Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Parodie, westerny, filmy o piratach... – te gatunki filmowe kiedyś były szalenie popularne, a dziś już praktycznie nie istnieją

59 886  
218   111  
Całkiem niedawno wygrzebałem gdzieś z zakamarków twardego dysku kopię filmu „Czy leci z nami pilot?”. Po seansie, nadal jeszcze czując lekki ból przepony, rzuciłem się do poszukiwań nieco bardziej współczesnego przedstawiciela filmowych parodii. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że gatunek ten jest bardziej nieżywy niż Amy Winehouse, a ostatnie, nakręcone ponad dekadę temu, produkcje tego typu były nie tylko absolutnie pozbawione dobrego humoru, ale i wręcz żenująco niestrawne. Ekranowe parodie nie są jednak jedynym przedstawicielem wymarłych, niczym kopalne gady, filmowych gatunków.

#1. Westerny

Western ma swoje korzenie w XIX-wiecznych amerykańskich książkach przygodowych, których autorzy tworzyli legendy na temat dzielnych szeryfów, awanturniczych renegatów i opijających się tanią łychą szumowin. Często postacie te wprost nawiązywały do prawdziwych osób, np. do Buffalo Billa czy Jesse'ego Jamesa. Tymczasem pierwszy filmowy western zagościł na ekranach w 1899 roku i był on produkcją krótkometrażową. Najciekawsze jednak jest to, że „Porwanie przez Indian” to film… brytyjski! Tymczasem od 1928 roku, kiedy to powstało pierwsze dźwiękowe dzieło tego typu („W starej Arizonie”), moda na kowbojskie historie rosła i do lat 60. filmów tego typu powstawało w Hollywood setki.


Wspólną cechą tych obrazów było jasne przedstawienie postaci dobrych i złych. Oczywiście tymi „dobrymi” byli zazwyczaj biali stróże prawa, a złymi bandyci oraz – przedstawieni w skrajnie stereotypowy sposób – Indianie. W latach 70. zrewidowano nieco podejście do tzw. „Dzikiego Zachodu” i zapanowała moda na dzieła bardziej szorstkie, z bohaterami niejednoznacznie pozytywnymi. Oczywiście prym w tej dziedzinie wiedli Włosi, którzy masowo produkowali tanie jak barszcz filmy, w których świat kowbojów i Indian wyglądał znacznie mniej kolorowo.
Niestety, gdzieś w połowie lat 70. globalna fascynacja szybkostrzelnymi szeryfami i zamaskowanymi złolami napadającymi na banki zaczęła przemijać. Dekadę później, poza kilkoma wyjątkami, próżno już było szukać kolejnych premier tego typu filmów. I w zasadzie to do dziś westerny są prawdziwymi rodzynkami w zalewie produkcji taśmowo wypluwanych przez amerykański przemysł filmowy.

#2. Filmy o piratach

Wprawdzie ekranowe historie ogorzałych łotrów przemierzających wody na łajbach z trupią banderą pamiętają jeszcze pierwszą dekadę ubiegłego wieku, ale to w latach 50. miał miejsce wielki rozkwit tego gatunku. Kręcone w Technicolorze barwne opowieści o morskich łupieżcach zachwycały swoim rozmachem i wartkością akcji, a wizerunek kulawego brodacza z łatką na oku i nieco wyleniałą papugą na ramieniu wgryzł się w popkulturę bardziej niż Pawłowicz w sejmowy posiłek.


Podobnie jak miało to miejsce w przypadku westernów, tak i tu dobra passa pirackich historii trwała przez parę ładnych dekad. Jeszcze w latach 80. narodziło się parę zacnych przedstawicieli tego zacnego gatunku. Ot, chociażby „Piraci” w reżyserii Romana Polańskiego. Był to już jednak moment, w którym tego typu kino stawało się z roku na rok coraz mniej popularne. Gwoździem do korsarskiej trumny okazał się rok 1995, kiedy to premierę miał film pt. „Wyspa piratów”. Nakręcone za niemal 100 milionów dolarów wyśmienicie obsadzone dzieło miało wszystkie cechy, aby z miejsca stać się wielkim hitem. Tak się jednak nie wydarzyło.


Produkcja z Geeną Davies zarobiła zaledwie dziesiątą część budżetu, który wpompowano w ten projekt – i z miejsca stała się ostrzeżeniem dla producentów, że lepiej już nigdy więcej nie zapuszczać się na pirackie wody.
Jak wiadomo, „Piraci z Karaibów” zdjęli klątwę ciążącą na tym gatunku, ale nadal prawie nikt, poza wytwórnią Disneya, nie waży się inwestować w kino pirackie. Są oczywiście całkiem urocze wyjątki od tej zasady. Chociażby znakomita animacja pt. „Piraci!” czy „Pirates XXX” – nakręcony w 2005 najdroższy w historii kina dla dorosłych pornol (rekord ten pobił jego sequel zrealizowany za całe 8 milionów dolarów!).

#3. Filmy o zombie

Wprawdzie nakręcony w 1938 roku horror „White zombie” zawierał w swym tytule zwyczajową nazwę, którą stosuje się w przypadku ożywionych, gnijących zwłok, to produkcja ta opowiadała o osobie będącej ofiarą magicznych rytuałów voodoo. Jak wiadomo, prawdziwym twórcą tego gatunku był George A. Romero, który nakręcił w 1968 roku „Noc żywych trupów” i zachęcony sukcesem swego dzieła, stanął za kamerą całej masy, lepszych lub gorszych, kontynuacji swego hitu. Przez całe lata 70. i 80. powstało sporo dzieł, których główny wątek stanowiła walka ludzi z powstałymi z grobów nieboszczykami.


W tym śmierdzącym rozkładem gatunku powstawały zarówno klasyczne horrory, jak i czarne komedie (np. „Powrót żywych trupów”), filmy sensacyjne (doskonały „Dead Heat”), a nawet pornosy („Erotyczna Noc Żywych Trupów” ze znaną z serii filmów o czarnej Emmanuelle Laurą Gemser).


Chyba nie chcę wiedzieć, co Laura trzyma buzi...

Pod koniec lat 80. gatunek ten był już jednak praktycznie martwy (he, he…) i dopiero pod koniec kolejnej dekady nastąpił renesans produkcji o zombie. A to za sprawą kina azjatyckiego, gdzie masowo zaczęły powstawać niskobudżetowe dziełka inspirowane sukcesem serii gier „Resident Evil”. Te same gry natchnęły też amerykańskich twórców do ponownego zainteresowania się żywymi truposzami. Fala ta zaczęła się od ekranizacji wspomnianej gry, a także remake’ów klasycznych produkcji o zombie. Nawet sam, mocno już leciwy, George Romero nakręcił trzy filmy o umarlakach. W zalewie nowych dzieł z tej kategorii na szczególne uznanie zasługują produkcje brytyjskie – dość tu wspomnieć „28 dni później” w reżyserii Danny’ego Boyle’a oraz przezabawny „Wysyp Żywych Trupów” z Simonem Peggiem i Nickiem Frostem.


Spadek zainteresowania zombiakami widać już było pod koniec ubiegłej dekady i w zasadzie dziś produkcji o żywych trupach już się nie kręci. Godnym uwagi wyjątkiem są tu jednak zapowiadane kolejne spin-offy całkiem niezłego serialu „The Walking Dead”.

#4. Tradycyjna animacja

W 1934 roku, kiedy ruszyły prace nad „Królewną Śnieżką i siedmioma krasnoludkami”, do roboty zaprzęgnięto aż 750 artystów, którzy to wykonali ok. miliona odręcznie rysowanych kadrów, z czego 250 tysięcy z nich wykorzystano w filmie. Wielki wysiłek w ukończenie tego dzieła włożyli tez chemicy. Stworzyli oni paletę barw złożoną z aż 1500 odcieni różnych kolorów. Przez bite cztery lata ta wielka machina pracowała na pełnych obrotach, aby ostatecznie do kin mogła wejść trwająca 83 minuty animacja.


Tak tworzone produkcje były standardem aż do początków XXI wieku, kiedy to tradycyjna metoda ożywiania rysunkowych postaci przyćmiona została przez nowoczesne rozwiązania animacyjne. Tak zwana animacja komputerowa to dziś absolutny standard, a czasy kiedy za każdą sekundę filmu odpowiadała ciężka, wymagająca wielu dni poświęcenia, praca rysownika to już przeszłość.

#5. Parodie

I znowu – historia tego gatunku jest starsza niż można by się tego spodziewać, bo pierwsza filmowa parodia powstała już w 1905 roku! Była to produkcja pt. „The Little Train Robbery”, która była pastiszem głośnego westernu „The Great Train Robbery”. Główną różnicą między obiema produkcjami było to, że w parodii role wyjętych spod prawa bandytów zagrały dzieci. Rozwój tego gatunku na dobre rozpoczął jednak Buster Keaton, a później bracia Marx, jednak prawdziwym mistrzem w tej dziedzinie okazał się Mel Brooks i jego „Płonące siodła” z 1974 roku oraz mający premierę niedługo później „Młody Frankenstein”.


Godnymi kontynuatorami tej formuły okazali się David Zucker, Jim Abrahams i Jerry Zucker (tzw. ZAZ). To dzięki nim możemy cieszyć się wspomnianym „Czy leci z nami pilot?” czy chociażby serią dzieł o przygodach niezdarnego Franka Drebina. Parodie całkiem nieźle trzymały się jeszcze w latach 90., kiedy to Mel Brooks dał nam „Robin Hooda – Facetów w rajtuzach”, a Peter Segal „Nagą Broń 33 ⅓: Ostateczną zniewagę”.


To były jednak jedne z ostatnich pastiszy, które szczerze bawiły – wraz z nadejściem nowego tysiąclecia masowo powstawać zaczęły dość dochodowe, ale wyjątkowo nieśmieszne, często pozbawione też dobrego smaku dziełka typu „Straszny film”, czy „Poznaj moich Spartan”. Na szczęście formuła ta szybko się wyczerpała. Przynajmniej w kinie mainstreamowym, bo taki na przykład Axel Brown nadal radośnie serwuje swoim widzom kolejne porno-parodie.

10

Oglądany: 59886x | Komentarzy: 111 | Okejek: 218 osób
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało