Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Zmroziło mi kulki! – razem z Kawiakiem weszliśmy do (prawdopodobnie) najgłębszej jaskini w Ameryce Południowej!

26 012  
163   21  
Odkąd parę lat temu znany polski youtuber i posiadacz jednego z najbardziej obskurnych kont na OnlyFans – Kawiak Jones (czyli Piotr Kawiak) – zaprosił mnie do wspólnego szlajania się po labiryntach paryskich katakumb, czułem się w obowiązku pokazania mu kawałka mojego świata. Tym bardziej że wbrew swojej ekranowej prezencji Kawiak okazał się bardzo sympatycznym ziomeczkiem, wspaniałym towarzyszem podróży i idealnym kandydatem do darcia łacha – takie połączenie nie zdarza się codziennie.
Do Peru wyruszyliśmy w październiku ubiegłego roku w kilkuosobowym składzie. Kolejne relacje z tych, trwających ponad miesiąc, wojaży będziecie mogli obejrzeć na YouTubie, więc daruję sobie powtarzanie się z treściami, które w wersji audiowizualnej zaprezentuje Wam Piotrek. Pozwolę sobie natomiast opowiedzieć o jednym z głównych celów naszej wyprawy. Z jednej bowiem strony pragnęliśmy przejechać kraj wzdłuż i wszerz, zahaczając o miejscówki, których sam nie miałem jeszcze okazji poznać, z drugiej zaś strony – pozwolić Kawiakowi wyhasać się w warunkach dla niego idealnych. Zanim więc spakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy w podróż, z dużym skupieniem studiowaliśmy peruwiańską mapę w poszukiwaniu grot, studni, dziur, preinkaskich kloak oraz jakiejkolwiek godnej uwagi nory, do której moglibyśmy Piotrka wepchnąć i patrzeć, jak się chłopak zaciesza.


W ten sposób trafiliśmy na Huagapo – położoną na wysokości ponad 3500 metrów jaskinię uważaną za jedną z najgłębszych na świecie, a na pewno najgłębszą w Ameryce Południowej. Tak w każdym razie twierdzą Peruwiańczycy – lud znany z tego, że wszystko, co pochodzi z ich ojczyzny musi być „naj”. I w wielu kwestiach mają nawet rację – najtańszą trawkę kupiłem kiedyś w dżungli Amazońskiej (10 zł za 30 gramów!), a jestem też pewien, że najgrubsze przedstawicielki płci pięknej spotkałem podczas jednego z leniwych spacerów ulicami Limy. Ach, kiedyś też naprułem się w Cusco najpodlejszym rumem, ale o skutkach tego czynu wolałbym tu nie mówić. Wróćmy jednak do jaskini. Huagapo położona jest w pobliżu miejscowości Tarma, miasta wyjątkowo parchatego i moim skromnym zdaniem niewartego większej uwagi. Tym, co przykuło naszą uwagę oraz stanowiło główną motywację do odwiedzenia tego miejsca była historia eksploracji jaskini. Otóż ponad 50 lat temu dotarli tu polscy speleolodzy i oficjalnie pobili wówczas rekord, wchodząc tam głębiej niż ktokolwiek wcześniej (no, nie jest to do końca zgodne z prawdą, ale o tym – za chwilę).
W 1972 roku ekipa z Klubu Wysokogórskiego odbyła iście brawurową przeprawę przez kawał kontynentu ciężarówką Star A-29 oraz trzema motocyklami WSK-175. W maju tamtego roku podróżnicy dotarli do wioski Palcamayo, w pobliżu której znajduje się wspomniana jaskinia.


Polacy przeszli przez wielką, wysoką na 30 metrów „bramę” jaskini, po zbadaniu suchej części groty wskoczyli do lodowatego potoku i posuwając się wzdłuż niego, brnęli coraz głębiej. Po przebyciu paruset metrów speleolodzy dotarli do głębokich jezior, więc dwóch członków ekipy musiało wrócić do rozbitego przed wejściem jaskini obozu, aby zabrać stamtąd wojskowy ponton i z jego pomocą przeprawić się przez problematyczne fragmenty drogi. W trakcie całej tej ekspedycji Polacy robili sobie postoje na odpoczynek, a nawet rozbili sobie prowizoryczny obóz na podziemnej „plaży”, gdzie posilili się zabranym z obozu prowiantem. Niestety, naszym rodakom udało się wejść zaledwie na głębokość 1000 metrów – aby przedostać się dalej, trzeba było mieć ze sobą akwalung i przepłynąć spory fragment pod wodą. Jeśli wierzyć relacjom naszych badaczy – cała ekspedycja w głąb Huagapo zajęła im 19 godzin!
W kolejnych latach na miejsce przybywały kolejne ekipy szukających wrażeń speleologów, którzy będąc już lepiej przygotowanymi – przedostali się przez kłopotliwy przesmyk i zapuszczali się coraz głębiej i głębiej. Jak dotąd rekordzistami są członkowie peruwiańsko-francuskiej grupy, którym udało się przejść 2747 metrów. Nadal jednak nie dotarli do końca tego pokrytego przepięknymi naciekami korytarza.
Zgodnie z moimi przypuszczeniami, Piotrek dowiedziawszy się o Huagapo, postanowił powtórzyć wyczyn Polaków. A i jestem bardziej niż przekonany, że gdyby na jakimś peruwiańskim targu nabył butlę z powietrzem i maskę, to byłby gotów pokonać syfon i brnąć dalej. Na szczęście na żadnym lokalnym bazarze akwalungów nie odnotowaliśmy.


Nie mieliśmy jednak ani woderów, ani jakiegokolwiek odzienia, które mogłoby nam pomóc wejść tak głęboko. Mało tego – szybki risercz w Internecie ujawnił nam, że wejście do Huagapo jest biletowane, a do zwiedzania udostępniona jest jedynie sucha część groty. Trzeba więc było improwizować. A to akurat ta część wypadów do Ameryki Południowej, która zawsze sprawia mi najwięcej frajdy. Wszystko da się załatwić, trzeba tylko umieć odpowiednio się „zakręcić”.
Plan więc był taki – kupujemy bilet przy kasie i zagadujemy siedzącego tam starszego pana. Opowiadamy, że jesteśmy miłośnikami jaskiń i że robimy reportaż o polskiej wyprawie sprzed pół wieku. Jeśli kasjer nie pomógłby nam zorganizować jakichś ubrań oraz – najlepiej – lokalnego kiziora, który towarzyszyłby nam w tej przeprawie, to istniała jeszcze druga opcja. Znacznie trudniejsza i wymagająca robienia z siebie idiotów, czyli próba dogadania się z siedzącymi przy wejściu do Huagapo przewodnikami. Niestety, doskonale wiedziałem, z czym się to będzie wiązać…
Miły pan kasjer zaskoczył nas doskonałą znajomością historii eksploracji Huagapo, ale… nie mógł nam pomóc. Podzielił się za to bardzo cenną radą: „Idźcie do przewodników, co siedzą przed jaskinią…” – rzekł. Mina mi nieco zrzedła. Czemu tak bardzo pragnąłem uniknąć konieczności obcowania z odzianymi w pomarańczowe kamizelki „oprowadzaczy”? To proste. W Peru, ale także w Boliwii czy Ekwadorze, dane mi już było wielokrotnie wchodzić do różnych nor. Zazwyczaj właśnie w towarzystwie takich „wykwalifikowanych” przewodników. Za każdym razem byłem dość dobrze przygotowany merytorycznie i liczyłem na to, że doświadczony lokals zaskoczy mnie jakimiś speleologicznymi ciekawostkami. Niestety – zawsze czekał mnie spory zawód. Przewodnicy uważają bowiem, że każdy turysta to ignorant lub podduszony pępowiną przy porodzie głupek, któremu wystarczy pokazać kawałek skały i powiedzieć, że przypomina on Trójcę Świętą, albo wskazać na stalaktyt i oznajmić, że oto przed oczami mamy dorodne prącie żyrafy. Poważnie – nigdy nie dowiedziałem się niczego o historii eksploracji czy nawet chociażby o procesie kształtowania się nacieków. Wiem za to, że jakiś tam kamień wygląda jak profil wielkiego Atahualpy posilającego się dorodną kolbą kukurydzy… Czysta pareidolia!


Moimi obawami podzieliłem się z Kawiakiem. Zgodnie uznaliśmy, że gdy znajdziemy się już przed wejściem do jaskini, to ocenimy, która z osób czyhających na przyjezdnych ma najmądrzejszy wyraz twarzy i z nią dobijemy targu. Następnie zapłacimy za oprowadzanie po części turystycznej i spróbujemy zasięgnąć języka na temat możliwości dostania się głębiej.
„Kurwa…” – jęknął Piotrek na widok trójki nudzących się na kamieniu Latynosów w pomarańczowych kamizelkach. Delikatnie mówiąc, żaden z nich nie wyglądał na geniusza czy znawcę speleologii. „Trudno… – stwierdziliśmy – Niech los nas prowadzi. Zapłacimy temu mniejszemu z czapeczką i zobaczymy, czy będąc już wewnątrz, uda się wyciągnąć od niego jakieś informacje”.

To jedyna formacja, w której Kawiak dojrzał bardzo znajomy mu kształt...

A tam, na górze, widzicie tę skałę z ostrym czubkiem? Wygląda ona jak dzieciątko Jezus jeżdżące na mrówce. Z kolei po prawej stronie macie państwo naturalną rzeźbę inkaskiej mumii, której palce u stopy dziobie dorodna kura… – z pełną powagą opowiadał nasz przewodnik, podczas gdy Piotrek robił wszystko, co możliwe, aby nie ryknąć śmiechem i nie zniszczyć nam całego misternego planu. Podejrzewam, że biedak musiał przywoływać sobie przed oczami najgorsze, najbardziej obrzydliwe obrazki np. ofiar ataku napalmem czy ogólnopolskiego spotkania feministycznego klubu zapaśniczego.
Kiedy więc dotarliśmy do końca „części suchej”, a sympatyczny pan właśnie skończył pokazywać nam skalny naciek przedstawiający uzbrojonego wojownika z plemienia Aymara wybijającego pośladkami rytm do utworu „Gdzie ta keja?”, zagadnąłem o historię eksploracji jaskini przez polskich badaczy. Przewodnik nie za bardzo wiedział, kim są Polacy ani jakim rodzajem potrawy jest wspomniana przeze mnie „eksploracja”, ale przypomniał sobie, że w pobliskiej wiosce mieszka jeden taki chłopak, który ma kalosze.


Gdy tylko wyszliśmy z jaskini, udało nam się skontaktować z tym młodym człowiekiem i szybko okazało się, że jednak los nam sprzyjał – ten sympatyczny ziomeczek od dziecka łaził po tej jaskini i zna ją jak własną kieszeń. Jorge, bo tak się nasz nowy kolega nazywał, za symboliczne parę soli zgodził się nam towarzyszyć, a nawet obiecał zorganizować dla nas odpowiednie obuwie. Jako że nie mieliśmy żadnych spodni na zmianę, to zeszliśmy do pobliskiego sklepu z pamiątkami i kupiliśmy sobie po sztuce szmacianych pantalonów, w których to zazwyczaj paradują ujarani zielskiem hippisi żonglujący piłeczkami na skrzyżowaniach dużych miast.

Pół godziny później naszym oczom ukazał się jeden z najniższych Peruwiańczyków, jakich widziałem, taszczący dwie pary kaloszy. Obawiałem się, że problem mu sprawi znalezienie dla mnie takich o rozmiarze 45, ale miło się zaskoczyłem. Wprawdzie jeden but miał numer 43, a drugi 44, ale oba po odpowiednim zgięciu palców pasowały na mnie idealnie. No to hop! – wskoczyliśmy do lodowatego kanału, a woda momentalnie wlała się górą do kaloszy. Nie zrobiliśmy nawet kroku, aby przekonać się, że cała ta akcja z ogarnianiem obuwia była warta tyle, co polska złotówka – równie dobrze mogliśmy tam wejść w sandałach…

Znacie tych wszystkich czubów, którzy moczą jajka w lodowatych przeręblach, a swój masochizm tłumaczą morsowaniem, czyli prozdrowotnym zabiegiem gwarantującym wieczną młodość, jędrność i ciul wie co tam jeszcze? Nie mam pojęcia, jak można sobie taką krzywdę robić. Woda w tym jaskiniowym potoku miała temperaturę ok. 5 stopni Celsjusza, a ból, który w pierwszych minutach przeszył moje piszczele, ustąpił dopiero po jakimś czasie, gdy już kompletnie straciłem czucie w dolnej części ciała. Mając w pamięci, że polscy badacze spędzili w tych warunkach 19 cholernych godzin (ale, do jasnej Anielki, byli do tego przygotowani, mając ze sobą odpowiednie ubrania, wodery, pontony i termosy z ciepłą herbatką!), poważnie zacząłem rozważać jak najszybsze utopienie Kawiaka w tej zimnej, jak serduszko mojej eks, rzece i wydostanie się na powierzchnię.
Na szczęście nasz nowy przewodnik, którego rodzina, jak się okazało, od lat fascynuje się tą jaskinią, miał w zanadrzu parę ciekawych informacji i legend na temat Huagapo.


W czasach wielkich podbojów inkaskich ziemie na tym terenie należały do ludu Tarma. Ruiny zbudowanych przez nich miast do dziś można spotkać w okolicznych dolinach. Kiedy więc Inkowie dokonali inwazji na ich ojczyznę, kobiety, starcy i dzieci z tego plemienia ukryli się w Huagapo, podczas gdy mężczyźni ruszyli na wojnę z najeźdźcą. Niestety walka ta skazana była na porażkę. Ludowe przekazy głoszą, że potok powstał w efekcie łez wylewanych przez osierocone dzieci i owdowiałe niewiasty, a kiedy Inkowie w końcu dotarli do jaskini, znaleźli wewnątrz zamienionych w głazy ludzi i sporo wody (z tych łez, ma się rozumieć).



Nasz przewodnik, jak już wspomniałem, był mocno kaprawego wzrostu, więc większość czasu woda sięgała mu do szyi, co nie robiło na nim absolutnie żadnego wrażenia. Tymczasem dla mnie zanurzenie się w tym lodowatym cholerstwie było prawdziwą torturą, szczególnie w momencie, kiedy nagle grunt pod moimi nogami obniżył się i przeszywający ból mrożonych kulek uświadomił mi, że nigdy więcej nie będę już miał dzieci. Pozostało mi tylko ze łzami w oczach podziwiać przepiękne, naciekowe formacje skalne – nieprawdopodobnych wielkości stalaktyty zwisające z bardzo wysokiego stropu jaskini, która miejscami przypominała wręcz jakąś majestatyczną, podziemną katedrę.



Pomiędzy kolejnymi monumentalnymi salami trzeba było prześlizgiwać się przez wąskie pasaże, ostrożnie wymacując pozbawionymi czucia nogami upchniętymi w przyciasne kalosze względnie równego gruntu lub kamienia, desperacko walcząc o to, aby woda o temperaturze balansującej na granicy zamarzania nie zamoczyła kolejnych centymetrów siniejącego z zimna ciała. Miejscami, szczególnie dla mnie, dużym problemem było pokonanie długich, niskich korytarzy. Zgięty wpół, przypominałem sobie najpodlejsze inwektywy, patrząc jak Piotrek i Jorge kroczą przede mną w pozycji wyprostowanej. Ba, nasz przewodnik spokojnie mógłby wziąć na barana drugiego, podobnego rozmiarem lokalsa i gdyby ów lokals wyciągnął swe ramię do góry, to nadal nie byłby w stanie dosięgnąć sufitu.

Będąc tak zgiętym, uderzając łysym łbem o chropowaty głaz, zauważyłem malutkiego „pstrąga”. Okazuje się, że krystalicznie czysta woda zamieszkana jest przez ryby, które na skutek warunków oraz niskiej temperatury nieco wyewoluowały – są karłowate, całkiem białe i zazwyczaj pozbawione oczu. Nie udało mi się wprawdzie zrobić żadnemu z tych stworzeń zdjęcia, bo w tym akurat momencie walczyłem o życie, ale mogę podzielić się poglądową fotką z sieci.


Po jakichś 40 minutach marszu dotarliśmy do końca naszej podróży (przynajmniej w jedną stronę). Staliśmy w stosunkowo niewielkiej sali, na końcu której znajdował się wielki głaz. Dalsza droga, jak poinformował nas Jorge, prowadziła pod tym kolosem i przejście na drugą stronę wymagałoby użycia akwalungu. „Czyli dotarliśmy tam, gdzie pięć dekad wcześniej dotarła Polska ekspedycja!” – ucieszyłem się, zapominając na chwilę o mojej, kurczącej się w tempie ekspresowym, męskości.
„Tak jest!” – odrzekł nasz przewodnik. – „Mój dziadek opowiadał mi o Polakach, którzy w 1972 roku tu dotarli...” – usłyszałem w odpowiedzi. „O, a skąd on znał tę historię?” – słowa Jorge zaintrygowały mnie. „Bo był tu z nimi. Mój dziadek od ponad 60 lat mieszka u podnóża jaskini i towarzyszy praktycznie każdej grupie speleologów, którzy tu przyjeżdżają!” – odparł chłopak. Zajarani niczym norweskie kościoły oznajmiliśmy, że koniecznie musimy go poznać, co wyraźnie spotkało się z entuzjazmem Jorge, który chyba bardzo chciał pochwalić się nestorem swego rodu.

Dalej już tylko dołem.

Droga powrotna zajęła nam jakieś 30 minut i kiedy na końcu korytarza zamajaczyło światło, poczułem, że wraca we mnie życie. Po chwili przebierając się, i czując, jak promienie słoneczne przywracały czucie w kończynach, zastanawialiśmy się, jakim cudem świetnie przygotowanym do swej eskapady, zaopatrzonym w prowiant i wojskowy ponton Polakom przebycie tego samego odcinka podziemnej trasy zajęło aż 19 godzin. Cóż, być może spędzili więcej czasu na kontemplowaniu stalaktytu w kształcie najświętszej mateczki przy wejściu.

Dom dziadka naszego przewodnika znajdował się jakieś 200 metrów od jaskini. Kiedy drzwi otworzył nam bezzębny staruszek, szybko zrozumieliśmy, po kim Jorge odziedziczył swój wzrost. Modesto Castro Choquehuanca, mimo swego podeszłego wieku, okazał się niebywale wręcz energicznym i wesołym człowiekiem. Zaprosił nas do pomieszczenia, którego ściany wypełniały gablotki z wycinkami gazet, książkami oraz spisanymi na maszynie do pisania relacjami z kolejnych wypraw badawczych do Huagapo.


Okazuje się, że niemalże 90-letni dziś pan był zatrudniany jako przewodnik podczas większości wypraw do jaskini. Oglądając tuziny poblakłych zdjęć przedstawiających Modesto stojącego w swoich kaloszach i wymiętym sweterku w towarzystwie profesjonalnie ubranych eksploratorów z różnych stron świata, dotarło do mnie, że człowiek, który już jako dzieciak biegał po najgłębszych zakamarkach jaskini, nie został wspomniany w praktycznie żadnej publikacji na temat wypraw badawczych do Huagapo. Przez ostatnie dekady docierali tu badacze i z pomocą tego niepozornego Peruwiańczyka wchodzili coraz dalej i dalej, aby potem dumni ze swego osiągnięcia przypisywać sobie kolejne osiągnięcia. Spojrzałem na uśmiechniętego staruszka dumnie stojącego w pomieszczeniu, gdzie zrobił sobie archiwum, swoje własne małe muzeum i gdzie wraz ze swoim synem oraz wnukiem, których zaraził miłością do Huagapo, trzyma pamiątki i dokumentację ze wszystkich naukowych wypraw do jaskini. „Jest pan prawdziwą legendą!” – krzyknąłem do nieco przygłuchego już seniora. „Tak” – odparł Modesto, pokazując witrynki z naukowymi publikacjami w różnych językach. – „Chociaż szkoda, że nigdy nie zaistniałem na żadnym piśmie”.


Powrót do parchatej Tarmy minął nam szybko. W drodze obiecaliśmy sobie z Piotrkiem, że zarówno on, jak i ja opowiemy o zapomnianym przez wszystkich człowieku, który stał za sukcesem większości eskapad do jaskini uważanej (głównie przez Peruwiańczyków) za najgłębszą w Ameryce Południowej. Czy faktycznie taka ona jest? Cóż – do dziś zbadano niespełna 3000 metrów podziemnych korytarzy, a legendy głoszą, że to zaledwie mikry ułamek tego, co spotkać można dalej. Tak czy inaczej – wracamy tam niedługo. Miejmy nadzieję, że Modesto, w podziękowaniu za swój niestety niedoceniony wkład w tworzenie historii tego miejsca, przyjmie od nas butelkę polskiej siwuchy!

Korzystając z okazji, chciałbym zaprosić Was do seansu pierwszego odcinka nowej serii filmów, które pomogłem Kawiakowi nagrać podczas naszej podróży po Peru.

https://www.youtube.com/watch?v=VJ3137my1Yc&t=61s
Więcej o szalonych wyczynach Kawiaka Jonesa znajdziecie u nas, a dokładnie tutaj.
7

Oglądany: 26012x | Komentarzy: 21 | Okejek: 163 osób


Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

16.04

15.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało