Co musiałoby nastąpić, aby w ciągu chwili licząca sobie 20
tysięcy mieszkańców aglomeracja przestała istnieć i zamieniła
się w wielki grobowiec? Wybuch bomby atomowej? Erupcja wulkanu?
Historia peruwiańskiej miejscowości Yungay dowodzi, że do takiej
tragedii doprowadzić może zwykła ludzka ignorancja i
bagatelizowanie ostrzeżeń ze strony osób, których wiedza znacznie
wykracza poza naszą.
Malownicza, przecinana przez rzekę Río Santa dolina u podnóża jednego z największych andyjskich szczytów – Huascáran (6768 m n.p.m.)
to teren o ziemiach wyjątkowo żyznych. Geologiczne badania dowodzą
jednocześnie, że wspomniana rzeka w przeszłości często zalewała
ten obszar, a
wiele z dzisiejszych wiosek i miasteczek wzniesionych
zostało na złożach lawinowych. Już sama nazwa znajdującego się tam niewielkiego
pueblo Ranrahirca w języku keczua oznacza „stos rozrzuconych
kamieni”, co dość wymownie sugeruje, że niszczycielskie fale lodu, błota i głazów obserwowano tam od starożytności. Takie
osuwające się masy znane są jako
„huaycos” i do dziś stanowią
wielki problem dla mieszkańców gór. Szczególnie w porze
deszczowej, kiedy to lawiny dość regularnie doprowadzają do
kataklizmów czy blokad dróg i związanego z nimi odcięcia danej
aglomeracji od reszty świata.
Najbardziej
„problematycznym” obszarem tego terenu jest północna strona
Huascáran, gdzie poniżej niemalże pionowej ściany góry spoczywa
tzw. Lodowiec 511, pod którym to znajduje się 3000 metrów uskoku o
sporym nachyleniu. Oznacza to, że każdy, najmniejszy nawet kamyk,
który stamtąd spadnie, nabierze naprawdę niezłej prędkości, zanim
dotrze do doliny. A w przypadku położonego w strefie o dość
regularnych ruchach sejsmicznych Peru nie mówimy o pojedynczych
kamykach, ale o gigantycznych lawinach zmiatających wszystko na
swojej drodze. Do takiej katastrofy doszło 10 stycznia 1962 roku, gdy
niewielka część Lodowca 511 oderwała się i pędząc w dół,
zabrała za sobą
10 milionów metrów sześciennych błota i
głazów. Cztery minuty później ta potężna, gęsta masa wymazała
z powierzchni ziemi dziewięć wiosek. Zginęło wówczas ponad 4000
Peruwiańczyków, z czego 2900 ofiar pochodziło ze wspomnianego
pueblo Ranrahirca. Jako że trasa lawiny wiodła przez koryto rzeki
Llanguanuco, przez kolejne tygodnie wyławiano z oddalonego o 100
kilometrów na zachód Oceanu Spokojnego zwłoki ofiar tej tragedii.
Władze państwa, dość nieśmiało wyciągając wnioski z historii, chciały wprowadzić tzw. „strefy
zagrożenia” w miejscach, gdzie niebezpieczeństwo lawin było
szczególnie duże. Nigdy jednak żaden z proponowanych przez rząd
programów nie został doprowadzony do końca, bo zawsze na
przeszkodzie stawali przedstawiciele lokalnych społeczności, którzy
obawiali się skutków ekonomicznych przymusowych przesiedleń, które
to usiłowali przeforsować urzędnicy.
Parę miesięcy po
katastrofie, która kosztowała tysiące ludzkich istnień, amerykańscy geologowie z Massachusetts Institute of Technology
zorganizowali ekspedycję, której celem była ocena ryzyka
przyszłych lawin wywołanych osunięciem się kolejnego fragmentu
lodowca. Dowodzący tą wyprawą
David Bernays i Charles Sawyer nie
mieli dobrych wieści – skały były bardzo spękane, a ewentualna
lawina, jeśli byłaby wystarczająco duża, mogłaby przedostać się
przez wschodnią część grani i dotrzeć do miasta Yungay. A
wówczas liczba ofiar byłaby nieporównywalnie większa niż za
ostatnim razem.
Yungay było
malowniczym miasteczkiem zamieszkanym przez 20 tysięcy osób.
Większość zabudowań stanowiły tam 2-, 3-piętrowe domy z cegły i
drewna oraz glinianych dachówek. Wiele z tych nieruchomości pamiętało
jeszcze czasy kolonialne. Nad miastem górowała przysadzista katedra
oraz charakterystyczny cmentarz, zbudowany przez Hiszpanów na
szczycie grobowego kopca wzniesionego tam przez dawne plemiona zamieszkujące te ziemie.
Amerykanie, szczerze
oczarowani tym miastem, opublikowali w lokalnej gazecie El Expreso
artykuł podsumowujący ich mrożące krew w żyłach spostrzeżenia.
Sugerowali jednocześnie pilną potrzebę
podjęcia przez lokalne
władze odpowiednich kroków, aby zapobiec ewentualnej katastrofie.
Tym bardziej że kolejna lawina mogłaby być trzykrotnie większa
niż ta, która całkiem niedawno przecież pozbawiła życia 4000 osób.
Każdy, kto spędził
w Ameryce Południowej trochę czasu, zdał sobie sprawę z dość
irytującej mentalności Latynosów. Dla nich ważne jest „tu i
teraz”, a „mañana” (czyli „jutro”) nie istnieje i nie
należy sobie nim zaprzątać głowy. Najwyraźniej władze Yungay z
takiego właśnie założenia wyszły, bo na publikację geologów
zareagowały dość nerwowo. Zamiast skierować te nerwy w
zabezpieczenie mieszkańców, kategorycznie nakazały wycofanie
„kłamliwych” informacji z mediów oraz
zabroniły publicznego
wypowiadania się na temat ewentualnego zagrożenia ze strony
lodowca. Doszło nawet do gróźb – osoby, które nie zechciałyby zastosować się do tych wytycznych, miały zostać
postawione przed sądem za zakłócanie spokoju publicznego. Żeby
jednak uspokoić przerażoną ludność, dyrektor Regionalnej Komisji
ds. Jezior przeprowadził własną, „niezależną” ekspertyzę
zagrożenia i obwieścił, że rewelacje Amerykanów były głupie,
pospieszne oraz pozbawione wszelkiej logiki, bo Yungay położone było
daleko od trasy lawiny z 1962 roku...

Osiem lat później grunt się zatrząsł. I to dość mocno. W
regionie Ancash o godzinie 15:23 doszło do trzęsienia ziemi o mocy
7,9 w skali Mercallego, które to objęło obszar 83 tysięcy
kilometrów kwadratowych. Trwało ono „tylko” 45 sekund, ale tyle
wystarczyło, aby obrócić w proch budynki w wielu miastach i
poważnie uszkodzić część autostrady panamerykańskiej, co
utrudniło później dotarcie pomocy humanitarnej do dotkniętych kataklizmem
regionów. 45 sekund wystarczyło też, aby od jednej ze znajdującej
się na wysokości przeszło 6000 metrów n.p.m. ścian Huascáran
oderwała się płyta skalna.
Dość spora, bo o szerokości 800
metrów! Świadkowie mówili potem, że towarzyszył temu potężny
huk, a nad górą momentalnie wzniósł się ciemny obłok pyłu.
Skała runęła na położony 600 metrów poniżej Lodowiec 511, a
następnie ześlizgnęła się po nim, zabierając ze sobą setki ton
firnu, czyli skumulowanego tam zamarzniętego śniegu. Sunąca z
coraz większą prędkością masa szybko zwiększała się. W ciągu paru chwil
lodowo-skalna breja o objętości 25 milionów metrów sześciennych
dostała się na niepokryte lodem zbocza doliny i pruła naprzód,
„pożerając” po drodze ziemię, głazy i wyrwane z korzeniami
drzewa. Śmiercionośna lawina szybko urosła do ponad 100 milionów
metrów sześciennych i gnała z prędkością 435 kilometrów na
godzinę, co i rusz wystrzeliwując z siebie kamienie. Zanim dotarła
do miasta, zdążyła „zabrać” ze sobą kilka mniejszych
wioseczek.
Potężny niefart spotkał też grupę czechosłowackich
wspinaczy, którzy atakowali akurat górę Huascáran, licząc, że
tym osiągnięciem zapiszą się w historii. Zapisali się, owszem,
ale jako ekipa wyjątkowych pechowców, co to znaleźli się w złym
miejscu i o złym czasie.
Mieszkańcy Yungay
nie mieli zbyt dużo czasu na ratowanie się. Już po niespełna
dwóch minutach masa, niczym olbrzymi pocisk, wyrżnęła w miasto.
Wiele osób wybiegło na ulice, inni kryli się w kościołach, licząc
na to, że
grube mury kolonialnych świątyń i boska protekcja
pomogą im przetrwać to piekło. Niestety, budynki łamały się
niczym domki z kart, grzebiąc chowających się tam nieszczęśników.
Na domiar złego akurat tego dnia, w niedzielę, mnóstwo ludzi z
pobliskich pueblos przybyło do Yungay na targ. Ze wsi i małych
miasteczek, jak zwykle, przyjeżdżały całe rodziny, aby zaopatrzyć
się we wszelkiej maści dobra i wymienić ploteczkami ze znajomymi.
O tym, jak potężny wróg uderzył w miasto niech świadczy fakt, że lawina zakryła
1500 hektarów, miejscami jej szerokość przekraczała 4,5
kilometra, a średnia grubość warstwy, która przykryła Yungay, to
ok. 5 metrów. Większość błota i lodu dość szybko porwana
została nurtem rzeki, odsłaniając w miejscu, gdzie jeszcze niedawno
stało piękne miasteczko,
równinę pokrytą głazami oraz
fragmentami skał.
Trudno jednoznacznie
orzec, ile osób zginęło tego dnia. Optymistyczne kalkulacje mówią
o 20 tysiącach ofiar w samym tylko Yungay, jednak wiele wskazuje, że
ich liczba była znacznie większa. Realnie, łącznie w wyniku
trzęsienia ziemi i lawiny,
życie mogło stracić ponad 60 tysięcy
osób. Wiadomo, że w przy okazji takich wydarzeń miło posłuchać
o ludziach, którym udało się uniknąć śmierci. Niestety, w tym
wypadku przeżyło zaledwie niespełna 400 osób, z czego większość to
dzieciaki, które przyszły oglądać występy artystów w cyrku
rozstawionym na lokalnym boisku. Życie pisze najlepsze scenariusze –
podobno osobą, która zachowała trzeźwość umysłu i uratowała
młodych yungayczyków przed straszliwym losem reszty mieszkańców
miasta był… klaun. Mężczyzna ten miał chwilę po pierwszych
wstrząsach zagonić dzieciarnię na pobliskie wzgórze dosłownie
moment przed tym, jak rozpędzona lawina uderzyła w miasto i zabrała
życie ich rodzicom, rodzeństwu i przyjaciołom.
Pozostała część
szczęściarzy, którym udało się wyjść cało z tej katastrofy, to
92 osoby, które akurat znajdowały się na miejskim cmentarzu. Można
powiedzieć, że życie zawdzięczają oni plemieniu, które
zamieszkiwało te tereny kilkaset lat wcześniej. Indianie usypali
tam wielki kopiec, który służył im za miejsce pochówku zmarłych.
Na jego szczycie usytuowano później współczesną nekropolię.
Dość okrutną ironią jest to, że praktycznie jedynymi
„nieruchomościami”,
które przetrwały tę katastrofę były
budowle, w których odpoczywali snem wiecznym mieszkańcy Yungay. Po
przejściu lawiny nad wielką, posępną połacią terenu przykrytego
gruzami do dziś wznosi się cmentarny pagórek z figurą Chrystusa.
Stary cmentarz wznosi się nad
„nowym” – rząd Peru uznał Yungay za narodową nekropolię
Campo Santo i tym samym kategorycznie zabronił dokonywania tam
jakichkolwiek wykopów. Niezależnie, czy miałyby one na celu
wyciągnięcie spod zgliszczy zwłok ofiar lawiny, czy też
uratowanie cennych dóbr znajdujących się pod ziemią. Na miejscu
zbudowano pomnik wzorowany na fasadzie dawnej katedry, a rodziny
ofiar katastrofy postawiły niewielkie, symboliczne groby w miejscach
domów należących do ich najbliższych.
Przykre jest to, że
dopiero ta tragedia sprawiła, że peruwiański rząd zaczął robić
pewne kroki w celu zabezpieczenia mieszkańców doliny przed
kolejnymi katastrofami wywołanymi przez osunięcie się fragmentów
lodowca. Powołano też pierwszy w kraju instytut badający ruchy
sejsmiczne, działający na rzecz zapobiegania takim kataklizmom
oraz organizowania szybkiej pomocy dla regionów, które zostałyby
nimi dotknięte.
Źródła:
1,
2
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą