Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Zero Covid, dziwne transmisje z mundialu, protesty i kobiety do towarzystwa. Chiny, państwo nowego cesarza

40 556  
207   51  
„Obyś żył w ciekawych czasach” – głosi porzekadło (przekleństwo) kojarzone z Chinami. I bezsprzecznie obecnie sprawdza się ono w przypadku całego globu. Wyjątkiem nie jest samo Państwo Środka, które w zamyśle tamtejszych władz powinno pozostać oazą wewnętrznego spokoju. Tymczasem temperatura w tym garnku wyraźnie się podnosi. Nawet jeśli nie dojdzie do kipienia, to dla partyjnej wierchuszki sygnał jest jasny: miło to już było.

Nowiusieńkiego iPhone'a pod choinką nie będzie

Nim udamy się do Chin, warto wspomnieć o tzw. problemach pierwszego świata, do którego można już zaliczyć Polskę. Otóż okazało się, że część osób liczących na nowego iPhone’a pod choinką będzie musiała obejść się smakiem. Trzeba jednak wyraźnie podkreślić, że nie jest to wina Mikołaja, Gwiazdora, Dzieciątka, męża, matki czy kochanka, a samego producenta. Chociaż Apple w swoim komunikacie z początku listopada nie wskazuje bezpośrednio na siebie. Firma wspominała wówczas o ograniczonych mocach produkcyjnych zakładu firmy Foxconn w Zhengzhou i tłumaczyła to obostrzeniami związanymi z pandemią. Jednocześnie podkreślała: „na pierwszym miejscu stawiamy zdrowie i bezpieczeństwo pracowników w naszym łańcuchu dostaw”. Minęło kilka tygodni…


Świat obiegły niedawno filmy i zdjęcia ze wspomnianego Zhengzhou. Przy czym nie prezentowały one Tima Cooka, szefa Apple, rozdającego ciastka pracownikom fabryki. Uwieczniły srogą bitkę. Po jednej stronie znaleźli się ludzie, którzy na co dzień stoją przy taśmie montażowej, po drugiej służby porządkowe. Obie grupy wspomagały się narzędziami, w Polsce podobne scenki są odgrywane przez kiboli (między sobą albo z policją), a jeszcze niedawno także podczas marszów listopadowych. Tyle że w Chinach fala gniewu miała podstawy.

Spokojnie, to tylko błąd komputera

Jak donosi CNN, jeszcze w październiku kompleks korporacji Foxconn w Zhengzhou zmagał się z poważnym odpływem pracowników – przestraszyła ich kolejna fala Covida i związane z nią obostrzenia. Problem należało szybko wyjaśnić, bo zbliżają się święta Bożego Narodzenia, czyli najlepszy okres w roku dla firm sprzedających elektronikę. A właśnie dla nich produkuje Foxconn, jednym z głównych partnerów molocha od wielu lat jest Apple. W Cupertino musiało zatem zrobić się nerwowo, gdy gruchnęła informacja, że w Chinach narastają problemy z produkcją.

Foxconn postanowił ratować się nowym zaciągiem pracowników, obiecując przy tym premie. Robotnicy się znaleźli, ale za zakładową bramą usłyszeli, że umowa była z gwiazdką. I premia owszem, będzie, ale za kilka miesięcy. A w zakładowym kompleksie spędzą dłuższą chwilę. Niektórzy porównaliby to pewnie do obozu pracy. Różnica sprowadzała się do wypłaty. Pracownicy narzekali na warunki noclegowe, żywieniowe, a także na ochronę ich zdrowia. W końcu dali upust swoim emocjom.


Sceny starć ze służbami porządkowymi w Zhengzhou szybko namnażały się w chińskich mediach społecznościowych. Te są oczywiście w pełni sterowane przez władze, więc szum był niwelowany, ale nie da się usunąć wszystkiego i w zarodku. Efekt był taki, że grono rozwścieczonych robotników szybko rosło. A trzeba zaznaczyć, że nie chodzi o fabrykę zatrudniającą 500 czy 1500 osób – to gigant, którego trzeba porównywać z liczbą mieszkańców Sosnowca. Nie powinno zatem dziwić, że finalnie Foxconn skapitulował (przynajmniej oficjalnie) i zaproponował niezadowolonym pieniądze oraz otwartą bramę. Potentat z Tajwanu całą sprawę uznał za nieporozumienie wynikające z błędu komputerowego. Wiadomo. W tym czasie Apple monitorowało i analizowało sytuację. Wiadomo.

Teraz się biją. Wcześniej skakali z okien

Niektórzy pamiętają zapewne, że Apple nie po raz pierwszy monitoruje sytuację u swojego podwykonawcy. W poprzedniej dekadzie głośno było przecież o falach samobójstw w zakładach chińskiego partnera. Media podawały wówczas prosty przepis na tragedię: młoda osoba (ofiarami byli zarówno mężczyźni, jak i kobiety) przybywa z prowincji w poszukiwaniu lepszego życia i zostaje wtłoczona w struktury produkcji. Taśma przesuwa się szybko, rozmawiać nie można, nadzór jak w wojsku, odpoczynku niewiele, płace mizerne. Część osób wyrwała się z tego systemu na dobre. Skacząc z okna. A Foxconn postanowił naprawić sytuację m.in. montując siatki, które miały wyłapywać skoczków i nakłaniając ludzi do podpisywania lojalek, że się nie zabiją (miało sens o tyle, że rodzina nie mogła się domagać zadośćuczynienia). Tim Cook nawet wybrał się do Chin, żeby przyjrzeć się sprawie bliżej!

Biorąc pod uwagę tę niechlubną przeszłość, można dojść do wniosku, że po prostu wybuchł kolejny kryzys u pracodawcy, którego Jaś Kapela chętnie wyjaśniłby w lewicowym oktagonie. I to w duecie z Mają Staśko. Zresztą, zrobiłaby to pewnie większość z Was. Kontekst jest jednak znacznie szerszy: covidowe obostrzenia bujają chińską łódką nie tylko w Zhengzhou – na ulice wyszli ludzie w wielu innych miastach Państwa Środka, co oczywiście nie uszło uwadze zachodnich mediów. Do wyrażenia sprzeciwu na skalę, jakiej w tym kraju nie widziano od dekad, ludzi skłoniły wydarzenia z Urumczi.


Co ty wiesz o lockdownach...

To miasto położone w północno-zachodnich Chinach, w którym niedawno doszło do tragicznego w skutkach pożaru. Zginęło co najmniej 10 osób, co lokalni urzędnicy próbowali usprawiedliwić samochodami zaparkowanymi w pobliżu płonącego budynku – miały one utrudnić czy nawet uniemożliwić dojazd wozom strażackim. Część mieszkańców miasta podała jednak inne wyjaśnienie: lockdown. A konkretnie fizyczne blokady uniemożliwiające opuszczenie budynku. Te „zabezpieczenia” poznali ludzie nie tylko w Urumczi.

Jeśli wydaje się Wam, że sporo wiecie o lockdownach, bo żyjecie w „chorej Polsce” czy szerzej w „chorej Europie”, to… no, jesteście w błędzie. To właśnie Chiny postanowiły pokazać światu, co znaczy walka z wirusem bez brania jeńców. Polityka zero Covid oznacza m.in., że kwarantanną obejmowane są nie poszczególne osoby, mieszkania czy nawet budynki, ale dzielnice. I wystarczy do tego jeden pozytywny wynik testu covidowego. Ludzie miesiącami są zamknięci w czterech ścianach, żywność dostarczają służby. W jednych dzielnicach jedzenia jest nadmiar i trafia ono do koszy, w innych mieszkańcy głodują. Nie brakuje przypadków, gdy obywatele są zamykani w miejscu pracy, np. fabryce, która dzięki takiemu odcięciu ma kontynuować produkcję.

Oczywiście taka formuła prowadzi do patologii – wiosną media opisywały sytuację z Szanghaju, gdy do furgonetki wożącej zwłoki do krematorium trafił worek z ciałem seniorki z domu opieki. Kobieta wciąż żyła. O tej historii zrobiło się głośno, bo ją nagrano. Ale wywołało to pytania o podobne przypadki. Polityka zero Covid sprawiła, że i tak ograniczony wcześniej nadzór obywatelski został stłumiony do granic możliwości. Z codziennego życia wiadomo jednak, że gdy naciska się na coś zbyt mocno, dochodzi do pęknięcia. W Chinach pojawiły się już rysy w postaci masowych protestów.


Stary wódz na nowe czasy

Przez długi czas Chińczycy wytrzymywali opisaną sytuację i powtarzali, że jesienią zacznie się luzowanie. Dlaczego akurat jesienią? Ponieważ to na październik zaplanowano XX Zjazd Komunistycznej Partii Chin (KPCh). Wydarzenie to miało potwierdzić absolutną dominację na rodzimej scenie politycznej Xi Jinpinga, czyli sekretarza generalnego KPCh oraz przewodniczącego Chińskiej Republiki Ludowej. Trzeba w tym miejscu dodać, że to Xi Jinping był (i być może nadal jest) wielkim orędownikiem polityki zero Covid. Sytuacja była zatem klarowna: do zjazdu partyjnej wierchuszki trzeba przekonywać, że realizowana polityka jest słuszna. W przeciwnym razie ktoś mógłby zacząć zadawać pytania i wątpić w nieomylność głowy państwa.

Na samym zjeździe niespodzianek nie było – na dobrą sprawę Xi został kimś na miarę cesarza. W tym celu wcześniej zmieniono konstytucję i wyrzucono do kosza tradycję, wedle której roszada u sterów władzy miała się odbywać co dziesięć lat. Chociaż Chiny nie są państwem demokratycznym, to i tam stwierdzono, że organ decyzyjny potrzebuje co jakiś czas dopływu świeżej krwi. Dzięki temu jednostka czy grupa osób nie może uzyskać i utrzymać władzy absolutnej, a dodatkowo państwo nie jest skazane na rządy starców, jak miało to miejsce np. w Związku Radzieckim, nim przywództwo objął Michaił Gorbaczow.

Cóż, te bezpieczniki trafiły na wysypisko. Stary-nowy, być może dożywotni, wódz może teraz po swojemu ustawiać Chiny na arenie międzynarodowej, ale też zaprowadzać porządki wewnątrz kraju. Zapewne nie będzie zaskoczenia, gdy dodam, że Stały Komitet Biura Politycznego Komitetu Centralnego, czyli najwyższy organ decyzyjny w partii (a zatem i państwa), składa się z ludzi w pełni oddanych przywódcy. Tam nie ma miejsca na dyskusje. Na te ostatnie ochotę miał bezpośredni poprzednik Xi Jinpinga, Hu Jintao, ale usunięto go z sali, w której obradowała partia. Tak to ma teraz wyglądać.

Chińczyku, nie interesuj się trybunami stadionu

Ktoś powie: OK, zjazd za nami, władza przyklepana, można kończyć z lockdownami trwającymi długie miesiące. I tu pojawia się problem. Bo gdy już zostało się „ojcem narodu”, trudno przyznać się do błędu (nawet nieoficjalnie) i totalnie zmienić zasady gry, którą prowadziło się tyle czasu. Zwłaszcza że mogłoby to wywołać naprawdę dużą falę zachorowań. Chociaż Chiny szczyciły się bezwzględną walką z wirusem, to poziom wyszczepienia społeczeństwa nie powala. A ci zaszczepieni nie mogą spać spokojnie, bo szczepionka z Państwa Środka ponoć ustępuje pod względem jakości zachodnim odpowiednikom.


W efekcie wśród wiodących gospodarek świata już tylko w Chinach pandemia stanowi realne zagrożenie, i to na kilku płaszczyznach. A decydenci w Pekinie zaklinają rzeczywistość na różne sposoby. Doszło do tego, że podczas transmisji meczów mistrzostw w Katarze, w Chinach widz nie zobaczy trybun stadionów. Mógłby bowiem zadać pytanie o to, dlaczego kibice z całego świata siedzą bez maseczek (ale też bez piwa, bo szef FIFA kiedyś był rudy), podczas gdy on trzeci miesiąc dogorywa na kwarantannie.

Nie można też zapominać, że walka z pandemią w chińskim wykonaniu może oznaczać dalsze przykręcanie śruby. Państwo głosi, że w ten sposób dba o bezpieczeństwo obywateli, ale w tle wprowadza zmiany, które usuwają namiastkę demokracji. Jeszcze na początku rządów Xi Jinpinga mogło się wydawać, że kraj ten będzie się coraz bardziej otwierał na resztę świata, że pieniądze i nowe technologie będą napędzać liberalizację kolejnych dziedzin funkcjonowania państwa. Teraz już wiadomo, że to projekt zakopany i zalany grubą warstwą betonu. Nie należy się spodziewać zmiany sytuacji, nawet jeśli państwo zacznie luzować pandemiczne obostrzenia.


Tłumy Chińczyków wyszły na ulice w różnych regionach kraju, co pokazuje grafika przygotowana przez Australian Strategic Policy Institute. Czego domagają się protestujący? Agencja Reutera przekonuje, że powtarzane jest słowo „ziyou”, które można tłumaczyć jako „wolność”. Prawdopodobnie jednak jest to wolność różnie postrzegana. Dla jednych oznacza np. otwarcie lokalnej fabryki, dla drugich uwolnienie całej gospodarki z okowów pandemicznych nakazów i zakazów. Ale są i tacy, którzy domagają się ustąpienia Xi, rozwiązania Komunistycznej Partii Chin i wprowadzenia demokracji w zachodnim stylu.

Tej ostatniej grupy obawiają się nie tylko służby porządkowe czy lokalni urzędnicy – na wiecach uciszają ich również inni demonstranci. Bo hasła w stylu „wolność albo śmierć”, chociaż bardzo dramatyczne, uznają za zbyt radykalne. Przynajmniej część protestujących nie chce być utożsamiana z takimi postulatami. To zbyt niebezpieczne. Zdecydowanie nie można zatem stwierdzić, że każdy manifestujący swoje niezadowolenie na chińskiej ulicy to dysydent. Chociaż i o takich przypadkach będzie pewnie głośno.

Pekin uczulony na Ujgurów

Pisząc o obecnych protestach, należy pamiętać o jeszcze jednej kwestii: Urumczi, w którym doszło do tragicznego pożaru, nie jest miastem jak każde inne w Chinach. To stolica regionu Sinciang, który jest nie tylko ogromny i przygraniczny, ale przede wszystkim zdominowany przez ludność wyznającą islam, głównie Ujgurów. Dla władz centralnych stanowią oni problem. Na tyle poważny, że stworzono sieć „obozów reedukacyjnych”, które w innych krajach nazwano by koncentracyjnymi. Albo łagrami. Reagując na te doniesienia, można kręcić głową z niedowierzaniem, ale prawda jest taka, że w pewnym stopniu wszyscy czerpiemy korzyści z przymusowej pracy Ujgurów, bo w ich eksploatacji problemu nie widzą dobrze nam znane korporacje modowe, samochodowe czy IT.


Pekin chce wyrugować autonomię tej mniejszości etnicznej i „rozpuścić” ową grupę w większości społeczeństwa, którą tworzą Chińczycy Han. Dlatego w stolicy państwa oddalonej o tysiące kilometrów decydenci mogą obserwować właśnie wydarzenia w regionie uznawanym za wywrotowy. Pytanie, czy nie przeoczą w tym czasie istotnych zdarzeń pod samym nosem. Na razie jednak jest zbyt wcześnie, by można na nie odpowiedzieć. Na dobrą sprawę Zachód nie do końca wie, co dzieje się w Chinach, jak silne są protesty, ile potrwają i jaką strategię zastosują władze w tym kryzysie.

Protesty? Ja widzę tylko prostytutki

Obraz sytuacji zapewne rozjaśniłyby doniesienia od obywateli relacjonujących je w mediach społecznościowych (na media tradycyjne z Państwa Środka nie ma, rzecz jasna, co liczyć). Kłopot w tym, że cyfrowi giganci bardzo szeroko współpracują z władzami i nie pozwalają, by niewłaściwe treści zbyt długo hulały po sieci. Nie dotyczy to tylko społecznościówek czy wyszukiwarek – w necie natrafić można na filmy, które rzekomo prezentują, jak wygaszeniem szumu informacyjnego zajmuje się Huawei. Zresztą, jak to wygląda, mogliście się dowiedzieć z tekstu sprzed kilku lat, w którym przedstawiono sprawę walki o wolność w Hongkongu.

Kiedy na terenie Chin kontynentalnych wstukamy w wyszukiwarkę hasło Hongkong, wyskoczy nam kilka wyników z artykułami opisującymi protesty jako brutalne zamieszki prowokowane przez brudną politykę USA, która chcą wpłynąć na Chiny. Cała reszta to będę plotki związane z lokalnymi celebrytami oraz informacje dotyczące sytuacji na giełdzie.

Jednak cenzura działa pełną parą nie tylko w wyszukiwarkach. Na portalach społecznościowych zdjęcia z protestów nie są udostępniane dalej, nie pojawiają się w wyszukiwaniach, sztuczna inteligencja radzi sobie nawet z coraz bardziej przerabianymi zdjęciami, które na pierwszy rzut oka wyglądają niewinnie.

Wyłapywane są wszystkie słowa klucze, a posty je zawierające są z miejsca blokowane. Nawet filmy oraz wiadomości głosowe mogą zostać uznane za niewłaściwe i zniknąć – dzieje się to m.in. na WeChacie (takim ich lokalnym Messengerze) w wiadomościach prywatnych.


Alternatywa? Serwisy amerykańskie. Tu jednak pojawia się kolejny problem, bo korzystanie z nich jest albo niemożliwe, albo bardzo utrudnione. Chińczycy znajdują na to jednak sposoby i korzystają z Twittera – dane firmy analitycznej Sensor Tower pokazują, że jeszcze niedawno apka Twittera znajdowała się na 150. miejscu na liście tych najchętniej ściąganych (darmowych) w Chinach. Szybko awansowała jednak do pierwszej dziesiątki. Ale sprytny cenzor i z tym sobie poradzi. Jeśli nie można się czegoś pozbyć, trzeba to zasypać. Ta strategia jest stosowana przez NAFO, czyli oddolny ruch, który w sieci zwalcza rosyjskich trolli.

Tweety, w których pojawiały się informacje o protestach, zdjęcia czy filmy z konkretną lokalizacją są nakrywane falą… treści porno i reklam prostytutek. Także i w tych przypadkach podawana jest lokalizacja. Skala procederu jest na tyle duża, że gdy ktoś szuka na Twitterze doniesień o społecznym sprzeciwie z jakiegoś miasta, otrzymuje w odpowiedzi lawinę postów z kobietami w negliżu. Bardzo istotne jest to, że treści te umieszczają w serwisie użytkownicy, którzy nie byli aktywni przez kilka ostatnich miesięcy, kwartałów, a czasem nawet lat. Stąd prosty wniosek, że akcja jest zorganizowana, a do pracy wkroczyła armia botów.


Automatyczne narzędzia do wychwytywania takich treści nie działają lub nie działają do końca. Wcześniej w takich sytuacjach reagował odpowiedni zastęp pracowników Twittera. Ale ich już nie ma, o czym mogliście przeczytać w tekście dotyczącym zwolnień, jakie przeprowadził w swoim nabytku Elon Musk. Tę teorię potwierdził nawet były pracownik Twittera w rozmowie w The Washington Post. Pojawia się jednak pytanie, czy amerykańskiemu miliarderowi choć trochę zależy na usuwaniu tego spamu. Zastanawiałem się nad tym już przy okazji pierwszego tekstu na temat przejęcia serwisu z niebieskim ptakiem w logo:

Na rozwój Twittera i rządy miliardera trzeba też patrzeć przez pryzmat jego powiązań biznesowych. Wspominałem, że pieniądze na przejęcie pochodziły m.in. z Bliskiego Wschodu. Jak zachowa się Amerykanin, gdy w jego serwisie arabskim despotiom będzie się wypominać brak poszanowania praw człowieka? Wciąż będziemy obserwować wolność słowa w pełnej krasie? A może szejkanaty staną się dla serwisu poważnymi reklamodawcami, przekonującymi nas, że ich wizja świata jest super? I co z rozwojem Tesli w Chinach? To państwo nie lubi, gdy się je krytykuje na arenie międzynarodowej, za nieśmiały komentarz potrafi wyciągnąć działa sporego kalibru. Co zrobi Musk, gdy przedstawiciel władz Państwa Środka zażąda, by z Twittera zniknęły wszystkie żarty na temat Xi Jinpinga, bo w przeciwnym razie Tesla może się zwijać z ich rynku? Gadka o nieograniczonej wolności słowa zazwyczaj fajnie wygląda na papierze.

Odpowiedź pojawiła się szybciej niż można było przypuszczać. Przy czym Musk nie musi nawet wydawać polecenia, by usuwane były niewygodne treści, np. te prezentujące tłumy ludzi z białymi kartkami, które stały się symbolem oporu (czysta kartka ma wyrażać wszystko to, co tłum chciałby powiedzieć władzy, ale nie może; warto podkreślić, że białe kartki wznosiły także osoby protestujące w Rosji przeciw wojnie, a wcześniej aktywiści w Hongkongu). Wystarczyło pozbyć się z firmy speców ds. bezpieczeństwa, prawa czy zwalczania dezinformacji i „problem” sam się rozwiązał. Tak hołubieni przez Muska programiści mogą teraz całymi dniami przeglądać na Twitterze ogłoszenia chińskich prostytutek


Reszta świata zaczyna trzeźwieć

Warto mieć na uwadze, że to, co dzieje się obecnie w Chinach, nie musi być dla nas ciekawostką z końca świata, a ewentualne perturbacje w tym kraju dotkną nawet tych, którzy z szyderczym uśmiechem machają na przestrzeganie praw człowieka. Państwo Środka stało się przecież fabryką naszego globu i ta sytuacja szybko się nie zmieni. Do tego uzależnienia doprowadziła krótkowzroczna polityka firm, ale też wiodących gospodarek, które teraz z lepszym lub gorszym skutkiem próbują jakoś to odkręcić, przenosząc stopniowo produkcję m.in. do innych krajów azjatyckich albo nawet na Zachód. Przywołane już Apple buduje np. fabrykę chipów w Arizonie.

Oczywiście nie ma co liczyć na to, że takie Apple szybko ucieknie z Chin. To nie tylko kraj produkcji, ale też wielki rynek zbytu dla produktów amerykańskiej firmy. Z dostępnych danych wynika, że tylko w ubiegłym roku przychody korporacji z Cupertino wyniosły w tym kraju ponad 68 mld dolarów. Dla porównania wynik dla całej Europy to niespełna 90 mld dolarów. Dlatego Tim Cook i jego akolici mogą mówić całymi dniami o prawach człowieka i ważnych dla nich wartościach, by ostatecznie pomóc reżimowi, usuwając ze swojego sklepu kłopotliwe aplikacje, ograniczając działanie narzędzi do udostępniania plików czy po prostu siedząc cicho. Sytuacja stała się na tyle kuriozalna, że przedstawiciel Federalnej Komisji Łączności USA oskarżył Cooka o hipokryzję. Osobiście użyłbym mocniejszych słów.

Nie, Apple nie kupi klubu piłkarskiego...

Na koniec słów kilka o dziwnym zbiegu okoliczności. Kiedy w zakładach Foxconn pracownicy walczyli o swoje i próbowali opuścić ten przybytek, a Apple z Cookiem na czele monitorowało sytuację, pojawiły się doniesienia o rzekomej chęci zakupu przez tę korporację Manchesteru United. Po co firma IT miałaby to robić? Tego już nie wyjaśniono, przynajmniej nie w sposób logiczny. Ale ważne jest to, że rewelacja wypuszczona przez tabloid obiegła cały świat i podchwyciły ją nawet poważne (?) media, które machnęły ręką na zamieszki w fabrykach, by zająć się sprawą naprawdę istotną: ponoć sam Tim Cook chciał kupić słynny brytyjski klub! Jak widać, u nas można uprawiać dezinformację, stosując bardziej prymitywne zagrywki.
4

Oglądany: 40556x | Komentarzy: 51 | Okejek: 207 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

19.04

18.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało