Całkiem niedawno Stephen King skończył 75 lat. To dobra okazja do tego, by dowiedzieć się czegoś ciekawego o słynnym pisarzu.
#1. Koszyk z kolegami
Kto czytał kiedyś powieści Stephena Kinga, z pewnością zdaje sobie sprawę z tego, że daleko im do miłych i przyjemnych historyjek ku pokrzepieniu. Skąd więc nieodłączna ciemność towarzysząca utworom Kinga? Choć każdy autor sam decyduje o tym, o czym pisze, być może wpływ na niego miało zdarzenie, które przytrafiło mu się, gdy miał cztery lata. Razem z kolegą bawił się w pobliżu torów kolejowych – i skończyło się dokładnie tak, jak mogłoby się skończyć w jednej z powieści Kinga. Pisarz nie pamiętał tego zdarzenia. Dopiero po jakimś czasie opowiedziała mu je mama, nie szczędząc szczegółów – m.in. o tym, jak zbierali członki zmasakrowanego kolegi do wiklinowego koszyka.
Nigdy nie jest za późno, by zacząć – mówią niektórzy… I trudno odmówić im słuszności, bo choć lepiej późno niż później, to lepiej później niż wcale. A gdyby tak odwrócić całą tę logikę? Stephen King jest dobrym przykładem tego, że nigdy nie jest też za wcześnie, by zacząć. Pisać zaczął już w wieku siedmiu lat. Mając dwanaście – wysyłał swoje opowiadania do czasopism literackich. Bez odzewu, ale bynajmniej nie zamierzał się poddać. Będąc w liceum, pisał już coraz lepiej – i sprzedawał swoje opowiadania, powielane na prostej maszynie do kopiowania, swoim znajomym ze szkoły. I choć w późniejszych latach zajmował się przez pewien czas nauczaniem, to trudno było wyobrazić sobie, by King miał robić coś innego niż pisać.
Nie jest niczym niezwykłym, kiedy autor pojawi się – zazwyczaj w marginalnej roli, stanowiącej część tła – w filmie będącym ekranizacją jego własnego utworu. To symboliczny „hołd” oddany oryginalnemu twórcy i pomysłodawcy. I Stephen King wielokrotnie pojawiał się w filmach na podstawie jego książek. Tyle że na wielkim ekranie zadebiutował wcześniej – i wcale nie w obrazie stworzonym z jego własnego dzieła. Ekranowy debiut Kinga miał miejsce w 1981 r. w filmie Rycerze na motorach George’a A. Romero. W nieprzesadnie chwalonym dziele King… gapi się i wcina kanapki.
Skąd pisarz – lub dowolny inny twórca – bierze pomysły na swoje dzieła… To jedno z najbardziej irytujących, a jednocześnie najczęściej zadawanych pytań, na które zwykle nie ma dobrej odpowiedzi. W przypadku Lśnienia jest. Inspiracja wzięła się z wakacji w Hotelu Stanley w Estes Park w stanie Kolorado. King dotarł tam ostatniego dnia wakacyjnego sezonu. Kiedy on się meldował, wszyscy pozostali goście właśnie wyjeżdżali. Stoły pokryte zabezpieczającymi przed kurzem foliami, krzesła odwrócone nogami do góry – całość robiła porażające wrażenie, czego odzwierciedlenie podziwiać można właśnie w Lśnieniu.
„Too long; didn’t read”? Absolutnie nie w tym przypadku… W 1978 roku Stephen King napisał Bastion. Powieść o zagładzie niemal całej ludzkości, a zarazem powieść, na wydrukowanie której potrzeba było naprawdę sporo papieru. Oryginalna wersja, jaka ukazała się na amerykańskim rynku, liczyła sobie ponad 800 stron – i to tylko dlatego, że wydawca, obawiając się, że klej nie utrzyma takiego obciążenia, zdołał przekonać Kinga do usunięcia kolejnych 400 stron tekstu. Dwanaście lat później autor dopiął jednak swego – i niemal 1200-stronicowa książka, nieco zaktualizowana (chociażby o nowsze odniesienia do popkultury), została wydana ponownie w 1990 roku.
Dobry pisarz nawet listę zakupów napisze w taki sposób, że nie sposób się od niej oderwać. Jak wyglądają listy zakupów Stephena Kinga, tego nie wiemy. Ale wiemy, jak wygląda… książka dla dzieci jego autorstwa. To opublikowana w 2016 roku, pod pseudonimem Beryl Evans, Charlie the Choo-Choo. Motywami przeplata się zresztą z Mroczną Wieżą. King nie firmował pozycji dla dzieci swoim prawdziwym nazwiskiem, ale zdradził swój wkład stwierdzając, „jeśli miałbym kiedykolwiek napisać książkę dla dzieci, byłaby ona dokładnie taka jak ta”.
Gdyby ktoś miał życzenie zekranizować któreś z opowiadań Stephena Kinga, może nabyć sobie takie prawo. I wbrew temu, czego można by się spodziewać, wcale nie oznacza to konieczności uiszczenia milionowych opłat. Wręcz przeciwnie. Autor udziela zgody za symbolicznego dolara – pod warunkiem, że powstający film nie będzie komercyjny, a posłuży początkującemu twórcy do szlifowania kinematograficznego warsztatu. Czy to może się udać? Jak najbardziej. Dowodzi tego chociażby Frank Darabont, który w 1983 r. wziął na warsztat Kobietę na sali, a już w 1994 – w pełni oficjalnie – wyreżyserował Skazanych na Shawshank, również na podstawie powieści Stephena Kinga.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą