Dziś przeczytacie m.in. o staraniach o dziecko, wybaczającej córce i brudzących dzieciach, będzie też o karze za złe parkowanie i diagnozie, która przyniosła ulgę.
Mam 37 lat, niedawno po rozwodzie. Jestem ojcem dwójki dzieci: 8- i 6-letnich. Z byłą żoną obydwoje daliśmy ciała w małżeństwie. Winą i majątkiem wspólnym podzieliliśmy się po połowie, więc można powiedzieć, że ten temat przeszedł zgodnie z oczekiwaniami obojga. Z dziećmi utrzymuję stały kontakt, widujemy się prawie codziennie. W tej kwestii wydaje się, że jest OK.
Niedawno poznałem piękną i mądrą kobietę, niewiele młodszą ode mnie, która zdaje się rozumieć mnie w 100%. Każde z nas ma własne cele, które chce osiągnąć w życiu zawodowym i prywatnym. Każde z nas ma własne hobby i nie ma problemu z tym, że kilka razy w tygodniu musimy pobyć osobno, aby się wyciszyć lub nakręcić, w zależności od tego, co kto robi. Problem polega na tym, że ona chce mieć dziecko, a ja nie. Na jej propozycję rozpoczęliśmy starania (kilka razy w tygodniu, jak tylko któreś z nas najdzie ochota lub jest owulacja). Każda pozycja jest dobra i każde miejsce – tego brakowało mi w poprzednim związku, więc teraz jest mega pozytywnie. Problem w tym, że jestem po wazektomii (o czym ona nie wie, oczywiście) i obawiam się momentu, kiedy będzie chciała pójść na badania.
Byłam dobrą matką, nadal jestem. Może nie najlepszą, bo pracowałam, kiedy dzieci podrosły, nie zrezygnowałam też z życia towarzyskiego i raz w miesiącu z mężem wychodziliśmy na randkę. Nie biłam dzieci, staram się na nie nie krzyczeć. Nie straszyłam ich, broniłam w szkole, nawet jak nabroili, nie wymagałam nie wiadomo jakich ocen, ale chciałam, żeby byli dobrzy chociaż z jednego przedmiotu, żeby mieli swojego konika. Opłacałam zajęcia dodatkowe, woziłam i odbierałam z imprez, piekłam ciastka do szkoły. Dałam, ile mogłam, naprawdę. Bywało ciężko, zdarzyło mi się podnieść głos, ale takie incydenty były rzadkością. I wszystko to po to, żeby usłyszeć od mojej 30-letniej, wykształconej (za nasze pieniądze) córki, że mi wybacza. Co konkretnie, zapytałam. Otóż dzieciństwo.
Nie żałuję posiadania dzieci, ale żałuję, że aż tak bardzo się starałam. Mogłam jak inne matki kupować gotowe ciastka, kazać im jeździć autobusami i nie opłacać studiów, korków, dodatkowych zajęć... Żałuję, że poświęciłam w za dużym stopniu siebie. Nie oczekuję, że dzieci będą mi dziękować, bo to ja je chciałam, ale nie sądziłam, że będą mi musiały cokolwiek wybaczać. Że może docenią codziennie ciepły obiad, pranie, gotowanie, sprzątanie, finansowanie i miłość, jaką ich darzyłam przez całe życie.
Jestem podminowana, bo właśnie wyszła ode mnie sąsiadka z 1,5-roczną córeczką po kawie, a ja zostałam z syfem w całym prawie domu. I to niejedyna koleżanka, którą bardzo lubię, ale po której wyjściu mam dość kawkowania na kilka dni. I to nie żebym nie zwracała uwagi i nie mówiła im o tym – ale do nich to jak grochem o ścianę, nie obrażają się, ale po prostu nie dociera, bo jak mam dziecku nie pozwolić, kiedy ono chce??? A potem mówią: jak ty to robisz, że masz zawsze czysto, u ciebie nie widać, żebyś miała dzieci, a u nas syf i codzienne wycieranie podłóg, ufajdane zabawki i wszystko na wysokości maluchów, i mamy dość, kiedy one z tego wyrosną etc. Ja mimo tego że moje dzieci też kiedyś były małe i też lubiły jeść wszelkiego rodzaju chrupaczki, nigdy nie miałam tyle sprzątania po całym dniu, co po ich 2-godzinnej wizycie. Tak samo idąc gdzieś z dziećmi, nie zostawiałam takiego bajzlu.
Od początku uczyłam moje dzieci, że je się w jednym miejscu, a nie łazi z żarciem, i tego, że po zjedzeniu wyciera się rączki i buzię. Na początku trzeba je było co chwilę sadzać z powrotem na krzesło, aż się przyzwyczaiły, a to szło szybko. Po jedzeniu same rączki i buzię do umycia nastawiały.
Wszędzie okruchy, które klejąc się do ich skarpetek, przenoszone są po całym domu po podłodze, włącznie z fotelami itp., a ślady rąk upaćkanych rozmokniętym jedzeniem na wszystkich zabawkach i sprzętach.
Ja miałam bliźnięta, pracowałam dorywczo w domu, gotowałam, kawkowałam i funkcjonowałam normalnie. Przecież można sobie tyle pracy zaoszczędzić, ucząc dzieci tego prostego nawyku siedzenia w jednym miejscu podczas jedzenia i mycia się zaraz po tym. Proste jak drut, a do niektórych nie dociera.
Przed moim blokiem parkuje wypasiony Jaguar. To ogromny samochód, a koleś często tak staje, że ani go obejść, ani przeskoczyć. Ostatnio w ramach kary zostawiłem mu za wycieraczką kartkę: „Przepraszam za wgniecenie”.
Żałujcie, że nie widzieliście, jak koleś chodził dookoła i to auto oglądał... :D
Poznałem pewną dziewczynę. Zakochałem się bez pamięci w niej i w jej córeczce. Żyło nam się dobrze, ja pracowałem, a ona studiowała i zajmowała się domem. Zawsze starałem się, aby niczego im nie brakowało.
Pewnego dnia, gdy moja ukochana wracała z uczelni, została potrącona przez samochód. Na szczęście nic się nie stało, ale musiała pobyć trochę w szpitalu. W tym czasie zajmowałem się naszą córką, pracowałem i codziennie odwiedzałem ją w szpitalu. Wydobrzała, wróciła do pełni sił.
Gdy skończyła studia, pewnego dnia, gdy byłem w pracy, spakowała siebie i córkę i bez słowa wyjaśnienia wyjechała. Jak się później dowiedziałem – za granicę.
Jest mi ciężko, bo byłem bardzo zaangażowany w ten związek. Najbardziej przykro mi z powodu córki. Nie jestem jej biologicznym ojcem ani nie byłem w formalnym związku z jej matką, przez co nie mogę sobie rościć do niej żadnych praw i boję się, że już nigdy więcej jej nie zobaczę.
Nie wiem od czego zacząć... Nie mam zbyt ciekawej historii, moje życie jest dość „nudne”. Mam 26 lat, dwójkę wspaniałych dzieci i męża (jest, bo jest).
Chciałabym tylko napisać tutaj to, czego nie jestem w stanie powiedzieć swoim bliskim.
Czuję, że sięga mnie depresja. Nie chce mi się żyć, nic mnie w życiu nie cieszy. Przy dzieciach udaję. Syn nie jest już taki mały, ma 6 lat. Czuję, że zawiodłam jako matka. Co do męża nie mam wyrzutów. Traktuje mnie jak gówno, więc gówno dostaje.
Znajomi znikli, gdy pojawiły się dzieci.
Praca – dom, praca – dom i tak w kółko.
Nie chce mi się żyć, po prostu.
Mamy z małżonką dwójkę małych dzieci. Oczywiście to była całkowicie nasza decyzja, ale w tle było przeświadczenie, że dzieciaki w podobnym wieku, jak tylko troszkę podrosną, będą się bawić ze sobą i nabiorą samodzielności.
Nic bardziej mylnego.
Starsze ma objawy spektrum autyzmu i nie nadaje się do większości zabaw lub aktywności charakterystycznych dla dzieciaków. Codzienność stała się dla nas wymagająca, miejscami koszmarna, niedająca chwili na odpoczynek, jednak z pomocą opiekunki oraz najbliższej rodziny jakoś ogarniamy...
Gdzie tu miejsce na wyznanie?
Ano w tym, że razem z małżonką przeglądamy się w naszym synu jak w lustrze. Widzimy, co nas denerwuje i przypominamy sobie, jakie były nasze problemy w dzieciństwie, jak reagowaliśmy na otoczenie, jak się bawiliśmy... Ja wróciłem do swoich traumatycznych wspomnień – przemocy domowej, poniżania, absolutnej separacji rówieśniczej i towarzyskiej... Po zgłębieniu tematu autyzmu byliśmy w szoku – to historia o nas! Za jakiś czas mamy umówione wizyty u psychiatrów na diagnozę autyzmu w dorosłości :)
Myślicie, że to nas przytłacza? Wręcz przeciwnie!
Autyzm może być nareszcie odpowiedzią kluczem na wieczną odmienność. Inną wrażliwość, inne potrzeby, branie na serio słów wypowiadanych do nas na odczepkę, niechęć do zwracania się do innych o pomoc, brak umiejętności interpersonalnych (a przynajmniej wewnętrzna niezgoda, że większość ludzi funkcjonuje inaczej od nas), specyficzne i hermetyczne hobby, i wiele innych...
Na półmetku życia czujemy się, jakby ktoś nam zrzucił ogromny kamień z serca i wyleczył poczucie winy, że nie dorastamy do wymagań rodzinnych, sąsiedzkich, towarzyskich, a większość energii zużywamy na udawanie, że jesteśmy jak inni.