Gdy jakiś hollywoodzki twór okazuje się kasowym hiciorem,
oczywiste jest, że fakt ten szybko zostanie zauważony przez innych,
związanych z kinem, biznesmenów. Wkrótce rynek zaleje cała
masa dzieł ewidentnie próbujących wybić się na pierwowzorze. W
ten sposób rodzą się trendy, które nierzadko potrafią całkiem
długo utrzymywać się i sprawiać, że zachłyśnięci nimi
widzowie będą szturmować kina i oczekiwać kolejnych produkcji
utrzymanych w takim klimacie. Ze współczesnego punktu widzenia
niektóre takie tendencje były całkiem w porządku, bo tchnęły w
filmowy światek sporo świeżości. Zazwyczaj jednak nadmierna
eksploracja powtarzalnych schematów szybko stawała się
najzwyczajniej nudna.
Charlie Chaplin jest
tylko jeden? Teoretycznie tak, praktycznie już niekoniecznie. Kiedy w
swoim drugim filmie ten słynny aktor zaprezentował światu swe ekranowe alter ego, czyli postać włóczęgi ze śmiesznym wąsikiem,
widzowie oszaleli. Slapstikowy humor „uprawiany” przez Chaplina,
połączony z charakterystycznym wizerunkiem włóczęgi, okazał się
strzałem w dziesiątkę. Wszyscy chcieli oglądać Charliego! W
ciągu zaledwie trzech lat artysta
wcielił się w tę postać
jeszcze tuzin razy.
Z czasem jednak, mimo niesłabnącej
popularności, aktor coraz rzadziej przyodziewał swój melonik i
zbyt duże buty. Ktoś więc musiał zaspokoić apetyt widzów. Tym
kimś okazał się niejaki Billy West. Komik ten nauczył się
imitować swojego idola tak dobrze, że wielu kinomanów dało się
na to nabrać. West zagrał w niezliczonej liczbie produkcji, w
których to wcielał się w bohatera bliźniaczo wręcz podobnego do
postaci wykreowanej przez Chaplina.
Przez parę ładnych lat Billy
zarabiał całkiem niezły hajs na podrabianiu Charliego.
Nie on
jeden zresztą. Wśród wielu aktorów usiłujących wypłynąć na
popularności słynnego komedianta na wzmiankę zasługują chociażby
Ray Hughes, Billie Ritchie czy niejaki Charlie Aplin, jednak to West zrobił największą
karierę w tej dziedzinie.
Charlie Aplin
W Fabryce Snów karierę
zrobiło wiele różnych czworonogów, jednak to pewien szczeniak,
którego to w opuszczonym, niemieckim schronie znalazł niejaki Lee Duncan, amerykański
kapral walczący na jednym z frontów I wojny światowej, stał się pierwszym psim aktorem z prawdziwego
zdarzenia. Pan Duncan uznał, że jego pupil jest idealnym
kandydatem na gwiazdę kina i
jakimś cudem udało mu się wkręcić
psinę do filmowego przemysłu. Po paru występach przed kamerą sympatyczny zwierzak przekonał do siebie włodarzy bankrutującego
studia Warner Bros, którzy powierzyli mu rolę w produkcji „Where
the North Begins”. Film ten nie tylko uratował wytwórnię od
katastrofy, ale i sprawił, że Rin Tin Tin, bo tak owczarek został
nazwany, stał się niekwestionowanym idolem widzów na całym
świecie.
Między 1923 a 1932 rokiem psisko zaliczyło 24 plany
filmowe! W szczytowym momencie swej popularności „Rinty”
zarabiał ok. 6 tysięcy dolarów miesięcznie i w każdym tygodniu
otrzymywał 12 tysięcy listów od swych wiernych fanów. Oczywiście
inne wytwórnie nie mogły stać z założonymi rękoma i wkrótce po
pierwszych sukcesach Rin Tin Tina, niczym grzyby po deszczu, zaczęły
powstawać dziesiątki, jeśli nie setki, „bliźniaczych”
produkcji z owczarkami niemieckimi.
Paskudny, zębaty
sukinszprot zaczyna pożerać kapiących się w urlopowiczów. Ambitny ratownik usiłuje zwrócić uwagę lokalnych władz na ten problem.
Lokalne władze mają to w dupie, więc ambitny ratownik osobiście
morduje bestię. Koniec. Oklaski – tak mniej więcej streścić
można scenariusz pierwszego dzieła o rekinie-zabójcy. Za kamerą
stanął wówczas młody Steven Spielberg. Mimo że filmowy ludożerca
wyglądał niczym dmuchana zabawka, „Szczęki” odniosły olbrzymi
sukces i
widzowie pragnęli więcej takich wrażeń. Powstały więc
kolejne, coraz to durniejsze, części tego filmu oraz
nieprawdopodobnie wręcz duża paleta jego podróbek.
Temat ten był o tyle
wdzięczny, że oprócz żądnych ludzkiego mięsa rekinów, można
przecież było wprowadzić do tego gatunku powiew świeżości i
zastąpić wyeksploatowanego żarłacza orką, zmutowaną barakudą,
rozsierdzoną ośmiornicą czy chociażby stadem wygłodniałych
piranii.
W radosnym kopiowaniu Spielbergowskiego hitu brylowali
Włosi, którzy to nawet potrafili wykorzystać niektóre
ujęcia z oryginału i bezczelnie wpleść je w swoje nieudolne
gnioty. Wysyp filmów o podwodnej zwierzynie trwał nieprzerwanie
do drugiej połowy lat 80. i chociaż raczej trudno powiedzieć
cokolwiek dobrego na temat tych koszmarków, to przynajmniej dwóch
uznanych dziś reżyserów zaczynało swoją karierę na tej fali.
Pierwszym z nich był Joe Dante – późniejszy twórca „Gremlinów”
i „Skowytu” stanął za kamerą „Piranii”. Drugim natomiast
był sam James Cameron,
który to nakręcił… „Piranię II”.
W 1978 roku powstał
film o bardzo nędznym budżecie. Zaledwie 325 tysięcy dolarów
wystarczyło, aby opowiedzieć historię młodziutkiej dziewczyny
terroryzowanej przez małomównego gościa w masce kapitana Kirka z filmu
„Star Trek”. Produkcja ta trafiła do kin tuż przed świętem
zmarłych i pewnie ku zaskoczeniu samych twórców zarobiła na
siebie 47 milionów dolarów! Od czasu sukcesu „Halloween”
łącznie powstało już 13 części tego (warto tu dodać – wcale
nie pierwszego w historii kina) slashera, a
cała seria przyniosła
jej twórcom setki milionów dolarów zysku!
Nie to jednak jest
najważniejsze. Otóż po sukcesie filmu z nikomu nieznaną wówczas
Jamie Lee Curtis powstawać zaczęły jego mniej lub bardziej udane
klony.
Scenariusz był zawsze ten sam, bo przecież „zwycięskiego
składu się nie zmienia” – grupa rozpuszczonych małolatów
spotyka na swojej drodze osiłka, który z jakiegoś powodu nie żywi do
nich specjalnej sympatii. Zbrodniciel ubija jednego szczyla po
drugim, a na końcu najczęściej ginie z rąk ostatniej ocalałej
dziewczyny tylko po to, aby powstać z grobu w kolejnej części filmu zaplanowanej na następny rok.
O sukcesie produkcji
powstających w tzw. złotej erze slasherów (1978-1984) decydowała
nie tylko powtarzalna fabuła tych filmów, ale przede wszystkim moment ich premiery. Otóż dzieła te trafiały do kin w okresie
różnych świąt i zazwyczaj tematycznie były z nimi związane.
Produkcje te z reguły kręcono za mizerne pieniądze, a aktorzy,
którym powierzano główne role, byli świeżakami dopiero
stawiającymi swoje pierwsze kroki przed kamerą. Dziesiątki filmów,
które w tamtym okresie powstały, może i są toporne oraz przewidywalne niczym fabuła dowolnego odcinka „Scooby-doo”, ale
wiele z tych odlanych z jednego szablonu tworów dziś uchodzi za
dzieła kultowe. Niektóre nawet doczekały się współczesnych
remake’ów.
A ten trend jest
nawet dość wdzięczny i zazwyczaj stanowi miłą niespodziankę dla
widzów. Kto oglądał dowolny film Marvela, ten wie, o czym mówię.
Paradoksalnie jednak zwyczaj dodawania jakiejś zaskakującej,
krótkiej sceny po napisach końcowych filmu jest starszy, niż
mogłoby się wydawać.
Prawdopodobnie filmowcy zainspirowali się
operami wystawianymi na deskach XIX-wiecznych teatrów. Po obejrzeniu
sztuki widzowie owacjami sprawiali, że kurtyna podnosiła się, a
artyści wychodzili na scenę, aby uraczyć zgromadzonych jeszcze
jednym „bisowym” numerem.
Tymczasem pierwszym filmem, w którym
po zakończeniu seansu kinomani uraczeni zostali krótką scenką
był „The Silencers” – szpiegowska komedia z Deanem Martinem. Kiedy ostatni napis zniknął z ekranu, oczom zgromadzonych ukazał
się wspomniany aktor leżący na wielkim łożu w towarzystwie
skąpo odzianych pań. Całując dwie z nich, bohater wzdycha
„O,
Boże najsłodszy…”.
Jeszcze dalej
posunęli się twórcy filmu o Muppetach w 1979 roku, którzy w
przezabawny sposób przełamali czwartą ścianę. Oto bowiem
widzowie, chcąc podnieść zadki z krzeseł i wyjść z kina,
zobaczyli na ekranie bohaterów filmu, którzy właśnie skończyli
oglądać ten sam film i podniósłszy zadki z krzeseł, wychodzą z
kina komentując to, co przed chwilą obejrzeli… Tę absurdalną
scenę przerywa Zwierzak, drąc się do swoich przyjaciół:
„Idźcie
do domów!!!”.
Jednak prawdziwy
wysyp „scen po napisach” miał dopiero miejsce w latach 80. Trend ten trwa nieprzerwanie do dziś. I bardzo dobrze, często bowiem to ta właśnie ostatnia scena bywa lepsza niż cały film, który ją poprzedził.