Po co robić coś samemu, skoro można razem – zwykle będzie dzięki temu łatwiej… a przynajmniej weselej.
#1. Szczęśliwe trzynastki
Czas płynie, nauka idzie naprzód, a ludzie wciąż w najlepsze wierzą w różne przesądy, w czym najczęściej nie ma nic szkodliwego (ani logicznie uzasadnionego, choć to zupełnie inna kwestia) – chyba że dochodzi do przesady. Tejże dość mieli ludzie w Stanach Zjednoczonych pod koniec XIX wieku, kiedy to zaczęły powstawać różne „Kluby 13”. Ich członkowie gromadzili się w trzynaście osób przy stołach, przechodzili pod drabinami, rozsypywali stół, rozbijali lustra – demonstrując tym samym swój
negatywny stosunek do wszelkich przesądów.
#2. Klub zdystansowanych
Nadmierna powaga zwykle nie służy niczemu – chyba że formowaniu się różnego rodzaju sekt. Przeciwwagą dla tego rodzaju tendencji miał być
E Clampus Vitus, czyli amerykańskie stowarzyszenie bez większego celu. Jego założeniem było przede wszystkim picie w miłym towarzystwie – a także bezinteresowne
wyśmiewanie wszelkich poważnych – przynajmniej w ich własnym mniemaniu – grup, np. wolnomularzy. W
E Clampus Vitus każdy członek otrzymywał specjalny tytuł, za którym nie stało oczywiście nic istotnego. Mógł to więc być np.
Grand Lama albo
Great High Humbug, bo… dlaczego nie?
#3. Mocna grupa żywieniowa
Gdyby pozostawić producentom żywności pełną dowolność w kwestiach tego, co dodają do jedzenia, prawdopodobnie… bylibyśmy już martwi. Ale ich kreatywność w szukaniu oszczędności i faszerowaniu produktów różnymi dodatkami została dostrzeżona już dawno – na początku XX wieku. To wtedy grupa naukowców z USA utworzyła coś, co nazwali
The Poison Squad.
Spotykali się oni w dwanaście osób i spożywali posiłki z trującymi dodatkami – tak długo, aż się pochorowali – następnie notowali swoje objawy. Celem tych eksperymentów było wymuszenie na Kongresie wprowadzenia norm bezpieczeństwa żywności.
#4. Stowarzyszenie żywych umarłych
Pomimo jakże zachęcającej i dobrze kojarzącej się nazwy, nie chodzi tu o miłośników filmów z zombie w roli głównej. Rzecz jest zdecydowanie bardziej poważna – przynajmniej dla osób, które spotkała i które tworzą nieformalną
Association of the Living Dead. Chodzi o proceder mający miejsce w Indiach, w ramach którego obrotni
krewni uśmiercają na papierze członka rodziny, by przejąć należącą do niego ziemię. Ofiara nie wie o tym do momentu, w którym uda się do urzędu, aby cokolwiek załatwić – tam otrzymuje zaś informację, że zdecydowanie nie powinna stawiać się osobiście, skoro np. nie żyje od roku.
#5. Snapistki
Ludzka pomysłowość nie ma granic – podobnie jak to, w co człowiek jest w stanie uwierzyć…Nawet jeśli wziąć pod uwagę okoliczności łagodzące, to i tak trzeba się poważnie zastanowić,
gdzie popełniliśmy błąd. Otóż całkiem niedawno pojawiła się grupa kobiet, które nazwano uprzejmym mianem
Snapists. Co je łączy? Niepodważalne przekonanie, że wszystkie one „na planie astralnym”
poślubione zostały Severusowi Snape’owi i że to on teraz kontroluje ich życia. Zjawisko to doczekało się nawet pracy naukowej – jak się okazuje, wyjaśnienie w stylu
tak się dzieje, kiedy Harry Potter wejdzie za mocno nie było wystarczające.
#6. Klub Haszyszystów
Można robić absolutnie cokolwiek – wystarczy tylko zebrać grupę zainteresowanych i uformować klub, by każda rzecz zyskała uzasadnienie. Tak było w przypadku grupy artystów, których połączyło
zamiłowanie do haszyszu. Ale to nie tak, że po prostu sobie popalali czy popijali – oni
zgłębiali doznania. Dla jasności, nie były to byle jakie postacie. Do
Club des Hashischins należeli m.in. Charles Baudelaire, Eugène Delacroix, Honoré de Balzac, Victor Hugo czy Alexandre Dumas, a więc francuska śmietanka. Artyści spotykali się w hotelu, przebierali w arabskie stroje i raczyli m.in. kawą z haszyszem. Wszystko to zaś – bo jak by inaczej?! – w celach stricte naukowych.
#7. Jak niewiele brakowało
Wokół każdego głośnego wydarzenia powstaje całe mnóstwo osobliwych historii – nie brakuje też ludzi, którzy
cudem uniknęli śmierci, choć np. znajdowali się w momencie zdarzenia na drugim końcu świata. Tę osobliwą tendencję zauważono już w kilka dni po zatonięciu Titanica. Prasa już wtedy pisała o
Just Missed It Club, „klubie” zrzeszającym
osoby, które „cudem uniknęły śmierci w katastrofie”, spóźniając się na statek lub odwołując w ostatniej chwili podróż. Złośliwi stwierdzili, że gdyby wszyscy członkowie klubu jednak stawili się na statku, ze względu na przeładowanie zatonąłby już w Anglii. Tak czy inaczej wkrótce po wypadku klub liczył sobie ok. 6,9 tys. członków, a w bardzo krótkim czasie rozrósł się do imponujących 118 tys.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą