Odkąd parę lat temu znany polski youtuber i posiadacz jednego z
najbardziej obskurnych kont na OnlyFans – Kawiak Jones (czyli Piotr
Kawiak) – zaprosił mnie do wspólnego szlajania się po labiryntach
paryskich katakumb, czułem się w obowiązku pokazania mu kawałka
mojego świata. Tym bardziej że wbrew swojej ekranowej prezencji
Kawiak okazał się bardzo sympatycznym ziomeczkiem, wspaniałym
towarzyszem podróży i idealnym kandydatem do darcia łacha –
takie połączenie nie zdarza się codziennie.
Do Peru wyruszyliśmy w październiku ubiegłego roku w kilkuosobowym
składzie. Kolejne relacje z tych, trwających ponad miesiąc, wojaży
będziecie mogli obejrzeć na YouTubie, więc daruję sobie
powtarzanie się z treściami, które w wersji audiowizualnej
zaprezentuje Wam Piotrek. Pozwolę sobie natomiast opowiedzieć o
jednym z głównych celów naszej wyprawy. Z jednej bowiem strony
pragnęliśmy przejechać kraj wzdłuż i wszerz, zahaczając o
miejscówki, których sam nie miałem jeszcze okazji poznać, z
drugiej zaś strony –
pozwolić Kawiakowi wyhasać się w warunkach
dla niego idealnych. Zanim więc spakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy
w podróż, z dużym skupieniem studiowaliśmy peruwiańską mapę w
poszukiwaniu grot, studni, dziur, preinkaskich kloak oraz
jakiejkolwiek godnej uwagi nory, do której moglibyśmy Piotrka wepchnąć i patrzeć, jak się chłopak zaciesza.

W ten sposób
trafiliśmy na Huagapo – położoną na wysokości ponad 3500
metrów jaskinię uważaną za jedną z najgłębszych na świecie, a
na pewno najgłębszą w Ameryce Południowej. Tak w każdym razie
twierdzą Peruwiańczycy – lud znany z tego, że wszystko, co
pochodzi z ich ojczyzny musi być „naj”. I w wielu kwestiach mają nawet
rację – najtańszą
trawkę kupiłem kiedyś w dżungli Amazońskiej (10 zł za 30
gramów!), a jestem też pewien, że najgrubsze przedstawicielki płci
pięknej spotkałem podczas jednego z leniwych spacerów ulicami
Limy. Ach, kiedyś też naprułem się w Cusco najpodlejszym rumem,
ale o skutkach tego czynu wolałbym tu nie mówić. Wróćmy jednak
do jaskini. Huagapo położona jest w pobliżu miejscowości Tarma,
miasta wyjątkowo parchatego i moim skromnym zdaniem
niewartego
większej uwagi. Tym, co przykuło naszą uwagę oraz stanowiło
główną motywację do odwiedzenia tego miejsca była historia
eksploracji jaskini. Otóż ponad 50 lat temu dotarli tu polscy
speleolodzy i oficjalnie pobili wówczas rekord, wchodząc tam głębiej niż
ktokolwiek wcześniej (no, nie jest to do końca zgodne z prawdą,
ale o tym – za chwilę).
W 1972 roku ekipa z Klubu Wysokogórskiego odbyła iście brawurową przeprawę
przez kawał kontynentu ciężarówką Star A-29 oraz trzema
motocyklami WSK-175. W maju tamtego roku podróżnicy dotarli do
wioski Palcamayo, w pobliżu której znajduje się wspomniana
jaskinia.
Polacy przeszli
przez wielką, wysoką na 30 metrów „bramę” jaskini, po
zbadaniu suchej części groty wskoczyli do lodowatego potoku i
posuwając się wzdłuż niego, brnęli coraz głębiej. Po przebyciu
paruset metrów speleolodzy dotarli do głębokich jezior, więc dwóch
członków ekipy musiało wrócić do rozbitego przed wejściem jaskini obozu, aby zabrać stamtąd wojskowy ponton i z jego pomocą
przeprawić się przez problematyczne fragmenty drogi. W trakcie
całej tej ekspedycji Polacy robili sobie postoje na odpoczynek, a
nawet rozbili sobie prowizoryczny obóz na podziemnej „plaży”,
gdzie posilili się zabranym z obozu prowiantem. Niestety, naszym
rodakom udało się wejść
zaledwie na głębokość 1000 metrów –
aby przedostać się dalej, trzeba było mieć ze sobą akwalung i
przepłynąć spory fragment pod wodą. Jeśli wierzyć relacjom
naszych badaczy – cała ekspedycja w głąb Huagapo zajęła im 19
godzin!
W kolejnych latach na miejsce przybywały kolejne ekipy
szukających wrażeń speleologów, którzy będąc już lepiej
przygotowanymi – przedostali się przez kłopotliwy przesmyk i zapuszczali się coraz głębiej i głębiej. Jak dotąd
rekordzistami są członkowie peruwiańsko-francuskiej grupy, którym
udało się przejść 2747 metrów.
Nadal jednak nie dotarli do końca
tego pokrytego przepięknymi naciekami korytarza.
Zgodnie z moimi
przypuszczeniami, Piotrek dowiedziawszy się o Huagapo, postanowił
powtórzyć wyczyn Polaków. A i jestem bardziej niż przekonany, że
gdyby na jakimś peruwiańskim targu nabył butlę z powietrzem i maskę,
to byłby gotów pokonać syfon i brnąć dalej. Na szczęście na
żadnym lokalnym bazarze akwalungów nie odnotowaliśmy.
Nie mieliśmy jednak
ani woderów, ani jakiegokolwiek odzienia, które mogłoby nam pomóc
wejść tak głęboko. Mało tego – szybki risercz w Internecie
ujawnił nam, że wejście do Huagapo jest biletowane, a do
zwiedzania udostępniona jest jedynie sucha część groty. Trzeba
więc było improwizować. A to akurat ta część wypadów do
Ameryki Południowej, która zawsze sprawia mi najwięcej frajdy.
Wszystko da się załatwić, trzeba tylko umieć odpowiednio się
„zakręcić”.
Plan więc był taki
– kupujemy bilet przy kasie i zagadujemy siedzącego tam starszego
pana. Opowiadamy, że jesteśmy miłośnikami jaskiń i że robimy
reportaż o polskiej wyprawie sprzed pół wieku. Jeśli kasjer nie
pomógłby nam zorganizować jakichś ubrań oraz – najlepiej
– lokalnego kiziora, który towarzyszyłby nam w tej przeprawie, to
istniała jeszcze druga opcja. Znacznie trudniejsza i wymagająca robienia z
siebie idiotów, czyli próba dogadania się z siedzącymi przy wejściu
do Huagapo przewodnikami. Niestety, doskonale wiedziałem, z czym się
to będzie wiązać…
Miły pan kasjer
zaskoczył nas doskonałą znajomością historii eksploracji
Huagapo, ale… nie mógł nam pomóc. Podzielił się za to bardzo
cenną radą:
„Idźcie do przewodników, co siedzą przed jaskinią…”
– rzekł. Mina mi nieco zrzedła. Czemu tak bardzo pragnąłem
uniknąć konieczności obcowania z odzianymi w pomarańczowe
kamizelki „oprowadzaczy”? To proste. W Peru, ale także w Boliwii
czy Ekwadorze, dane mi już było wielokrotnie wchodzić do różnych
nor. Zazwyczaj właśnie w towarzystwie takich „wykwalifikowanych”
przewodników. Za każdym razem byłem dość dobrze przygotowany
merytorycznie i liczyłem na to, że doświadczony lokals
zaskoczy
mnie jakimiś speleologicznymi ciekawostkami. Niestety – zawsze
czekał mnie spory zawód. Przewodnicy uważają bowiem, że każdy
turysta to ignorant lub podduszony pępowiną przy porodzie głupek,
któremu wystarczy pokazać kawałek skały i powiedzieć, że
przypomina on Trójcę Świętą, albo wskazać na stalaktyt i
oznajmić, że oto przed oczami mamy dorodne prącie żyrafy.
Poważnie – nigdy nie dowiedziałem się niczego o historii
eksploracji czy nawet chociażby o procesie kształtowania się
nacieków. Wiem za to, że jakiś tam kamień wygląda jak profil
wielkiego Atahualpy posilającego się dorodną kolbą kukurydzy… Czysta pareidolia!
Moimi obawami
podzieliłem się z Kawiakiem. Zgodnie uznaliśmy, że gdy znajdziemy
się już przed wejściem do jaskini, to ocenimy, która z osób czyhających na przyjezdnych ma najmądrzejszy
wyraz twarzy i z nią dobijemy targu. Następnie zapłacimy za
oprowadzanie po części turystycznej i spróbujemy zasięgnąć
języka na temat możliwości dostania się głębiej.
„Kurwa…” – jęknął
Piotrek na widok trójki nudzących się na kamieniu Latynosów w
pomarańczowych kamizelkach. Delikatnie mówiąc, żaden z nich nie
wyglądał na geniusza czy znawcę speleologii.
„Trudno… – stwierdziliśmy –
Niech los nas prowadzi. Zapłacimy
temu mniejszemu z czapeczką i zobaczymy, czy będąc już wewnątrz,
uda się wyciągnąć od niego jakieś informacje”.
To jedyna formacja, w której Kawiak dojrzał bardzo znajomy mu kształt...–
A tam, na górze,
widzicie tę skałę z ostrym czubkiem? Wygląda ona jak dzieciątko
Jezus jeżdżące na mrówce. Z kolei po prawej stronie macie państwo
naturalną rzeźbę inkaskiej mumii, której palce u stopy dziobie
dorodna kura… – z pełną powagą opowiadał nasz przewodnik,
podczas gdy Piotrek robił wszystko, co możliwe, aby nie ryknąć
śmiechem i nie zniszczyć nam całego misternego planu. Podejrzewam,
że biedak musiał przywoływać sobie przed oczami najgorsze,
najbardziej obrzydliwe obrazki np. ofiar ataku napalmem czy
ogólnopolskiego spotkania feministycznego klubu zapaśniczego.
Kiedy więc
dotarliśmy do końca „części suchej”, a sympatyczny pan
właśnie skończył pokazywać nam skalny naciek przedstawiający
uzbrojonego wojownika z plemienia Aymara wybijającego pośladkami
rytm do utworu „Gdzie ta keja?”, zagadnąłem o historię
eksploracji jaskini przez polskich badaczy. Przewodnik nie za bardzo
wiedział, kim są Polacy ani jakim rodzajem potrawy jest wspomniana
przeze mnie „eksploracja”, ale przypomniał sobie, że w
pobliskiej wiosce mieszka jeden taki chłopak, który ma kalosze.

Gdy
tylko wyszliśmy z jaskini, udało nam się skontaktować z tym młodym
człowiekiem i szybko okazało się, że jednak los nam sprzyjał – ten
sympatyczny ziomeczek od dziecka łaził po tej jaskini i zna ją jak
własną kieszeń. Jorge, bo tak się nasz nowy kolega nazywał, za
symboliczne parę soli zgodził się nam towarzyszyć, a nawet
obiecał zorganizować dla nas odpowiednie obuwie. Jako że nie
mieliśmy żadnych spodni na zmianę, to zeszliśmy do pobliskiego
sklepu z pamiątkami i kupiliśmy sobie po sztuce szmacianych
pantalonów, w których to zazwyczaj paradują
ujarani zielskiem
hippisi żonglujący piłeczkami na skrzyżowaniach dużych miast.
Pół godziny
później naszym oczom ukazał się jeden z najniższych
Peruwiańczyków, jakich widziałem, taszczący dwie pary kaloszy.
Obawiałem się, że problem mu sprawi znalezienie dla mnie takich o
rozmiarze 45, ale miło się zaskoczyłem. Wprawdzie jeden but miał
numer 43, a drugi 44, ale oba po odpowiednim zgięciu palców
pasowały na mnie idealnie. No to hop! – wskoczyliśmy do lodowatego
kanału, a woda momentalnie wlała się górą do kaloszy. Nie
zrobiliśmy nawet kroku, aby przekonać się, że cała ta akcja z
ogarnianiem obuwia była warta tyle, co polska złotówka –
równie
dobrze mogliśmy tam wejść w sandałach…
Znacie tych
wszystkich czubów, którzy moczą jajka w lodowatych przeręblach, a
swój masochizm tłumaczą morsowaniem, czyli prozdrowotnym zabiegiem
gwarantującym wieczną młodość, jędrność i ciul wie co tam
jeszcze? Nie mam pojęcia, jak można sobie taką krzywdę robić.
Woda w tym jaskiniowym potoku miała temperaturę ok. 5 stopni
Celsjusza, a ból, który w pierwszych minutach przeszył moje
piszczele, ustąpił dopiero po jakimś czasie, gdy już kompletnie
straciłem czucie w dolnej części ciała. Mając w pamięci, że
polscy badacze spędzili w tych warunkach 19 cholernych godzin (ale, do jasnej Anielki, byli do tego przygotowani, mając ze sobą odpowiednie ubrania,
wodery, pontony i termosy z ciepłą herbatką!),
poważnie zacząłem rozważać jak najszybsze utopienie Kawiaka w
tej zimnej, jak serduszko mojej eks, rzece i wydostanie się na
powierzchnię.
Na szczęście nasz
nowy przewodnik, którego rodzina, jak się okazało, od lat
fascynuje się tą jaskinią, miał w zanadrzu parę ciekawych
informacji i legend na temat Huagapo.
W czasach wielkich
podbojów inkaskich
ziemie na tym terenie należały do ludu Tarma.
Ruiny zbudowanych przez nich miast do dziś można spotkać w
okolicznych dolinach. Kiedy więc Inkowie dokonali inwazji na ich ojczyznę, kobiety, starcy i dzieci z tego plemienia ukryli się w
Huagapo, podczas gdy mężczyźni ruszyli na wojnę z najeźdźcą.
Niestety walka ta skazana była na porażkę. Ludowe przekazy głoszą,
że potok powstał w efekcie łez wylewanych przez osierocone dzieci
i owdowiałe niewiasty, a kiedy Inkowie w końcu dotarli do jaskini,
znaleźli wewnątrz zamienionych w głazy ludzi i sporo wody (z tych łez, ma się rozumieć).

Nasz przewodnik, jak
już wspomniałem, był mocno kaprawego wzrostu, więc większość
czasu woda sięgała mu do szyi, co nie robiło na nim absolutnie
żadnego wrażenia. Tymczasem dla mnie zanurzenie się w tym
lodowatym cholerstwie było prawdziwą torturą, szczególnie w
momencie, kiedy nagle grunt pod moimi nogami obniżył się i
przeszywający ból mrożonych kulek uświadomił mi, że nigdy
więcej nie będę już miał dzieci. Pozostało mi tylko ze łzami w
oczach podziwiać
przepiękne, naciekowe formacje skalne –
nieprawdopodobnych wielkości stalaktyty zwisające z bardzo
wysokiego stropu jaskini, która miejscami przypominała wręcz jakąś
majestatyczną, podziemną katedrę. 
Pomiędzy kolejnymi
monumentalnymi salami trzeba było prześlizgiwać się przez wąskie
pasaże, ostrożnie wymacując pozbawionymi czucia nogami upchniętymi
w przyciasne kalosze względnie równego gruntu lub kamienia,
desperacko walcząc o to, aby woda o temperaturze balansującej na
granicy zamarzania nie zamoczyła kolejnych centymetrów siniejącego
z zimna ciała. Miejscami, szczególnie dla mnie, dużym problemem
było pokonanie długich, niskich korytarzy. Zgięty wpół,
przypominałem sobie najpodlejsze inwektywy, patrząc jak Piotrek i
Jorge kroczą przede mną w pozycji wyprostowanej. Ba, nasz
przewodnik spokojnie mógłby wziąć na barana drugiego, podobnego
rozmiarem lokalsa i gdyby ów lokals wyciągnął swe ramię do góry,
to
nadal nie byłby w stanie dosięgnąć sufitu.Będąc tak zgiętym,
uderzając łysym łbem o chropowaty głaz, zauważyłem malutkiego
„pstrąga”. Okazuje się, że krystalicznie czysta woda
zamieszkana jest przez ryby, które na skutek warunków oraz niskiej
temperatury nieco wyewoluowały – są karłowate, całkiem białe i
zazwyczaj pozbawione oczu. Nie udało mi się wprawdzie zrobić
żadnemu z tych stworzeń zdjęcia, bo w tym akurat momencie
walczyłem o życie, ale mogę podzielić się poglądową fotką z
sieci.
Po jakichś 40
minutach marszu dotarliśmy do końca naszej podróży (przynajmniej
w jedną stronę). Staliśmy w stosunkowo niewielkiej sali, na końcu
której znajdował się wielki głaz. Dalsza droga, jak poinformował
nas Jorge, prowadziła pod tym kolosem i przejście na drugą stronę
wymagałoby użycia akwalungu.
„Czyli dotarliśmy tam, gdzie pięć
dekad wcześniej dotarła Polska ekspedycja!” – ucieszyłem się,
zapominając na chwilę o mojej, kurczącej się w tempie
ekspresowym, męskości.
„Tak jest!” –
odrzekł nasz przewodnik. –
„Mój dziadek opowiadał mi o
Polakach, którzy w 1972 roku tu dotarli...” – usłyszałem w
odpowiedzi.
„O, a skąd on znał tę historię?” – słowa Jorge
zaintrygowały mnie.
„Bo był tu z nimi. Mój dziadek od ponad 60
lat mieszka u podnóża jaskini i towarzyszy praktycznie każdej
grupie speleologów, którzy tu przyjeżdżają!” – odparł
chłopak. Zajarani niczym norweskie kościoły oznajmiliśmy, że
koniecznie musimy go poznać, co wyraźnie spotkało się z
entuzjazmem Jorge, który chyba bardzo chciał pochwalić się
nestorem swego rodu.
Dalej już tylko dołem.
Droga powrotna
zajęła nam jakieś 30 minut i kiedy na końcu korytarza zamajaczyło
światło, poczułem, że wraca we mnie życie. Po chwili
przebierając się, i czując, jak promienie słoneczne przywracały
czucie w kończynach, zastanawialiśmy się, jakim cudem świetnie
przygotowanym do swej eskapady, zaopatrzonym w prowiant i wojskowy
ponton Polakom przebycie tego samego odcinka podziemnej trasy zajęło aż 19
godzin. Cóż, być może spędzili więcej czasu na kontemplowaniu
stalaktytu w kształcie najświętszej mateczki przy wejściu.
Dom dziadka naszego
przewodnika znajdował się jakieś 200 metrów od jaskini. Kiedy
drzwi otworzył nam bezzębny staruszek, szybko zrozumieliśmy, po kim
Jorge odziedziczył swój wzrost. Modesto Castro Choquehuanca, mimo
swego podeszłego wieku, okazał się niebywale wręcz energicznym i
wesołym człowiekiem. Zaprosił nas do pomieszczenia, którego
ściany wypełniały gablotki z wycinkami gazet, książkami oraz
spisanymi na maszynie do pisania relacjami
z kolejnych wypraw
badawczych do Huagapo. Okazuje się, że niemalże 90-letni dziś pan
był zatrudniany jako przewodnik podczas większości wypraw do
jaskini. Oglądając tuziny poblakłych zdjęć przedstawiających
Modesto stojącego w swoich kaloszach i wymiętym sweterku w
towarzystwie profesjonalnie ubranych eksploratorów z różnych stron
świata, dotarło do mnie, że człowiek, który już jako dzieciak
biegał po najgłębszych zakamarkach jaskini,
nie
został wspomniany w praktycznie żadnej publikacji na temat wypraw
badawczych do Huagapo. Przez ostatnie dekady docierali tu badacze i z
pomocą tego niepozornego Peruwiańczyka wchodzili coraz dalej i
dalej, aby potem dumni ze swego osiągnięcia przypisywać sobie
kolejne osiągnięcia. Spojrzałem na uśmiechniętego staruszka
dumnie stojącego w pomieszczeniu, gdzie zrobił sobie archiwum,
swoje własne małe muzeum i gdzie wraz ze swoim synem oraz wnukiem, których
zaraził miłością do Huagapo, trzyma pamiątki i dokumentację ze
wszystkich naukowych wypraw do jaskini.
„Jest pan prawdziwą
legendą!” – krzyknąłem do nieco przygłuchego już seniora.
„Tak” – odparł Modesto, pokazując witrynki z naukowymi
publikacjami w różnych językach. –
„Chociaż szkoda, że nigdy nie
zaistniałem na żadnym piśmie”.
Powrót do parchatej
Tarmy minął nam szybko. W drodze obiecaliśmy sobie z Piotrkiem, że
zarówno on, jak i ja opowiemy o zapomnianym przez wszystkich
człowieku, który stał za sukcesem większości eskapad do jaskini
uważanej (głównie przez Peruwiańczyków) za najgłębszą w
Ameryce Południowej. Czy faktycznie taka ona jest? Cóż – do dziś
zbadano niespełna 3000 metrów podziemnych korytarzy, a legendy
głoszą,
że to zaledwie mikry ułamek tego, co spotkać można
dalej. Tak czy inaczej – wracamy tam niedługo. Miejmy nadzieję,
że Modesto, w podziękowaniu za swój niestety niedoceniony wkład w tworzenie historii tego miejsca, przyjmie od nas
butelkę polskiej siwuchy!
Korzystając z
okazji, chciałbym zaprosić Was do seansu pierwszego odcinka nowej
serii filmów, które pomogłem Kawiakowi nagrać podczas naszej
podróży po Peru.
https://www.youtube.com/watch?v=VJ3137my1Yc&t=61s
Więcej o szalonych wyczynach Kawiaka Jonesa znajdziecie u nas, a dokładnie tutaj.