Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

5 hollywoodzkich trendów, które na zawsze zmieniły kino

53 977  
199   17  
Gdy jakiś hollywoodzki twór okazuje się kasowym hiciorem, oczywiste jest, że fakt ten szybko zostanie zauważony przez innych, związanych z kinem, biznesmenów. Wkrótce rynek zaleje cała masa dzieł ewidentnie próbujących wybić się na pierwowzorze. W ten sposób rodzą się trendy, które nierzadko potrafią całkiem długo utrzymywać się i sprawiać, że zachłyśnięci nimi widzowie będą szturmować kina i oczekiwać kolejnych produkcji utrzymanych w takim klimacie. Ze współczesnego punktu widzenia niektóre takie tendencje były całkiem w porządku, bo tchnęły w filmowy światek sporo świeżości. Zazwyczaj jednak nadmierna eksploracja powtarzalnych schematów szybko stawała się najzwyczajniej nudna.

#1. Więcej Chaplina, kierwa!

Charlie Chaplin jest tylko jeden? Teoretycznie tak, praktycznie już niekoniecznie. Kiedy w swoim drugim filmie ten słynny aktor zaprezentował światu swe ekranowe alter ego, czyli postać włóczęgi ze śmiesznym wąsikiem, widzowie oszaleli. Slapstikowy humor „uprawiany” przez Chaplina, połączony z charakterystycznym wizerunkiem włóczęgi, okazał się strzałem w dziesiątkę. Wszyscy chcieli oglądać Charliego! W ciągu zaledwie trzech lat artysta wcielił się w tę postać jeszcze tuzin razy.



Z czasem jednak, mimo niesłabnącej popularności, aktor coraz rzadziej przyodziewał swój melonik i zbyt duże buty. Ktoś więc musiał zaspokoić apetyt widzów. Tym kimś okazał się niejaki Billy West. Komik ten nauczył się imitować swojego idola tak dobrze, że wielu kinomanów dało się na to nabrać. West zagrał w niezliczonej liczbie produkcji, w których to wcielał się w bohatera bliźniaczo wręcz podobnego do postaci wykreowanej przez Chaplina.


Przez parę ładnych lat Billy zarabiał całkiem niezły hajs na podrabianiu Charliego. Nie on jeden zresztą. Wśród wielu aktorów usiłujących wypłynąć na popularności słynnego komedianta na wzmiankę zasługują chociażby Ray Hughes, Billie Ritchie czy niejaki Charlie Aplin, jednak to West zrobił największą karierę w tej dziedzinie.

Charlie Aplin

#2. Owczarek, który podbił Hollywood

W Fabryce Snów karierę zrobiło wiele różnych czworonogów, jednak to pewien szczeniak, którego to w opuszczonym, niemieckim schronie znalazł niejaki Lee Duncan, amerykański kapral walczący na jednym z frontów I wojny światowej, stał się pierwszym psim aktorem z prawdziwego zdarzenia. Pan Duncan uznał, że jego pupil jest idealnym kandydatem na gwiazdę kina i jakimś cudem udało mu się wkręcić psinę do filmowego przemysłu. Po paru występach przed kamerą sympatyczny zwierzak przekonał do siebie włodarzy bankrutującego studia Warner Bros, którzy powierzyli mu rolę w produkcji „Where the North Begins”. Film ten nie tylko uratował wytwórnię od katastrofy, ale i sprawił, że Rin Tin Tin, bo tak owczarek został nazwany, stał się niekwestionowanym idolem widzów na całym świecie.


Między 1923 a 1932 rokiem psisko zaliczyło 24 plany filmowe! W szczytowym momencie swej popularności „Rinty” zarabiał ok. 6 tysięcy dolarów miesięcznie i w każdym tygodniu otrzymywał 12 tysięcy listów od swych wiernych fanów. Oczywiście inne wytwórnie nie mogły stać z założonymi rękoma i wkrótce po pierwszych sukcesach Rin Tin Tina, niczym grzyby po deszczu, zaczęły powstawać dziesiątki, jeśli nie setki, „bliźniaczych” produkcji z owczarkami niemieckimi.

#3. „Szczęki” zapoczątkowały wysyp produkcji o bestiach z głębin

Paskudny, zębaty sukinszprot zaczyna pożerać kapiących się w urlopowiczów. Ambitny ratownik usiłuje zwrócić uwagę lokalnych władz na ten problem. Lokalne władze mają to w dupie, więc ambitny ratownik osobiście morduje bestię. Koniec. Oklaski – tak mniej więcej streścić można scenariusz pierwszego dzieła o rekinie-zabójcy. Za kamerą stanął wówczas młody Steven Spielberg. Mimo że filmowy ludożerca wyglądał niczym dmuchana zabawka, „Szczęki” odniosły olbrzymi sukces i widzowie pragnęli więcej takich wrażeń. Powstały więc kolejne, coraz to durniejsze, części tego filmu oraz nieprawdopodobnie wręcz duża paleta jego podróbek.



Temat ten był o tyle wdzięczny, że oprócz żądnych ludzkiego mięsa rekinów, można przecież było wprowadzić do tego gatunku powiew świeżości i zastąpić wyeksploatowanego żarłacza orką, zmutowaną barakudą, rozsierdzoną ośmiornicą czy chociażby stadem wygłodniałych piranii.


W radosnym kopiowaniu Spielbergowskiego hitu brylowali Włosi, którzy to nawet potrafili wykorzystać niektóre ujęcia z oryginału i bezczelnie wpleść je w swoje nieudolne gnioty. Wysyp filmów o podwodnej zwierzynie trwał nieprzerwanie do drugiej połowy lat 80. i chociaż raczej trudno powiedzieć cokolwiek dobrego na temat tych koszmarków, to przynajmniej dwóch uznanych dziś reżyserów zaczynało swoją karierę na tej fali. Pierwszym z nich był Joe Dante – późniejszy twórca „Gremlinów” i „Skowytu” stanął za kamerą „Piranii”. Drugim natomiast był sam James Cameron, który to nakręcił… „Piranię II”.



#4. Świąteczne mordowanie generuje hajs!

W 1978 roku powstał film o bardzo nędznym budżecie. Zaledwie 325 tysięcy dolarów wystarczyło, aby opowiedzieć historię młodziutkiej dziewczyny terroryzowanej przez małomównego gościa w masce kapitana Kirka z filmu „Star Trek”. Produkcja ta trafiła do kin tuż przed świętem zmarłych i pewnie ku zaskoczeniu samych twórców zarobiła na siebie 47 milionów dolarów! Od czasu sukcesu „Halloween” łącznie powstało już 13 części tego (warto tu dodać – wcale nie pierwszego w historii kina) slashera, a cała seria przyniosła jej twórcom setki milionów dolarów zysku!


Nie to jednak jest najważniejsze. Otóż po sukcesie filmu z nikomu nieznaną wówczas Jamie Lee Curtis powstawać zaczęły jego mniej lub bardziej udane klony. Scenariusz był zawsze ten sam, bo przecież „zwycięskiego składu się nie zmienia” – grupa rozpuszczonych małolatów spotyka na swojej drodze osiłka, który z jakiegoś powodu nie żywi do nich specjalnej sympatii. Zbrodniciel ubija jednego szczyla po drugim, a na końcu najczęściej ginie z rąk ostatniej ocalałej dziewczyny tylko po to, aby powstać z grobu w kolejnej części filmu zaplanowanej na następny rok.
O sukcesie produkcji powstających w tzw. złotej erze slasherów (1978-1984) decydowała nie tylko powtarzalna fabuła tych filmów, ale przede wszystkim moment ich premiery. Otóż dzieła te trafiały do kin w okresie różnych świąt i zazwyczaj tematycznie były z nimi związane.




Produkcje te z reguły kręcono za mizerne pieniądze, a aktorzy, którym powierzano główne role, byli świeżakami dopiero stawiającymi swoje pierwsze kroki przed kamerą. Dziesiątki filmów, które w tamtym okresie powstały, może i są toporne oraz przewidywalne niczym fabuła dowolnego odcinka „Scooby-doo”, ale wiele z tych odlanych z jednego szablonu tworów dziś uchodzi za dzieła kultowe. Niektóre nawet doczekały się współczesnych remake’ów.

#5. Nie wychodź z kina zbyt wcześnie!

A ten trend jest nawet dość wdzięczny i zazwyczaj stanowi miłą niespodziankę dla widzów. Kto oglądał dowolny film Marvela, ten wie, o czym mówię. Paradoksalnie jednak zwyczaj dodawania jakiejś zaskakującej, krótkiej sceny po napisach końcowych filmu jest starszy, niż mogłoby się wydawać. Prawdopodobnie filmowcy zainspirowali się operami wystawianymi na deskach XIX-wiecznych teatrów. Po obejrzeniu sztuki widzowie owacjami sprawiali, że kurtyna podnosiła się, a artyści wychodzili na scenę, aby uraczyć zgromadzonych jeszcze jednym „bisowym” numerem.
Tymczasem pierwszym filmem, w którym po zakończeniu seansu kinomani uraczeni zostali krótką scenką był „The Silencers” – szpiegowska komedia z Deanem Martinem. Kiedy ostatni napis zniknął z ekranu, oczom zgromadzonych ukazał się wspomniany aktor leżący na wielkim łożu w towarzystwie skąpo odzianych pań. Całując dwie z nich, bohater wzdycha „O, Boże najsłodszy…”.


Jeszcze dalej posunęli się twórcy filmu o Muppetach w 1979 roku, którzy w przezabawny sposób przełamali czwartą ścianę. Oto bowiem widzowie, chcąc podnieść zadki z krzeseł i wyjść z kina, zobaczyli na ekranie bohaterów filmu, którzy właśnie skończyli oglądać ten sam film i podniósłszy zadki z krzeseł, wychodzą z kina komentując to, co przed chwilą obejrzeli… Tę absurdalną scenę przerywa Zwierzak, drąc się do swoich przyjaciół: „Idźcie do domów!!!”.
Jednak prawdziwy wysyp „scen po napisach” miał dopiero miejsce w latach 80. Trend ten trwa nieprzerwanie do dziś. I bardzo dobrze, często bowiem to ta właśnie ostatnia scena bywa lepsza niż cały film, który ją poprzedził.


5

Oglądany: 53977x | Komentarzy: 17 | Okejek: 199 osób
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

04.12

03.12

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało