Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Upadek tej firmy zatrzymałby rozwój cywilizacji na dobre kilkanaście lat. Znacie TSMC?

47 105  
509   52  
Na pytanie o najbardziej wpływową firmę IT część osób odpowie pewnie, że jest nią Apple, bo zarabia w tym biznesie wielkie pieniądze i jest bardzo rozpoznawalna. Albo na Nvidię, która odgrywa dużą rolę w rewolucji AI. Pojawią się też Google i Facebook – z uwagi na ilość przetwarzanych informacji. Albo Microsoft czy Amazon, bo ich rozwiązania chmurowe są dzisiaj bardzo rozpowszechnione. A czy komuś przyszłoby do głowy, by wskazać na TSMC? To podmiot z Tajwanu, który trzęsie rynkiem półprzewodników. A bez nich nie ma mowy o skutecznym działaniu wcześniej wspomnianych korporacji.
Dlaczego to właśnie Tajwan stał się tak silnym graczem na globalnym rynku półprzewodników, a szerzej elektroniki? Odpowiedź jest złożona, jak historia tej wyspy leżącej w Azji Wschodniej.

Władzę na niej sprawowali w ciągu stuleci m.in. Europejczycy, Chińczycy i Japończycy. Obecnie zajmuje ją Republika Chińska, czyli państwo nieuznawane przez większość krajów. Większość nie znaczy wszystkie – na arenie międzynarodowej Tajwan jest uznawany tylko przez m.in. przez Paragwaj, kilka państw z Ameryki Środkowej czy Watykan. Dużych graczy na tej liście jednak nie znajdziemy.


Komuniści i nacjonaliści w jednym stali domu. Aż przestali

Dla współczesnej historii tego podmiotu najważniejsze są wydarzenia z pierwszej połowy ubiegłego wieku. W 1912 roku w kontynentalnej części Chin upadła ostatnia dynastia cesarska i proklamowano Republikę Chińską. Kolejne dekady trudno uznać za spokojne – w kraju trwała walka o władzę, głównie między komunistami a Kuomintangiem, nacjonalistyczną partią, która z pozycji lewicowych przeniosła się na prawe skrzydło. Dodatkowo kraj mierzył się z japońską agresją, co na pewien czas osłabiło wewnętrzne tarcia. Nie trwało to jednak długo: konflikt rozgorzał na nowo, gdy Japonia skapitulowała w 1945 roku.

Wojna domowa została ostatecznie wygrana przez komunistów, którzy ustanowili w 1949 roku Chińską Republikę Ludową. Członkowie Kuomintangu zbiegli na Tajwan, gdzie podtrzymywali funkcjonowanie Republiki Chińskiej. Przewodził im generał Czang Kaj-szek, który przez kolejne dziesięciolecia będzie twardą ręką rządzić na wyspie (pod względem powierzchni można ja porównać z województwem mazowieckim). Co ciekawe, przez te kilka dekad to właśnie ten podmiot był uznawany na arenie międzynarodowej, m.in. przez Międzynarodowy Komitet Olimpijski czy ONZ. Jednak na początku lat 70. minionego stulecia chińscy komuniści dopięli swego i stali się reprezentantem najludniejszego kraju świata na globalnej szachownicy. Nie odbyło się to oczywiście bez zgody Stanów Zjednoczonych.

Tak, w wielkim skrócie, doszło do podziału, który funkcjonuje do dzisiaj. I zdecydowanie nie jest to konflikt zakończony. Chińska Republika Ludowa uznaje Tajwan za swoją integralną część, a jej przywódca Xi Jinping chyba chce zapisać się w podręcznikach do historii jako osoba, która zrealizowała plany scaleniowe. Z kolei większość mieszkańców wyspy, których obecnie jest ponad 23 mln, nie podziela zjednoczeniowego entuzjazmu i nie chce komunistycznej władzy – uważają się bardziej za Tajwańczyków niż Chińczyków.


Do scalenia droga daleka. Przynajmniej na razie

Ktoś może zadać pytanie: co właściwie stoi na przeszkodzie, by ChRL dopięła swego i zlikwidowała niewielkiego sąsiada? Pierwsza bariera wynika z geografii: Tajwan to górzysta i w znacznym stopniu porośnięta lasami wyspa. Zajmujący ją podmiot posiada siły zbrojne, które mogą zapewnić sprawną obronę. Finalnie Chińczykom z kontynentu pewnie udałoby się zająć ten kawałek ziemi, ale koszt tej operacji byłby wysoki.


Znacznie większe znaczenie ma jednak wątek polityczny, a konkretnie wsparcie Amerykanów. Dla tych ostatnich wyspa stanowi potencjalnie świetny punkt na mapie, jeśli relacje z Chinami będą się pogarszać. Stacjonujące tam wojska praktycznie pukają do chińskich drzwi, jednocześnie kontrolując sytuację w tej części Pacyfiku (tym bardziej może to skłaniać przywódców ChRL do przejęcia kontroli nad wyspą). W całej tej układance olbrzymią rolę odgrywa jeszcze kwestia, którą w skrócie można nazwać „tarczą krzemową”.

Z pomocą przychodzą półprzewodniki. A właściwie przynoszą je Amerykanie

Decydenci Kuomintangu, którzy trafili na Tajwan, z czasem zaczęli zdawać sobie sprawę z tego, że nie uda im się szybko pokonać komunistów i wrócić w chwale na kontynent. Aby przetrwać, potrzebowali silnej armii, ale też, a może przede wszystkim, sprawnej gospodarki. Pomocne w rozwoju okazały się infrastruktura pozostawiona przez Japończyków i dolary płynące z USA, jak również liberalne reformy. Coraz więcej uwagi poświęcano rozwojowi przemysłu i nakręcaniu eksportu, zamiast wzmacnianiu roli bezpieki. Liberalizacja dotyczyła przede wszystkim gospodarki, ale nie ominęła też polityki i życia społecznego.

Te przemiany zbiegły się w czasie z rewolucją technologiczną po drugiej stronie Pacyfiku. W USA rozkręcał się dynamicznie rozwój branży półprzewodników. Ważną rolę na tym polu odegrali m.in. pracownicy ośrodków badawczych Bell Labs. Zawdzięczamy im np. wynalezienie tranzystora, którym można było zastąpić lampy elektronowe w elektronice. Efektem była miniaturyzacja sprzętu oraz ograniczenie jego energochłonności. W laboratoriach rozpoczynała się trwająca do dzisiaj epoka krzemu.

Osobą, którą warto przywołać w tej historii, jest Chiang Ching-kuo. Polityk na wyspie pełnił funkcje m.in. ministra obrony, premiera, ale też szefa tajnej policji. W latach 1978-1988 sprawował także urząd prezydenta Republiki Chińskiej. Prywatnie był synem wspomnianego już Czang Kaj-szeka. To za jego rządów polityka wewnętrzna uległa złagodzeniu, a Tajwan coraz mocniej otwierał się na świat. Właśnie w tym okresie na wyspie zwrócono uwagę na rozwój branży półprzewodników i zdecydowano o szukaniu swoich szans we wschodzącym sektorze.

Wolny rynek? Wolne żarty. W tym przypadku zadziałało państwo

W 1973 roku uruchomiono na Tajwanie Instytut Badań nad Technologią Przemysłową (Industrial Technology Research Institute, ITRI). Podmiot ten miał odpowiadać za badania i rozwój technologiczny. Samo powołanie takiej jednostki oczywiście niewiele by dało – w kolejnych latach, a nawet dekadach, należało jej zapewnić odpowiednie wsparcie, w tym finansowanie. Instytucja potrzebowała też sensownych partnerów biznesowych czy dopływu wysoko kwalifikowanej kadry. Ludzie byli zatem wysyłani do krajów rozwiniętych, głównie USA, by tam zdobyli wiedzę i doświadczenie.

Kolejnym rokiem wartym odnotowania był 1976. Władzom Tajwanu udało się wówczas przekonać amerykańską firmę RCA, by przeniosła część produkcji półprzewodników na azjatycką wyspę. Dzisiaj nazwa tego podmiotu może niewiele mówić (przeszła do historii w 1987 roku), ale powstałe przeszło sto lat temu przedsiębiorstwo Radio Corporation of America wniosło spory wkład w rozwój sektora technologicznego, m.in. w zakresie budowy branży radiowej, telewizyjnej czy komputerowej. Nad transferem technologii czuwać miał wspomniany już ITRI. Założono przy tym, że celem nadrzędnym nie jest zdobycie wiedzy teoretycznej, ale zbudowanie biznesu, który pozwoli tworzyć konkretne produkty. To pragmatyczne podejście miało wkrótce przynieść wymierne korzyści.

W ramach tej współpracy ITRI wysłało do amerykańskich zakładów RCA zespół inżynierów, którzy mieli się tam nauczyć, jak od podstaw wytwarzać komponenty elektroniczne. Jednocześnie rozpoczęto budowę zakładu do ich produkcji na Tajwanie. Niektórych zainteresuje pewnie, dlaczego Amerykanie zdecydowali się na takie partnerstwo. Odpowiedź jest prozaiczna: niższe koszty pracy w Azji. Czynnik, który przez kolejne dekady będzie napędzał globalizację. Po uruchomieniu zakładu okazało się też, że jego wydajność jest wyższa od tej notowanej w fabrykach w USA. Innym graczom z USA czy Europy nie trzeba było długo tłumaczyć, co to może oznaczać dla ich biznesów. Przynajmniej krótkoterminowo. W szerszej perspektywie bilans zysków i strat nie musi już być korzystny…

Na bazie wspomnianej fabryki i pracującego w niej zespołu w 1980 roku do życia powołano United Microelectronics Corporation (UMC). Wykorzystano do tego środki publiczne, ale do współpracy zaproszono też sektor prywatny, który w ciągu kilku poprzednich lat zdołał się przekonać, że inwestowanie w branżę elektroniczną może się opłacić. Kilka lat później podmiot zadebiutował na tajwańskiej giełdzie. To był ważny moment w ewolucji lokalnego biznesu: nie był już tylko tanią fabryką zagranicznych zleceniodawców – mierzył wyżej i chciał zawalczyć o swoją podmiotowość. Dzisiaj UMC jest jednym z wiodących graczy na rynku wytwórców półprzewodników.

Amerykański Chińczyk na Tajwanie

Możliwe, że rola Tajwanu na globalnym rynku półprzewodników nie byłaby dzisiaj tak istotna, gdyby w tej historii nie pojawił się urodzony w Chinach na początku lat 30. XX wieku Morris Chang. Jako nastolatek trafił do USA, gdzie zdobył wykształcenie (m.in. na MIT), by wykorzystać je w firmie Texas Instruments. To gracz z branży półprzewodników, który nie tylko wciąż działa, ale też kontroluje niemałą część rynku. Chang spędził u tego pracodawcy ćwierć wieku i obu stronom przyniosło to korzyści. Pracownik poznał branżę i zyskał doświadczenie na różnych szczeblach zarządzania. Z kolei firma posiadała na liście płac zdolnego menedżera, który wprowadził w życie nową strategię biznesową. Polegała ona na poświęceniu krótkoterminowych zysków: firma miała sprzedawać tanio, by zdobyć jak największe udziały w rynku. Osiągnięcie odpowiedniej skali produkcji miało przynieść profity w dłuższym terminie. Ten model Chang będzie wdrażał w życie także po rozstaniu z Texas Instruments, które rozczarowało go swoją decyzją skupienia się tylko na rynku kalkulatorów.

W 1985 roku chińsko-amerykański menedżer podjął się nowego zadania – powierzono mu funkcję szefa ITRI. Chang wrócił do Azji, ponieważ z jednej strony zrozumiał, że doszedł do ściany w TI i nie może się tam już rozwijać czy wdrażać swoich pomysłów. Z drugiej strony zauważył, że to właśnie w Azji leży przyszłość tego sektora. Coraz bardziej dawały o sobie znać przywołane już koszty i wydajność produkcji. Pod parasolem ITRI i przy wsparciu holenderskiego Philipsa w 1987 roku uruchomiono kolejny podmiot, o którym w następnych dekadach będzie głośno: Taiwan Semiconductor Manufacturing Company (TSMC). To z jego pomocą Morris Chang chciał przetestować na dużą skalę model produkcji kontraktowej. W tym miejscu w ramach ciekawostki dodam, że pan Chang wciąż żyje, a na emeryturę przeszedł zaledwie kilka lat temu…


Aby zrozumieć, co właściwie zmienił Chang, warto wyjaśnić, że firmy z sektora półprzewodników mogą być wstawiane do przeróżnych zestawień jako przedstawiciele tego samego segmentu, ale w rzeczywistości ich funkcjonowanie nie musi mieć ze sobą wiele wspólnego. Słynna dzisiaj na cały świat Nvidia i TSMC przez serwis Statista są uznawane za największych pod względem wartości producentów półprzewodników, ale podmioty te nie stanowią dla siebie konkurencji. Jak to możliwe?

Jedna branża, ale różne modele biznesowe

Część graczy z tego podwórka działa w modelu ODM (Original Design Manufacturer), który czasem nazywany jest też IDM (Integrated Device Manufacturer). Podmioty te same projektują podzespoły, opracowują technologię ich wytwarzania, zajmują się produkcją, a potem też sprzedażą. Cały proces jest pod kontrolą – w ten sposób działają Samsung, będący ostatnio w tarapatach Intel czy wspomniana już firma Texas Instruments.

Drugi model to foundry. W tym przypadku podmiot nie projektuje chipów, ale wykonuje je na zlecenie innych graczy. Wymaga to posiadania odpowiednich zakładów i procesów technologicznych. I właśnie w obszarze produkcji kontraktowej Chang chciał rozwijać TSMC. Ten ostatni nie projektował półprzewodników i nie handlował nimi, więc ewentualni partnerzy nie musieli się obawiać, że ich pomysły zostaną przejęte przez producenta i wykorzystane w sprzęcie sprzedawanym pod jego marką. W tym segmencie dzisiaj działa m.in. przywołany już UMC.

Jest wreszcie trzecia grupa firm: fabless. Uzupełnia się ona z foundry. Podmioty tego typu nie posiadają własnych zakładów produkcyjnych. Zajmują się projektowaniem chipów, a ich wytworzenie zlecają komuś innemu – np. TSMC. Potem odbierają produkt i wykorzystują go w swoim sprzęcie (tak działają Apple, Tesla czy Microsoft) albo sprzedają innym graczom. Przedstawicielami tej ostatniej grupy są Nvidia, Qualcomm czy AMD. Końcowym klientom może się wydawać, że podzespoły w jego sprzęcie powstały od A do Z w fabryce któregoś ze wspomnianych graczy, ale w rzeczywistości pochodzą zapewne z zakładów ich tajwańskiego partnera.


TSMC, czyli firma przerastająca kraj

Pod koniec sierpnia 2024 r. wartość rynkowa TSMC wynosiła niemal 880 mld dolarów, co czyniło ten podmiot największym na Tajwańskiej Giełdzie Papierów Wartościowych. Lidera rynku od pozostałych notowanych tam graczy dzieli pod względem kapitalizacji przepaść, chociaż wciąż mowa o dużych i znanych spółkach wycenianych na dziesiątki miliardów dolarów. Warto przy tym dodać, że PKB Tajwanu w 2023 oku wyniósł niespełna 760 mld dolarów. Można zatem stwierdzić, że to firma za duża na swój kraj. Przypomina to trochę sytuację z Novo Nordisk w Danii.


Tylko w ubiegłym roku przychody TSMC wyniosły ponad 71 mld dolarów, a zysk przekroczył 27 mld dolarów. Nie dziwi zatem, że wielkie fundusze inwestycyjne czy banki chcą mieć w swoich portfelach akcje tego gracza. Pokaźny pakiet udziałów pozostaje własnością władz Tajwanu, ale zdecydowanie nie można już mówić o dominacji tego podmiotu w gronie udziałowców. Z kolei grupę największych partnerów biznesowych w ubiegłym roku tworzyli kolejno Apple, Nvidia, AMD, Qualcomm oraz MediaTek (ten ostatni także jest firmą tajwańską).



TSMC podaje, że w ubiegłym roku miał blisko 530 klientów, którym dostarczał blisko 12 tys. produktów. Warto przy tym zaznaczyć, że klientów przyciąga nie tylko rozmiar biznesu, jego zdolność do realizowania dużych zamówień, ale też jakość i innowacyjność. Gracz inwestuje olbrzymie środki, by pozostać branżowym liderem i właściwe reaguje na rynkowe zmiany. Tak było np. z mobilną rewolucją. W ubiegłym roku sprzedano na świecie ponad 1,1 mld smartfonów, z czego pokaźna część miała w sobie komponenty wyprodukowane przez TSMC.

Zaczynali skromnie. Dzisiaj trzęsą sektorem elektroniki

Ktoś powie: fajnie mieć wielką firmę, ale co się stanie z gospodarką Tajwanu, gdy taki podmiot wpadnie w tarapaty? Przecież Finlandia też kiedyś miała potężną Nokię… I tu dochodzimy do najciekawszego wątku. Zarówno TSMC, jak i UMC czy ITRI mają swoją siedzibę w mieście Xinzhu położonym w północno-zachodniej części wyspy. Od kilku dekad funkcjonuje tam park technologiczny, na który składają się setki firm z sektora IT. Mowa zarówno o podmiotach tajwańskich, jak i tych zagranicznych. Do tego dochodzą uczelnie zapewniające stały dopływ potrzebnych pracowników. Można to porównać do kalifornijskiej Doliny Krzemowej, w której obecność wielkich korporacji IT i uniwersytetów skutkuje powstawaniem kolejnych start-upów.


Tajwan to nie tylko jedna wielka firma czy branża półprzewodników. Z azjatyckiej wyspy wywodzą się np. ADATA, Asus, Acer, Benq, D-Link, Foxconn, HTC, MSI czy Pegatron. A to zaledwie czubek góry lodowej. Powstał mechanizm, który obecnie sam się nakręca, bo funkcjonowanie i rozwój tech przedsiębiorstw wymaga powstawania kolejnych firm. Różnej wielkości, czasem z zupełnie innej branży, ale to nadal korzyści dla gospodarki.

Przedsiębiorstwa te zapewniają tajwańskiej gospodarce nie tylko pieniądze z podatków, ale też np. pokaźną liczbę miejsc pracy i wpływy na arenie międzynarodowej. Gdyby zniknęły z rynku, trudno byłoby je szybko zastąpić. W przypadku niektórych graczy to wręcz niemożliwe. Tak jest np. z TSMC. I właśnie na tym polega anonsowana już wcześniej „tarcza krzemowa”.


Nie będzie fabryk, nie będzie smartfonów. Niczego nie będzie

Tajwan odpowiada dzisiaj za 60 proc. globalnej produkcji półprzewodników. Jednak gdy mowa o tych najbardziej zaawansowanych komponentach, wskaźnik ten wzrasta do 90 proc. To już nie jest pozycja lidera, ale hegemona. Z tej wyspy pochodzą chipy, które trafiają do smartfonów, komputerów, serwerów, broni, samochodów, satelitów, AGD, konsol, zabawek. Dzisiaj praktycznie do każdego urządzenia, bo przecież wszystko musi być „smart”. Gdyby tajwańskie zakłady stanęły, nastałby kryzys, który nawet trudno sobie wyobrazić. Przedsmak tej sytuacji mieliśmy w okresie pandemii, gdy przerwane zostały łańcuchy dostaw.

Ewentualna wojna między ChRL a Tajwanem mogłaby oczywiście doprowadzić do zniszczenia fabryk produkujących chipy. Tym razem efekty dla globalnej gospodarki byłyby znacznie poważniejsze niż w przypadku wspomnianych turbulencji covidowych. Nie chodzi o to, że na nowego smartfona musielibyśmy poczekać miesiąc dłużej – on mógłby nigdy nie dotrzeć do Europy. Przynajmniej nie w czasie, który da się przewidzieć. Stwierdzicie: przecież takie fabryki znajdują się też w innych regionach świata. To prawda. Ale odpowiadają za niewielką część ogólnej produkcji. Dodatkowo nie wytwarza się w nich najbardziej zaawansowanych podzespołów. Tajwan dba o to, by innowacyjność została na jego ziemi.

Warto zastanowić się nad jeszcze innym scenariuszem: Chiny nie niszczą tych zakładów, ale je przejmują. To może nastąpić w wyniku sprawnie przeprowadzonej inwazji albo… odpowiedniego rozegrania sceny politycznej na Tajwanie przez komunistyczne Chiny. Scalenie ziem bez wystrzału nie jest niemożliwe. Dla państw zachodnich byłoby to jeszcze gorsze, bo ewentualne zniszczenie linii produkcyjnych uderza we wszystkich, także w Państwo Środka, które zaopatruje się na Tajwanie. Gdyby jednak ChRL przejęła te zakłady, Europa i USA byłyby na jej łasce.

Przenieśmy produkcję do Azji i… narzekajmy, że jest w Azji

Decydenci na Tajwanie doskonale zdają sobie sprawę z zaistniałej sytuacji i umiejętnie to wykorzystują, oczekują ochrony ze strony Zachodu i jednocześnie wyważonej polityki komunistycznych Chin. Na razie ten układ, wspomniana krzemowa tarcza, działa. Ale rywale przeciągający linę nad wyspą próbują uwolnić się od tych zależności. Kilka tygodni temu kandydującego w wyborach prezydenckich Donalda Trumpa spytano o to, czy będzie bronił Tajwanu w przypadku ewentualnej napaści Chin. Były prezydent stwierdził, że Tajwan powinien zapłacić za ochronę i przekonywał, że na razie Stany Zjednoczone nic nie dostają za protekcję. Jednocześnie Trump zarzucił Tajwanowi, że przejął cały amerykański przemysł chipowy, do czego nie powinno dojść. Jeśli nawet zgodzimy się z taką narracją, musimy przyznać, że nie odbyło się to bez udziału samych Amerykanów, którzy chcieli szybkiej maksymalizacji zysku. Odwrotnie niż Morris Chang.


Warto zaznaczyć, że Tajwan nie mógł pozostać głuchy na krytyczne uwagi tego typu, a jeszcze bardziej na mniej lub bardziej widoczne naciski. Efektem jest tworzenie nowych zakładów poza wyspą. Trzy fabryki mają powstać w Arizonie, a ogólny koszt inwestycji to około 65 mld dolarów (część środków wyłożą USA; to pokazuje, jak wysoka jest bariera wejścia do tego biznesu). Prace konstrukcyjne trwają, produkcja w pierwszym zakładzie ma ruszyć w przyszłym roku (co już oznacza opóźnienia). Nie brakuje jednak pytań o to, czy w Stanach Zjednoczonych uda się osiągnąć taką wydajność, jak ma to miejsce w Azji i czy koszty produkcji będą podobne.


Późno, ale jednak, reagują USA, podobnie jest w Europie. Niedawno kanclerz Niemiec Olaf Scholz oraz Ursula von der Leyen, czyli Przewodnicząca Komisji Europejskiej, zainaugurowali budowę fabryki chipów w Dreźnie. Tym razem mowa o inwestycji o wartości 10 mld euro, z czego połowę ma wyłożyć nasz zachodni sąsiad. Projekt nosi nazwę European Semiconductor Manufacturing Company, a 70 proc. udziałów w nim ma TSMC (to jego pierwsza fabryka w Europie). Po 10 proc. udziałów objęły Infineon, Bosch oraz NXP. Niemcom bardzo zależało na tej inicjatywie, m.in. z uwagi na swój przemysł motoryzacyjny, który jest dzisiaj uzależniony od dostaw chipów. Ale projekt wykracza poza granice tego kraju – UE chce, by do 2030 roku jej udziały w globalnym rynku chipów sięgnęły 20 proc. Obecnie jest to 10 proc. Rosną wątpliwości, czy wspomniany plan uda się zrealizować. Wystarczy wspomnieć, że swoje zakłady na Starym Kontynencie zamierza stawiać Intel, lecz inwestycje te stają pod znakiem zapytania, gdy amerykańska firma walczy o przetrwanie.

https://www.youtube.com/watch?v=-i7U53miOeo

Proces godny podziwu. Ale czy do powtórzenia?

Czy dla Tajwanu te inwestycje oznaczają osłabienie tarczy krzemowej? Niekoniecznie. Z jednej strony mogą one przynajmniej częściowo uspokoić partnerów i wzmocnić sojusze. Z drugiej strony wybudowanie fabryki, nawet bardzo nowoczesnej, nie oznacza, że owi partnerzy staną się samowystarczalni. Ciekawie podsumował to wiceminister nauki i technologii Tajwanu, Su Chen-kang. W odpowiedzi na słowa Trumpa stwierdził, że biznes półprzewodników był tworzony na wyspie przez całe dekady i trudno skopiować ten proces. Na sukces złożyły się właściwe wsparcie państwa, stworzenie rzeszy firm, które obecnie rozwijają sektor i wzajemnie się napędzają, ale też wykreowanie warunków przyciągających na wyspę firmy z całego świata, odpowiednie zaaranżowanie sytemu edukacji oraz lokalnego rynku pracy. Ciężko to powtórzyć (sytuacja podobna do amerykańskiej Doliny Krzemowej), jednocześnie nie ma chyba sensu obrażać się na obywateli Republiki Chińskiej, że ta sztuka im się udała. I pewnie będzie udawać nadal, bo na wyspie wiedzą, że od tej branży może zależeć przyszłość kraju. Nie tylko ta ekonomiczna.

Pojawia się pytanie: a co będzie, jeśli kontynentalne Chiny w końcu uniezależnią się od dostaw chipów z Tajwanu? Przecież wtedy mogą zniszczyć cały przemysł na wyspie i uzależnić świat od swoich mocy produkcyjnych. Oczywiście istnieje takie ryzyko.





Sęk w tym, że Państwo Środka inwestuje olbrzymie środki w rozwój tego biznesu i wciąż nie może zrealizować swojego celu. Niedawno ogłoszono utworzenie funduszu państwowego, który będzie wspierał rozwój branży. Jego wartość przekracza 47 mld dolarów. A to już trzecia inicjatywa tego typu na przestrzeni dekady. Tymczasem skoku technologicznego nie widać. Jedną rzeczą jest stworzenie platform e-commerce, które podbijają świat, a zupełnie inną projektowanie i produkcja bardzo zaawansowanych chipów. Tajwański wiceminister ma rację: w ciągu kilku lat nie da się powtórzyć procesu, który trwał dekady. Być może w ogóle nie jest to możliwe. Albo koszty okażą się horrendalnie wysokie, a zwycięstwo pyrrusowe.

Europa chłopcem do bicia? Niekoniecznie

Na koniec szczypta optymizmu dla tych, którzy stwierdzą, że Europa już wypadła z globalnego wyścigu i musi liczyć na to, że Azjaci czy Amerykanie zbudują na jej terytorium fabrykę półprzewodników. W nie tak odległej Holandii swoją siedzibę ma firma ASML. Niewiele osób o niej słyszało, tymczasem rynkowa kapitalizacja biznesu przekracza obecnie 340 mld dolarów, a zatrudnienie wynosi ponad 40 tys. osób. Czym zajmuje się przedsiębiorstwo, które kilka dekad temu współtworzył wspominany już Philips? Otóż dostarcza maszyny do produkcji półprzewodników, a konkretnie sprzęt fotolitograficzny. I jest w tej branży niekwestionowanym liderem. Innych graczy z tej branży znajdziemy m.in. w USA i Japonii. Nie w ChRL, nie na Tajwanie.

Bez chipów z TSMC trudno wyobrazić sobie funkcjonowanie współczesnego świata. Ale bez maszyn i oprogramowania ASML ciężko będzie tajwańskim firmom kontynuować pracę…
3

Oglądany: 47105x | Komentarzy: 52 | Okejek: 509 osób
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

06.10

05.10

04.10

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało