwnickich. Był zakochany po uszy w Katarzynie Piwnickiej, ich córce, która była 20 lat młodsza od niego i – co więcej – była jeszcze niepełnoletnia. Z zaręczynami czekano więc do czasu, kiedy Katarzyna uzyska pełnoletność, aby mogła w pełni sama podjąć decyzję o ślubie, a zaręczyny te miały odbyć się w październiku 1939 roku. Zwiedzając wtedy okoliczne wsie, trafił do wsi Radotki, w której to znajdował się młyn wodny, a w tymże młynie jeden z jego pracowników, miejscowy zielarz i znachor nazwiskiem Różycki, przyjmował swoich pacjentów. Czyli tak naprawdę był on prawdziwym pierwowzorem znachora z powieści.
Mostowicz i Katarzyna Piwnicka
Ponadto w 1935 roku (czyli stosunkowo krótko przed wizytą w Radotkowskim młynie), w bliskim Mostowiczowi dzienniku „ABC”, ukazała się notatka o pewnym człowieku, który w małopolskiej wsi Borek został aresztowany za znachorstwo. Nazywał się on Ferdynand Dolani i jak się okazało, był on absolwentem uczelni medycznej w Brukseli. Tu chyba każdemu zaświeci się lampka w głowie i pojawi się pytanie, dlaczego dyplomowanego doktora aresztowano za znachorstwo? Dolaniego aresztowano, ponieważ zataił on posiadanie dyplomu doktora medycyny, a swoją decyzję o zatajeniu tegoż dyplomu tłumaczył ponoć tym, że znachorom powodzi się lepiej niż lekarzom.
Tak więc to te wydarzenia skłoniły Mostowicza do napisania scenariusza filmowego. Tak, najpierw powstał scenariusz filmowy, jednak nikt nie chciał zrobić filmu na jego podstawie. Kiedy filmowcy odrzucili scenariusz, Mostowicz przerobił go wtedy na książkę i tak powstała powieść pod tytułem „Znachor”, która stała się bestsellerem. Wtedy to sytuacja się diametralnie zmieniła i posypały się oferty filmowców, którzy po sukcesie książki zwęszyli dobry interes i byli już bardzo chętni, by powieść zekranizować, a film powstał w 1937 roku.
Okładka książki z powieści „Znachor”, wydanie z roku 1938
Po sukcesie „Znachora” (książki i filmu) Mostowicz napisał kontynuację powieści pt. „Profesor Wilczur”. Fakt powstania kontynuacji „Znachora” może być dla niektórych zaskoczeniem i skutkować ciekawością, jak potoczyły się losy bohaterów, więc zdradzę troszkę fabuły drugiej książki.
Tytułowy bohater wraca do pracy w klinice w Warszawie. Nina, żona lekarza Jerzego Dobranieckiego (tego, który w filmie rozpoznał w Antonim Kosibie profesora Wilczura, mówiąc: „Proszę państwa, Wysoki Sądzie, to jest profesor Rafał Wilczur”) jest rozgoryczona, ponieważ Dobraniecki zostaje zepchnięty w klinice na drugi plan. Kiedy podczas prostej operacji gardła, którą wykonuje Wilczur, umiera znany tenor Leon Donat (jego serce nie wytrzymało narkozy), sprawa staje się głośna. Wtedy to Dobraniecka zwęszyła nadarzającą się okazję na to, by zaszkodzić Wilczurowi. Zmęczony tą sprawą Wilczur postanawia wrócić do Radoliszek, do rodziny młynarza Prokopa. Tam z pomocą mieszkańców buduje lecznicę i pewnego dnia dowiaduje się, że Dobraniecki jest chory na nowotwór. Żona Dobranieckiego prosi go o pomoc, jednak Wilczur odmawia z powodu chorej ręki, w którą ugryzł go wcześniej chory na wściekliznę pies.
Historia na tym się nie kończy, jednak nie zdradzę, jak się dalej potoczyła. Nie chcę spoilerować tym, którzy chcieliby może sięgnąć po książkę, po drugie, w powieści są też inne wątki, jak to często w książkach bywa :) i trzeba by dokładniej streścić całą książkę, żeby powiedzieć, jak się ona zakończyła. Powieść została zekranizowana w 1938 roku i film można dziś łatwo znaleźć w internecie (choć, jak wiadomo, może się to zmienić).
Ta książka nie kończy jednak historii związanej z profesorem Wilczurem. Mostowicz napisał jeszcze później scenariusz do filmu fabularnego pt. „Testament profesora Wilczura”, który powstał w 1939 roku, a wszedł na ekrany podczas II wojny światowej w 1942 roku. Film opowiada o tym, co dzieje się już po śmierci profesora. Ówczesna prasa podawała, że jest to film oparty na powieści Dołęgi-Mostowicza, ale taka powieść nie ukazała się ani nie zachował się jej ewentualny rękopis lub maszynopis. Wiadomo, że film wyświetlany był nadal po wojnie w 1947 roku, ale później wszystkie jego kopie zaginęły.
Tak w ogóle to okoliczności śmierci pisarza też nadawałyby się na kanwę jakiejś powieści, choć do końca nie wiemy, jak dokładnie one wyglądały. Istnieją różne wersje mówiące o tym, jak zginął. Co ciekawe, każdą z tych wersji potwierdzają świadkowie, którzy mieli widzieć, w jaki sposób pisarz stracił życie. Jedni twierdzili, że sowiecki żołnierz nakazał Mostowiczowi złożyć broń, a że ten się z tym ociągał, został więc zastrzelony. Czerwonoarmiście miały też spodobać się buty Mostowicza i to miało być pretekstem do jego zastrzelenia. Twierdzi się bezsprzecznie, że zginął od sowieckiej kuli, choć natrafiłem też na wersję mówiącą o tym, że kiedy wiózł prowiant, natknął się na polski patrol i dostał serię z karabinu maszynowego. Zginąć więc miał od bratobójczego ognia, a kiedy zorientowano się, kogo zastrzelono, sprawca tego czynu miał zostać osądzony i rozstrzelany.
Najbardziej prawdopodobna jest jednak ta wersja wydarzeń. Mostowicz stracił życie w pierwszym miesiącu II wojny światowej. Nie wiadomo, czy został wcielony do wojska, czy zgłosił się na ochotnika, ale na pewno wiadomo, że po wkroczeniu do Polski Armii Czerwonej (17 września) jako kapral znalazł się w Kutach, przy granicy polsko-rumuńskiej. Przez pewien czas w miasteczku nie było żadnej władzy i nie było też jeszcze sowietów. Polacy i Ormianie obawiali się rabunków i napaści ukraińskich nacjonalistów. Z tego powodu dla ich ochrony pozostawiono kilkudziesięciu żołnierzy w placówce Straży Granicznej, niedaleko mostu granicznego.
Drewniany most drogowo-kolejowy na rzece Czeremosz w Kutach
Dołęga-Mostowicz zajmował się m.in. dostarczaniem żywności ze strony polskiej żołnierzom internowanym w rumuńskiej Wyżnicy. 20 września około południa, wraz z innym żołnierzem, w tym celu przyjechał ciężarówką do Kut, do piekarni, aby zaopatrzyć się w chleb dla żołnierzy. W tym czasie wjechały do miasta trzy czołgi sowieckie, witane przez część ludności ukraińskiej i żydowskiej, która to wskazała czołgistom polską ciężarówkę. Kiedy Mostowicz z kierowcą ruszyli ciężarówką w kierunku mostu, zostali ostrzelani przez czołg z karabinu maszynowego. Ciężarówka wypadła z drogi i przewróciła się. Kierowcy udało się uciec, niestety kapral Mostowicz zginął na miejscu od kul sowieckich. Tadeusz Dołęga-Mostowicz był jedynym polskim żołnierzem poległym przy wycofywaniu się oddziałów polskich (30 tysięcy żołnierzy, w tym 6 tys. oficerów) do Rumunii przez most na Czeremoszu.
Na koniec wrócę jeszcze do powieści i filmu „Znachor” z 1981 roku, bo nie można tu nie wspomnieć o jednej rzeczy, a chodzi o słowa: „Proszę państwa, Wysoki Sądzie, to jest profesor Rafał Wilczur”, wypowiedziane w filmie przez postać profesora Jerzego Dobranieckiego. Dobraniecki wprawdzie mówi, kim jest oskarżony, ale słowa te dla oskarżonego nie mają już żadnego znaczenia. Wilczur, dosłownie chwilkę wcześniej, zdążył już sobie przypomnieć, kim jest, kiedy jego córka Maria Jolanta, na prośbę sądu, głośno wypowiedziała swoje imię i nazwisko. Słowa Dobranieckiego są zaskoczeniem dla Marii Wiczurówny i uświadamiają ją, kim tak naprawdę jest oskarżony. Szkoda, że w filmie nie widzimy reakcji ludzi zebranych na rozprawie oraz reakcji sądu, bo akcja urywa się chyba w najciekawszym momencie.
A jak to wyglądało w książce?
Uwaga, spoiler. Kto nie chce wiedzieć, niech już dalej nie czyta.
Dla czytających książkę dużym zaskoczeniem może być fakt, że kultowych już słów: „Proszę państwa, Wysoki Sądzie…” Dobraniecki w powieści w ogóle nie wypowiada, bo Mostowicz jego rolę i zachowanie w sądzie przedstawił trochę inaczej, co skutkuje też różniącym się między sobą zakończeniem książki i filmu. Kiedy w sądzie padły następujące słowa skierowane do Antoniego Kosiby/Rafała Wilczura: „Oskarżonemu przysługuje prawo głosu”, Kosiba/Wilczur odpowiedział: „Ja nic… nie mam do powiedzenia. Wszystko mi jedno…”. Były to pierwsze słowa oskarżonego, które usłyszał Dobraniecki, więc pierwszy raz usłyszał też jego głos. Wtedy to właśnie po głosie rozpoznaje Rafała Wilczura w osobie Antoniego Kosiby i jest tym faktem bardzo zszokowany. Różne myśli zaczynają się kłębić w jego głowie. Zastanawia się, dlaczego go wcześniej nie rozpoznał, dlaczego Wilczur udaje kogoś innego, kim tak naprawdę nie jest, i co będzie z nim samym, kiedy Wilczur wróci w chwale do kliniki? Dobraniecki przypisał też sobie pewien sukces, którego dokonał Wilczur i zastanawiał się też nad tym, co będzie, kiedy kłamstwo wyjdzie na jaw. Koniec końcem, nie ujawnia w sądzie, kim jest oskarżony, ale pomimo tego zapada wyrok uniewinniający. O tym, kim tak naprawdę jest Antoni Kosiba, mówi dopiero drugiego dnia po rozprawie (po rozmyślaniach i dwóch nieprzespanych nocach) adwokatowi Korczyńskiemu, obrońcy Kosiby. Następnie udaje się do Ludwikowa, gdzie mieszkali Czyńscy. U Czyńskich miał mieszkać Wilczur, dla którego wyszykowali domek z ogrodem, ale on zrezygnował z tej propozycji i wrócił do młyna, do Prokopa Mielnika w Radoliszkach (można powiedzieć nomem omen Mielnika, bo mielnik znaczy tyle, co młynarz). Jak się okazało, nie zastał więc ani Wilczura, ani Leszka Czyńskiego, który z narzeczoną Marią Jolantą W. pojechał do księdza dać na zapowiedzi ich ślubu. Po wizycie u księdza jadą do Wilczura, który dalej nie wie, kim tak naprawdę jest i zapraszają go na ślub, a później wszyscy razem udają się na cmentarz, gdzie pochowana była matka Wilczurówny. Kiedy Wilczur zobaczył na cmentarzu metalową tabliczkę z napisem „ŚP. Beata z Gotyńskich”, czyli imię i nazwisko panieńskie swojej żony, odzyskuje wtedy pamięć, doznając jednocześnie (jak to ujął Mostowicz) ataku nerwowego (dziś chyba powiedzielibyśmy, że był to atak nerwicy). Leszek proponuje, żeby przenieść Wilczura do sań, ale w tym momencie na cmentarzu pojawia się Dobraniecki, który mówi do Jolanty: „Niech pani pozwoli się wypłakać swojemu ojcu”. Widząc jednak ogromne zdziwienie na jej twarzy, dodaje: „To jest ojciec pani, profesor Rafał Wilczur... Dzięki Bogu, odzyskał pamięć… Chodźmy, odejdźmy dalej… Pozwólmy mu płakać”. Dopiero wtedy urywanymi zdaniami Dobraniecki im wszystko opowiedział.
Źródła:
1,
2,
3,
4,
5,
6,
7