Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Stroboskopem po oczach, czyli o pracy scenicznego świetlika słów kilka

21 337  
177   35  
„Ciemność i dym to to, co świetliki lubią najbardziej” – deklaruje Mateusz, który ma 30 lat i praktycznie przez pół swojego życia zajmuje się oświetlaniem imprez – od koncertów, przez spektakle teatralne, po duże festiwale i produkcje telewizyjne. Jak to się stało, że nastoletnia zajawka stała się sposobem na życie? Co jest najcięższe w ciągłym życiu w trasie? Jak poradzić sobie z prozą życia w artystycznym świecie? Zapraszamy na rozmowę z jednym z „niewidzialnych”, którzy są niezbędnym elementem koncertowego widowiska.
– Ile miałeś lat, gdy zacząłeś pracę w branży okołoscenicznej?

– Około 15. Zaczęło się tak, że mój starszy brat, który do dziś pracuje jako inżynier dźwięku – w branży takie osoby nazywamy „hałasami” – pracował w lokalnym domu kultury. Takie placówki to zresztą pierwsze miejsce większości osób zajmujących się scenicznym nagłośnieniem czy oświetleniem. Chciałem sobie dorobić i na całe szczęście miałem taką opcję – oczywiście zakres moich obowiązków zamykał się na zwijaniu kabli i noszeniu skrzynek. Bardzo mi się to jednak spodobało. Nie dość, że zarabiałem hajs, to jeszcze mogłem zostawać na koncertach i już jako gówniarz z perspektywy sceny widziałem rozpiętość wykonawców od Zbigniewa Wodeckiego po Pidżamę Porno. Ogromne wrażenie zrobili na mnie Acid Drinkers. To było spełnienie jednego z moich marzeń. Zacząłem regularnie pracować z ekipą z domu kultury. Sposób rozliczenia bywał różny – czasami chłopaki otrzymywali dodatkową „premię”, z której cała kasa szła dla mnie, innym razem dostawałem groszową umowę dla małolata. Żeby było śmieszniej, cały czas chodziłem do szkoły niemającej nic wspólnego z moim zawodem – z wykształcenia jestem kucharzem ze specjalizacją zdobiennictwa cukierniczego. Nigdy nie pracowałem w zawodzie.

Fot. Karol Budrewicz

– Zajmujesz się tylko oświetleniem czy w razie potrzeby potrafisz również nagłośnić koncert?

– Całą działkę monitorowca – gościa, który robi odsłuchy na scenie – ogarnąłem i nawet podjąłem pierwsze próby pracy w tej roli. Brat w trakcie jednego z koncertów jeszcze w domu kultury pozwolił mi zrobić dwa numery, zostawiając mnie samego przy konsolecie. Byłem zesrany jak cholera, ale po robocie usłyszałem ciepłe słowa od artystów, kolegów z pracy i szefostwa. Mimo wszystko spytałem siebie, co dalej. Bo przecież nawet jak wykręcisz najlepszy dźwięk na świecie, możliwości twojej kreatywnej pracy się kończą. Podczas jednego z koncertów zerknąłem w stronę kumpla, który kręcił światłami – dotarło do mnie, że choć lampy znajdują się w tych samych miejscach, mam tysiące opcji na zaprezentowanie swojej wrażliwości artystycznej. Akurat dobiegałem pełnoletności i postanowiłem w to pójść na całego. Przez kolejne 2 lata obstawiałem wszystkie lokalne imprezy – uczyłem się, jak działa ta branża, w jaki sposób świecić na imprezach folklorystycznych, a jakich środków użyć na występie metalowej kapeli. Strasznie się tym zajarałem. Chłopaki z ekipy mieli mnie serdecznie dosyć, bo ciągle ich zasypywałem pytaniami.

– Dopasowanie rodzaju oświetlenia do gatunku muzyki to trudna kwestia?

– Najważniejsze jest to, co czujesz w danej chwili, no i oczywiście osłuchanie z różnoraką muzyką oraz szeroko pojęta samoświadomość. Podczas pięknej, lirycznej piosenki nie będziesz przecież Edycie Geppert napierdalać cukierkowym, różowym stroboskopem. Nie warto być też zamkniętą cegłą. Kiedyś nie przepadałem za jazzem i nowoorleańskim bluesem, a dziś wprost uwielbiam takie granie. I zauważam, że rozwój muzyczny idzie w parze z rozwojem zawodowym.

– A jesteś w stanie jednoznacznie stwierdzić, jaka muzyka jest najtrudniejsza do oświetlenia?

– Nieprzewidywalny jazz. Także dlatego, że ja słuchając takiego grania odpływam i przenoszę się gdzie indziej. Podziwiam wszystkich, którzy robią piękne obrazki na jazzie. Do najprostszych rzeczy dochodzi się najtrudniej i tutaj też tak jest. Ważne, żeby nie przedobrzyć. A z każdego gatunku da się coś wykręcić. Widzisz zresztą reakcję ludzi i idziesz w to.

– Współtworząc sceniczny akt, w pewnym sensie możesz czuć się członkiem zespołu. Zdarza się, że ponosi cię niczym gitarzystę w trakcie solówki czy trzymasz się zasady raczej mniej niż więcej?

– Nauczono mnie starej szkoły, dlatego staram się zauważyć takie rzeczy i nie przedobrzać. Nikt nie zwalnia z myślenia. Moim odnośnikiem są Queen, Deep Purple, Led Zeppelin. Kolesiom w tamtych czasach się zawieszała kosoleta, klosze wielkości żuka już przestawały działać, wypierdalało prąd, stąd trzeba było zaplanować raczej mniej niż więcej. I ja kultywuję podejście starych mentorów. Ale na metalu ma być gęsty wpierdol strobo, jak choćby w przypadku Gojiry – to pasuje.

– A co z wszelkiej maści innymi imprezami, także okolicznościowymi? Na czym świeci się najtrudniej?

– Prawdziwym kosmosem było dla mnie wymyślenie światła na wesele. Impreza w plenerze, pod namiotem z przezroczystym dachem! Młodzi powiedzieli tylko, że ma być klimat... Doszedłem do wniosku, że najlepsze będzie proste, ciepłe światło, jak z lat pięćdziesiątych. Znowu byłem mega zestresowany, choć efekt się spodobał. Ale więcej nie chciałem się w to bawić, pomimo niezłej kasy.

– Jeśli przyjrzysz się pracy oświetleniowca, można mieć wrażenie, że nie bawi się lampami na scenie, tylko trenuje jakieś pianistyczne wprawki...

– No bo rzeczywiście – świecenie trochę przypomina grę na klawiszach. I bardzo się cieszę, że mama zachęcała mnie do grania na pianinie, choć byłem dość anarchistycznym dzieciakiem i szybko powiedziałem nie. (śmiech)

– A jak zdobywać fachową wiedzę? Podpytywanie i podglądanie starszych kolegów to jedno, ale z pewnością przydatne byłyby jakieś podręczniki, jak choćby dla młodych gitarzystów. Jest coś takiego na rynku?

– Podstawy rzemiosła opisane są w wielu książkach, ukazuje się też coraz więcej polskich wydań. Na dziś moim zdaniem podstawowym kompendium, które zresztą sprezentowałem młodszemu koledze po fachu, jest „Fascynujące światło. Oświetlenie w teatrze i na estradzie” Maxa Kellera – gościa, który zęby zjadł na niesamowicie wymagających niemieckich teatrach. Bez tego tytułu ciężko ogarnąć się w temacie. Już okładka przedstawiająca zapaloną świeczkę jest zajebista i wymowna – w końcu to właśnie od świeczek zaczynaliśmy. Gdy zaś zamykasz książkę, twoim oczom ukazuje się dymiący knot. Bo przecież ciemność i dym to to, co świetliki lubią najbardziej.


– Są też czasopisma adresowane do technicznych?

– Czytałem, a nawet prenumerowałem jak maniak, nieistniejącą już „Estradę i Studio” – nadal mam pełne pudło archiwalnych numerów. Przydatne były zamieszczane tam testy sprzętu, wywiady, ale też do dziś korzystam z różnych patentów opisanych w kąciku dla nerda – sceniczne DIY jest bardzo przydatne. Wciąż ukazuje się „Muzyka i Technologia”, reszta poumierała śmiercią naturalną.

– Sceniczni oświetleniowcy to w Polsce duże grono?

– Dość wąskie. To specyficzne, doskonale kojarzące się nawzajem środowisko. Ciężko nas jednak policzyć, bo na przestrzeni lat branża się miesza. Możesz się nauczyć podstaw, ale bez wyczucia daleko nie zajedziesz. Zupełnie jak fotograf chwytający wyjątkową chwilę, ty ją tworzysz, malując światłem. Mówią na nas „niewidzialni” i w sumie to niewiele mija się z prawdą.

– Podejrzewam, że to branża, która dość szybko i skutecznie weryfikuje amatorów? Często trafiają się prawdziwki niepotrafiące ogarnąć najprostszych zadań?

– Dziś to bardzo szybka weryfikacja. Jeszcze na przełomie mileniów często zdarzało się, że pan realizator światła – czy tak naprawdę ktokolwiek z ekipy – wychodził z busa ryjem na glebę. Dziś zespoły i management dbają o wizerunek. Jak dasz dupy, rozniesie się to z prędkością światła – niezależnie od tego, czy jesteś oświetleniowcem, czy szefem techniki. Połowa jobów z miejsca ci odpadnie. Równie niepożądane są będące konsekwencją takiej sytuacji powtarzające się pytania „co się stało” od ziomków. Oczywiście kompletne beztalencia się trafiają, ale na szczęście bardzo rzadko. Ale na przykład mój kolega polecił na zastępstwo pewnego świetlika z domu kultury. Wydawało się, że gość wiedział co robi, ale poza doskonale znanymi murami nie był w stanie się odnaleźć i odstawił show rodem z lat osiemdziesiątych. Tam się nic nie zgadzało.

– Jak wygląda techniczne przygotowanie konkretnych imprez? Bo domyślam się, że nieco inna jest specyfika pracy w zadymionym klubie na kilkadziesiąt osób, a z lekka odmienna podczas dni miasta, festynu parafialnego czy dożynek.

– Najmniejsze i najczęstsze są imprezy klubowe. Oprócz tego ogarniamy wydarzenia w instytucjach typu dom kultury oraz „normalne” sceny, jak podczas imprez plenerowych. Zespoły wysyłają przygotowany przez swojego świetlika rider, czyli zapotrzebowanie techniczne: typ i ilość lamp czy odległość ich zawieszania od sceny. W przypadku plenerów często zdarzają się zespoły bez ridera – wtedy korzystasz z kilku gotowców, które zawsze spoko wychodzą i dzięki temu pan sołtys, lokalny działacz PSL-u i ksiądz proboszcz są zadowoleni z wydanej kasy. Wszystkim się podoba, a ty przyjeżdżasz z busem zapakowanym zaledwie w 1/4.

– W ile osób jeździcie zazwyczaj na eventy?

– Na „gównosztuki” typu dożynki jeździmy w trzech – dwóch hałasów i świetlik. Są trzy miejsca w busie, więc nasza liczebność to nie przypadek. Najpierw montuje się światła, a potem ogarnia kolumny. Więcej nie trzeba. Do dużych produkcji – jak na przykład wspólna trasa czterech wykonawców – jeździmy w dwunastu. Złożoność techniczna sprawia, że nie da się inaczej. Zawsze też musi być ktoś, kto jest wizytówką firmy, odpowiada twarzą za nas wszystkich i przyjmuje ewentualne pretensje. A czasami po opierdolu ambicja boli. Na montażu jesteśmy zjednoczoną grupą pierdolonych indywidualistów. Jednostkowo nie znaczymy nic i musimy się trzymać razem. To jedna wielka, chora, szczęśliwa rodzina. Jak Kelly Family. Warto mieć kolegów, a w tej branży masz ich wszędzie.

– Nieco wcześniej nawiązałeś do gotowców. Jak wygląda przygotowanie takich świateł? No i inna kwestia – muzycy są w stanie zrobić próbę w różnych dziwnych warunkach, a czy ty do testowania oświetlenia potrzebujesz sali koncertowej i całego sprzętu?

– Rozwiązania do niektórych produkcji kminię w chacie, traktuję to jako zadanie domowe. Trzeba też chociażby pomyśleć, jak zawiesić oświetlenie, uwzględniając kwestie optyczne i techniczne. Słucham też utworów w kontekście myślenia o tym, jak świecić w trakcie solówek. I rzeczywiście, kiedyś nie dało się zrobić próby poza odpowiednim obiektem. Teraz odpalam na telewizorze wizualizery – cały set oświetleniowy rzucam na projektor i jak wszyscy robię preprogramming. Nikt nie stawia setu wcześniej, bo to kasa, ludzie i praca. O dziwo, ludzie są tu najdrożsi.


Organizacja kabli na koncercie Rammsteina to wyższa szkoła jazdy. Dużo można podpatrzyć od największych czy to jednak nie ta skala?

– Widziałem kiedyś księgi produkcyjne Rammsteina, który mocno usystematyzował te kwestię. Jak to u Niemców – porządek musi być. Każdy z ekipy ma je znać na pamięć. A przecież obiekty różnią się od siebie i na każdą arenę powstaje inna książka. Tam jest napisane nawet, gdzie ma stać popielniczka. Ale to naprawdę usprawnia pracę. Grube produkcje potrafią budować się tydzień. Zdarzają się sytuacje, że jeżdżą dwa identyczne setupy i ekipy się wymieniają. Ale to dubluje koszty i strasznie męczy załogę. Na technikę składa się grubo ponad stu chłopa wiedzących, jak ogarnąć sprzęt załadowany do kilkudziesięciu TIR-ów. Przed trasami przeprowadza się próby produkcyjne. Bez nich jesteś w dupie. Niesprawdzona pirotechnika może kogoś zabić, a czasami po prostu wyczerpią się baterie w mikrofonie. Dzisiejszy koncert to spektakl, żywy twór – choć niby gra się ten sam set, to za każdym razem powstają inne emocje i obrazy. Dlatego czasami wychodzą rzeczy wyjątkowe. Na przykład AC/DC mieli kiedyś półokrągły dach w kształcie czapeczki Angusa. Świetlików było wówczas dwóch – jeden odpowiadał za barwy i kierunki oświetlenia, a drugi za efekciarstwo – efekty na stopę czy „hey” wykrzykiwane przez Briana. Zazwyczaj przy takich produkcjach jest główny świetlik, light designer, i albo asystent, albo szef ekipy.

https://www.youtube.com/watch?v=WsHwaqAGQSw
– Byłem kiedyś na Industrial Festivalu, gdzie występował Merzbow. Oprócz opętańczych dźwięków klimat robiły bijące po oczach światła, które niejednego mogłyby przyprawić o konwulsje. Niewygodna, ale bardzo ciekawa konwencja.

– Na jednym z koncertów metalowych miałem 24 stroboskopy – bałem się, że wypalę scenę. Ludziom się podobało, ale pod koniec imprezy kątem oka dojrzałem medyków. Okazało się, że pewna dość już wiekowa hipiska wybrała się z wnuczką na koncert i najwyraźniej wrażenia dźwiękowo-wizualne ją pokonały. Pani na szczęście nic poważnego się nie stało, ale potem koledzy często wracali do tej historii.

– Jeśli ktoś chciałby założyć firmę oświetlającą eventy, musi dysponować dużym budżetem?

– To koszty rzędu wielu milionów. Jedno urządzenie jak ruchoma głowica to około 25 koła, a potrzebujesz takich 10 na średnią scenę. Konsoleta to kolejne 200. Do tego dodaj kable, zasilanie. A co dopiero, jak chciałbyś zrobić coś na Stadionie Narodowym. Tam wchodzą w grę zupełnie inne lampy – za każdą zapłacisz po 40 tysięcy i musisz ich mieć 50, o kosztach zasilania i sterowania nie mówiąc. Ogromny hajs. Czasami nie opłaca się kupować szpeju. Dlatego nie chcę pracować w zasobach sprzętowych, tylko ludzkich. Jestem do wynajęcia, albo mogę polecić ziomków czy w razie potrzeby stworzyć kumatą ekipę.


– Połączenie tak dużej ilości skomplikowanego sprzętu to też musi być nie lada wyzwanie.

– Są różne systemy. Mówiąc dość ogólnikowo, korzystamy z technologii. Podczas pierwszej roboty na dużym obiekcie zachodziłem w głowę, gdzie podziały się druty. Dzisiaj wszystko leci po radiu. Ustawiasz jedną srogą antenę przy lampach, drugą przy sobie, i wszystko się zgrywa co do milisekundy. Odpalasz swój program i... to działa. Kiedyś trzeba było podłączyć tonę kabli, połowę TIR-ów stanowiła rozdzielnia elektryczna. Teraz aplikacją możesz numerować lampy i je kontrolować.

– Dużo jest softu dedykowanego ludziom z twojej branży? Jak mniemam, nie są to darmowe programy.

– Programów jest mnóstwo. Wielu producentów robi darmowe wersje, ale i tak musisz kupić przejściówkę. Wersje demo mają natomiast ograniczenia czasowe. Każdy powinien sobie znaleźć odpowiednie narzędzie pracy, tak jak gitarzysta gitarę. U mnie to konsoleta.

–Da się popsuć coś na robocie i być spektakularnie w dupę z kasą?

– Trzeba rozjebać sprzęt. Zdarza się, ale to zazwyczaj z winy przećpanych i przepitych ludzi, których daje się do najprostszych rzeczy typu rozładowanie. Trudniejsze rzeczy grożą nawet śmiercią.

– Zdarzył ci się jakiś poważny wypadek?

– Z 10 lat temu, jeszcze w czasach przed miniaturyzacją, pracowałem z profesjonalną ekipą z Warszawy. Przechodziłem 2 metry obok layera z niesamowicie ciężkim i wielkim, podwieszanym systemem nagłośnieniowym. Zardzewiała wyciągarka bez aktualnego przeglądu nie wytrzymała i półtorej tony spierdoliło się koło mnie. Ponoć byłem bielszy niż śnieg. Jak wisisz kilkanaście metrów nad sceną, też starasz się być maksymalnie ostrożny. Z bardziej zabawnych sytuacji widziałem jednego ze znanych rockowych wokalistów, który niezwykle spektakularnie wypieprzył się na mokrych schodach. Buty miał na wysokości czoła. Był nietrzeźwy, więc skończyło się tylko na brudnej kurtce i połamanych okularach.


– Wypadki to jedno, ale wpadki też wkalkulowane są w tak spontaniczną profesję. Przydarzyły ci się jakieś wstydliwe czy irytujące sytuacje?

– Kiedyś dostałem burę od pewnej damy polskiej piosenki. Miałem zgasić światło na trzecie powtórzenie konkretnej frazy. Tymczasem wybrzmiała ona dwa razy i... zapanowała konsternacja. Ciemność zapadła dopiero po 5 sekundach. Po koncercie oczywiście były owacje, ale dyrektor i tak mnie zjebał. Wokalistka też dorzuciła kilka ciepłych słów. Przeprosiłem i trochę załagodziłem sytuację. Na szczęście rozmowę słyszał basista, który przyznał, że rzeczywiście były tylko dwie frazy. Tym razem to ja usłyszałem przeprosiny, ale i tak czułem się dziwnie. Natomiast w teatrze, po montażu piętnastotonowej scenografii i grubej imprezie, nie zgasiłem światła widowni, mimo że inspicjent kilka razy powtarzał to przez krótkofalówkę. Byłem tak zmęczony, że wkleiłem się ryjem w konsoletę i chrapałem. Innym razem ekipa z pewnego zespołu zajebała nam ściągany ze Stanów mikrofon. Piękna, limitowana seria. Wiedzieli, że to rzadkość.

– Powtarzające się dzień po dniu oczekiwanie na wieczorny koncert to duża niedogodność w twojej pracy?

– Gdy jeździsz z jakimś zespołem na trasy, to musisz przyzwyczaić się do czekania. Jeśli kapela występuje jako gwiazda, próbę gra jako pierwsza w godzinach porannych. W ten sposób o 11 jest już po wszystkim, a występ macie o 21, natomiast hotel od 14. No i co tu robić? Chodzisz, zwiedzasz sobie piękną mieścinę, lotnisko czy okolicę jeziorka, gdzie gracie... Zegarek nie chce zbyt szybko się przestawiać. A jak masz dużo roboty, to 2 godziny lecą w sekundę. Lubię, jak się dzieje, ale cisza też jest spoko, bo wtedy można złapać oddech.

– A kwestie regeneracji? Taki nieregularny tryb życia musi być wyczerpujący...

– Po tylu latach zrobiłem się na tyle wygodny, że na wyjazdach zawsze muszę mieć hotel. Sporadycznie na plenerach rozkładamy hamaki. To równa się z grubym zjebaniem – jedziesz drugą dobę bez zmrużenia oka, aż w końcu kimasz pod sceną. Wszystko się trzęsie, ale komu by to przeszkadzało. Na case'ach też da radę się normalnie wyspać. Kiedyś trafiliśmy na hotel typu karaluchy pod poduchy – z dwojga złego lepiej już iść na drzemkę do auta czy busa.

– Nawiązałeś do pracy w teatrze. Zmiana otoczenia scenicznego wymaga zmiany myślenia o świetle?

– Jest estrada, eventy, teatr i telewizja. To odrębne sposoby myślenia o świetle. Inne są emocje na żywo i inna jest relacja z aktorem. Na koncertach to bardziej kwestia konwencji gatunku, a w telewizji masz myśleć jak odbiorca obrazka i kamera. W tym przypadku ostateczne zdanie ma jednak producent. To już zabawki za grube miliony. Ale nie używamy innych narzędzi, choć na przykład przy teatrze telewizji niektóre sceny prześwietlamy. Na żywo może nie wygląda to najlepiej, ale za to zyskuje przez pryzmat odbiornika. Jest inny balans bieli, ostrość, przesłona. Do tego robi się strasznie długie próby. Trzy godziny możesz wydobywać cień na powiece. Ze sztuką się zżywasz, bo znasz ją na pamięć. Nierzadko nieświadomie. Do dziś pamiętam teksty ze swojego premierowego spektaklu. Zdarzało mi się żartobliwie wytknąć aktorom, że mylili się w kwestiach. Czasami miałem zareagować światłem na konkretne słowo kończące frazę, a aktor je zmieniał. Wtedy bez znajomości kontekstu i skupienia na tekście mogło wywołać to niemałą konsternację.


– Realizowałeś kiedyś kompletne gówno? Robota robotą, kasa kasą, ale uszy krwawią...

– Obiektywnie chujowe jest dla mnie disco polo, ale niedawno robiłem taką galę. Niektórzy koledzy z tego powodu ze mnie szydzą. Impreza gówniana, ale robota dobra. Aż szkoda, że nie mogę się tym szerzej pochwalić (śmiech). Jak jest rok wyborczy, to mnożą się też zajebiście płatne sztuki i łatwo dzięki temu zrobić koncert z kimś znanym. To żadne wyzwanie montażowe, ale dobra kasa. A jak ktoś gra do dupy i masz taką opcję, idziesz do busa, włączasz sobie coś, i przeczekujesz.

– To odwrotnie – miałeś sytuację, że byłeś autentycznie dumny z tego, co współtworzyłeś?

– Przez tydzień w Hali Stulecia ustawialiśmy z rosyjskim teatrem ponad 350 reflektorów. Główny świetlik miał przeszło 80 lat i wiedział wszystko. Ja jeszcze nie do końca kumałem, o co mu chodzi. Ale jak zobaczyłem próbę generalną, oniemiałem. Zmiotło mnie to. Potęga i wrażliwość jednocześnie. Moje oczy oszalały. Coś jak na Avatarze w 3D. Zrozumiałem, po co było moje leżenie na kratownicach i wiszenie z podnośników. To były obrazy na żywo – moim zdaniem arcydzieło. Tak, jakbyś patrzył na Pollocka w trakcie pracy.

– To wyłącznie męska branża?

– Jest szowinistyczna, samcza, przesiąknięta testosteronem. Na porządku dziennym zdarzają się dowcipy o sraniu i koleżeńskie, ale jednak, przypierdolki. Rzadko spotkasz w tej robocie kobietę. W branży też jestem szowinistą i nie wyobrażam sobie baby, która zapierdala ze mną na konstrukcji, bo fizycznie nie zrobi tyle, co ja w pełnym słońcu. A nawet jeśli tak, to odbije się to na niej w przyszłości.

– W trakcie koncertu musisz być skupiony na robocie. A tymczasem nietrudno zjeść na dożynkach jakiś bigosik i zagwarantować sobie rewolucje wiadomego rodzaju. Jak ogarnąć pracę, gdy natura wzywa?

– Zdarzyło mi się coś takiego – i to właśnie na dożynkach! To był dopiero początek koncertu. Na szczęście mając gotowce, wystarczy tak naprawdę wciskać jeden guzik, o co poprosiłem kolegę. Nie bierze się żarcia na sztuce – to stara zasada. Chyba że z knajpy. Lepiej jechać na suchym prowiancie albo zamówić coś bezpiecznego. Czasami ktoś się musi poświęcić i podjechać kilkanaście kilometrów na stację czy do sieciówy. Głodna technika to zła technika. W Polsce nie każdy o tym pamięta. To dziwne, że organizator nie chce doliczyć tych dwóch stów na pizzę, zwłaszcza że ekipa jest od rana na nogach. To nawet kwestia PR-owa.


– Da się, będąc scenicznym świetlikiem, dorobić w jakiś niespodziewany sposób?

– Kiedyś dorobiłem, sprzedając projekt oświetlenia do teatru. To, co robię, jest własnością intelektualną i nikt nie może sobie tego zawłaszczyć. Wymyśliłem oświetlenie, miejscowi panowie to zaprojektowali i poszło. Dobra kasa, bardzo przyzwoita. Odbiło się to jednak na moim związku, co jest typowe dla branży.

– Rozstania to w waszym środowisku chleb codzienny?

– W branży jest mnóstwo rozwodów. Nie ma cię na chacie. Jak sezon zaczyna się w kwietniu, to kończy czasami w grudniu. Trzeba dużo wyrozumiałości. Mi kiedyś zdarzyło się siedzieć z teatrem przez trzy tygodnie w Gruzji. Do tego jeszcze stałe fuchy, załatwianie spraw, odsypianie. Gonią terminy. Jak się nie wyrobisz, za każdą minutę z faktury spierdala tysiak i zaraz będziesz do biznesu dopłacać. W tej branży jest raczej niewielki procent wieloletnich, harmonijnych związków.

– Muzycy często narzekają, że fani kuszą ich przed koncertem trunkami. W przypadku technicznych też dochodzi do alkointegracji na robocie?

– Jak jeździsz z zespołem, możesz pozwolić sobie na kielicha. W ekipie technicznej już nie. To zbyt odpowiedzialna, kosztowna branża z małą ilością ludzi. Każdy jest na wagę złota, a głupio przejechać się na pięćdziesiątce wódy. W hotelu jest czas na zabawę, ale trzeba też odreagować. „Na montażu pamiętaj o demontażu”, jak głosi nasza maksyma. To praca fizyczna i umysłowa, musisz być profesjonalistą niczym koszykarze NBA (śmiech). Tego wymaga firma, płatnik i ty sam też powinieneś. Show must go on – technika przyjeżdża pierwsza i spada ostatnia. A propos alkoholu... pewien wokalista poprosił na próbie w amfiteatrze, żebyśmy zmniejszyli oświetlenie. To musiał być ciężki kac, bo lamp jeszcze nie włączyliśmy, a światło słoneczne zasłaniały drzewa. Na koncercie nasz gwiazdor rockman był już jednak całkowicie naprawiony (śmiech).
4

Oglądany: 21337x | Komentarzy: 35 | Okejek: 177 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

24.04

23.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało