Wstrętne
wegany! Język polski nam kaleczą tymi swoimi parówkami wegańskimi,
tymi wszystkimi kotletami z bakłażana, tymi mlekami z migdałów! A
polszczyzna taka piękna i niewinna, przecież. To się nie godzi
gwałcić jej takimi paskudztwami! - wylał swój żal pan Józef siorbiąc gorącą kawę
zbożową.
Właśnie, prawdopodobnie z braków innych problemów, na nowo rozgorzała
dyskusja nad tym czy pulpecik z groszku powinien nosić nazwę
pulpecika, skoro nie zawiera on mięsa. A ja na to patrzę i
zastanawiam się – czy niektórych już kompletnie popi#rdoliło?
Wszystko
zaczęło się we Francji, gdzie całkiem niedawno przegłosowano
regulacje, na mocy których produkty wegańskie nie mają prawa
posiadać nazw posiłków z założenia zawierających mięsiwo.
Oznacza to, że parówka z ciecierzycy nie może nosić miana
„parówki”, ale za to już „paroowka”, albo „parófka, czy
też „paróvka”, jak najbardziej przejdą. Ten wielki triumf
branży mięsnej sprawił, że także i u nas rozpoczęła się
dyskusja nad tym, czy podobnych zasad nie wprowadzić w Polsce – w
kraju, w którym kotlet schabowy powinien znajdować się w narodowym
godle.
Tak, pewnie już się domyśliliście, że sam mięsa nie jem. W innym
wypadku nie poruszałbym przecież tego tematu. Nie
czuję specjalnej potrzeby szukania alternatywy dla flaczków czy
kaczych żołądków, jednak gdyby ktoś mi zaproponował wegańską
kiełbę, którą mógłbym sobie nadziać na kijek i zwęglić w
ognisku, to babcia mi świadkiem –
żarłbym to, nawet gdyby ten
produkt wykonany został ze styropianu i zmielonych szyszek (chociaż
na szczęście zazwyczaj produkty wegańskie mają zadziwiająco
dobry skład, to nadal jedząc wege-podróbkę takiego na przykład
kabanosa z niedowierzaniem patrzę na etykietkę święcie
przekonany, że ktoś mnie wydymał...).
Nikt mi za tę reklamę nie zapłacił, ale i tak polecam!
„Ale
ryju... Skoro lubisz kiełbasę z ogniska, to czemu jej po prostu nie zjesz, zamiast szukać jakichś podejrzanych i zazwyczaj –
droższych, zamienników?” - takie pytanie wydaje się całkiem
logiczne. Po kiego grzyba rezygnować z mięsa, skoro później szuka
się dla niego alternatyw o smaku możliwie jak najbardziej mięsnym?
To trochę tak, jak z tymi karynami, które pieczołowicie wyskubują
sobie brwi, aby następnie te same brwi dorysować sobie jakimś
pisakiem. Cóż – to, że ktoś zmienia dietę na roślinną, nie
musi przecież oznaczać, że nie lubi smaku dewolaja. Poza
tym z różnych powodów ludzie odstawiają swoje dotychczasowe
przyzwyczajenia kulinarne. O ile w moim przypadku, te dwadzieścia
lat temu, zaważyły kwestie czysto etyczne, to na przykład mój
ojciec – pękaty, naśmiewający się z wegetarian, miłośnik
smażonych na głębokim tłuszczu specjałów peruwiańskiej kuchni,
usłyszał od swojego lekarza wyrok i teraz desperacko uchyla się od
niego, drastycznie zmieniając swoją dietę. A że mięso uwielbia,
to szuka czegoś, co będzie mu smakowało podobnie. I tak też gość,
który jeszcze rok temu opierdzielał bitki wieprzowe,
teraz szuka
alternatyw w hipsterskich knajpach dla wegan. I dobrze, że takie istnieją, bo by mi zgredek na raka rozpaczy umarł.
Stek z arbuza! Tak, on istnieje!
„Mordo,
ja nic do wegan nie mam. Nawet szacunku, ale zrozum – nazywanie
produktów z trawy mianami przypisanymi do kuchni mięsnej sprawia,
że potencjalny klient może się pomylić i przez przypadek kupić
na przykład jakiegoś śmierdzącego biedą selera zamiast ozorów wołowych!”
Serio?
Uważasz, że człowiek, który ze szkoły podstawowej wyniósł
umiejętność posługiwania się językiem polskim, po przeczytaniu
etykiety z napisem „kotlet sojowy” będzie spodziewał się, że
w opakowaniu znajdzie świński zad? O, zobacz – mleko ryżowe.
Która krowa takie mleko daje? Może taka z Chin? Bo wiesz, w Chinach
ryż rośnie, ho ho ho. Zresztą producenci mleka roślinnego dawno już zrezygnowali z takiej
nazwy, bo kilka osób nieświadomie wypiło ten napój i ciężko się
pochorowało...
Jakim
trzeba być niedoedukowanym debilem, aby kupić produkt, na którym jak
byk stoi „nuggetsy z roślinnego chuj-wie-czego” (zazwyczaj z jebutną naklejką „VEGAN” na pół pudełka)
i mieć pretensje do świata, że padło
się ofiarą spisku wegańskiej, lewacko-cyklistycznej mafii
gastronomicznej?
Czy
więc faktycznie ludzie mają aż takie problemy z rozróżnieniem
boczku od bakłażana? Otóż nie. Według
badania przeprowadzonego grupie przeszło tysiąca osób, jedynie 4% konsumentów zdarza się często dokonać takiej pomyłki,
natomiast reszta ankietowanych zazwyczaj nie ma już problemu z
poprawnym odczytaniem literek na etykietce.
„Ależ
tu chodzi o zaśmiecanie języka polskiego, naszego ukochanego!
Zrozum, parówka sojowa nie jest parówką, bo produkt taki z samej
już definicji musi zawierać w sobie mięso! Szach, kurwa, mat!”.
To zazwyczaj ostatni argument, który pojawia się w momencie kiedy
inne spadają z rowerka. Zgadzam się z jednym – nasz język
wymaga troski. Szczególnie teraz, kiedy wpływ Internetu,
ideologicznie zaangażowanych grup forsujących używanie
przedziwnych zaimków i nade wszystko - wynoszonej z pracy korpomowy
potrafi ordynarnie wręcz polszczyznę zgwałcić. Problem w tym, że
jakoś nigdy nie widziałem, aby któryś z tych dzielnych
wojowników, w patriotycznym odruchu walki z obcymi siłami
szturmującymi polską mowę szkalował publicznie chipsy mięsne.
Bądźmy
konsekwentni – z definicji wynika, że chipsy to przecież smażone
w głębokim tłuszczu talarki warzywne –
najczęściej
ziemniaczane! Każdy inny produkt tego typu nie jest godny nosić
miano chipsa.
Tymczasem
w 1818 roku Ferdynand Bohm otworzył we Włocławku fabrykę kawy.
Nie była to jednak zwykła kawa, ale oparta na pruskiej recepturze, mieszanka palonego żyta, pszenicy, buraka cukrowego i korzenia
cykorii. To tak zwana kawa zbożowa – niezawierający kofeiny
napój, który w smaku, owszem – przypomina swój pierwowzór.
Kawą jednak to-to nie jest, bo nie zawiera nawet kawałka ziarna
kawowca, więc także i tu, konsekwentnie – powinno się dokonać
zmian. Proponuję nazwę
„Bezkofeinowa wersja brązowej cieczy, od której
uzależnionych jest 29 milionów Polaków”.
Czy sztuczna pszczoła jest wege? Ma ktoś skład takiego owada?
Gdzie
jesteś Kapitanie Semantyko kiedy wstrętni producenci gaci kalają twoją mowę ojczystą bielizną w kolorowe wzorki? Przecież, jak
sama nazwa wskazuje, produkt ten powinien być biały! Dawniej
wykonywano go bowiem z białego płótna. Jeśli chcesz sobie
sprzedawać czarne majtki, to proszę cię bardzo, ale nie reklamuj
ich jako bielizny, bo się jeszcze pomylę i je kupię, a potem
będzie mi przykro, że zostałem nabity w butelkę. Czarnizna –
tak się to powinno zwać.
No
i zróbcie coś wreszcie z damskimi rajtuzami! Ta garderoba jest
bardziej męska niż perfumy „Brutal”! Wyraz ten bezpośrednio
pochodzi przecież od niemieckiego słowa „reithose”, co oznacza
dosłownie „spodnie do jazdy konnej”. Pod taką nazwą garderoba
ta sprzedawana była facetom lubiącym sporty hippiczne.
Proponuję
też, aby osoby, które obraża parówka sojowa, rozpoczęły kampanię na rzecz oczyszczenia dobrego imienia piwnicy. Sama już
nazwa wskazuje, że
miejsce to służyło do trzymania butelek z
piwem, a nie rowerów, opon samochodowych i martwych, małoletnich dziwek.
No
i na Boga! Czemu cukiernie sprzedają ciasto o nazwie Murzynek, skoro
w większości tego typu wyrobów cukierniczych nie uświadczymy
nawet kęsa człowieka odmiany negroidalnej!
A może indyk był z ciecierzycy? Pomyślałeś o tym, ty roszczeniowy trawojadzie?
Język
polski, tak jak każda inna mowa, ewoluuje. To dlatego na pompon nie
mówimy już „kutas”, a kawalerem nie określamy okutego w
zbroję faceta pasowanego na rycerza. Nazywanie produktów
imitujących mięso nazwami, które sugerują, że jest to zamiennik
danej, mięsnej potrawy jest po prostu wygodne. Tymczasem dorabianie filozofii
do czegoś prostego jak budowa gwoździa, tylko po to, aby zamaskować
swoją niechęć do osób, których wybory kulinarne różnią się
od naszych, jest po prostu żenujące. Powiedziałem to ja, radośnie
opier#alając hot-doga z wegańską parówką.
A teraz serdecznie zapraszam do
natchnionej gównoburzy.