Wypatrywanie błędów podczas filmowych seansów to dyscyplina
niemalże sportowa. Czasem jednak coś, co można by było uznać za
ewidentną wtopę filmowców, parszywe niedopatrzenie czy efekt
niechlujstwa ekipy okazuje się zabiegiem celowym albo przynajmniej
błędem, który z pełną premedytacją pozostawiony został w
gotowym dziele.
Każdy szanujący
się paleontolog (oraz większość dzieciaków w wieku późno-przedszkolnym) doskonale wie, że tyranozaur – przebrzydła gadzina,
która żyła jakieś 68 milionów lat temu – miała efektowne,
budzące grozę uzębienie i cielsko ważące nawet i do 9 ton. Z
majestatycznym wizerunkiem tej bestii nieco kontrastowały jego
komicznie wręcz małe i niezdarne łapki, którymi to zwierz ten
prawdopodobnie nie byłby w stanie się nawet podrapać.
Tyranozaur miał
okazję stanąć do pojedynku z samym King Kongiem. Scena tej
potyczki pojawia się w prawdopodobnie każdej wersji tego filmu.
Również i w tej, którą Peter Jackson nakręcił w 2005 roku. Po
seansie wielu uważnych widzów skarżyło się, że twórca „Władcy
Pierścieni” dał ciała po całości i nie przyłożył się do
realistycznego przedstawienia słynnego dinozaura.
Kto bowiem widział
T-Rexa z trzema palcami?
Okazuje się, że
takiego właśnie tyranozaura zobaczyli widzowie, którzy w 1933 roku
poszli do kina na pierwszy film King Kongu. Trójpalczastą gadzinę stworzył Willis H. O'Brien – legendarny
artysta, który za pomocą animacji poklatkowej
tchnął życie w
prehistoryczne monstra już w 1915 roku! Potwór, z którym walczy
wielka małpa z Wyspy Czaszek, powstał na potrzeby filmu
„Creation”, przy którym O'Brien pracował na początku lat 30. Niestety,
projekt ten został anulowany, ale dzięki wstawiennictwu jednego z
producentów, animator wraz ze swoimi kukłami znalazł fuchę na
planie „King Konga”.
Siedemdziesiąt lat
później Peter Jackson, chcąc złożyć hołd legendarnemu
prekursorowi hollywoodzkich efektów specjalnych, zażądał, aby
wykreowany cyfrowo tyranozaur z jego filmu również miał trzy
paluszki (i przechrzczony został na Vastatosaurus Rex...).
Przy rozmowach o
słynnym dziele Jamesa Camerona często pojawia się głos:
„Może
fabuła w tym filmie przypominała tani romans dla domowych kur, ale
trzeba przyznać, że reżyser zadbał o realizm!”. No i faktycznie
– miliony dolarów, które wydano na wierne odtworzenie
transatlantyku oraz jego wnętrza robią piorunujące wrażenie.
Również i sceny tonącego statku sprawiają, że widz czuje się
jakby szedł na dno razem z tytułowym liniowcem.
Jest jednak pewna
scena, która aż kłuje w oczy swoim
ewidentnym brakiem
historycznego realizmu. To moment, w którym szalupa ratunkowa
podpływa do miejsca katastrofy, aby powyławiać z wody zziębniętych
rozbitków. Poszukiwanie ludzi odbywa się za pomocą latarek o
wyjątkowo dużej mocy. I chociaż ujęcia mężczyzny świecącego w
zimną, mroczną toń w poszukiwaniu kogokolwiek, kto uszedł z
życiem, wywołują ciarki przerażenia, to prawda jest taka, że w
1912 roku nikt nawet nie marzył o tego typu urządzeniach. Owszem,
pierwsze latarki powstały już na początku XX wieku, jednak daleko
im było do niewielkich gadżetów o wystarczająco dużej mocy, aby
wygenerować tak potężny słup światła, jaki widzieliśmy w
filmie. Szalupy ratunkowe
zazwyczaj zaopatrzone były w lampy
naftowe.
James Cameron miał
jednak swoją artystyczną wizję i chciał, aby tafla wody była
dobrze oświetlona. Takiego efektu nie dałaby żadna lampa, jaka
mogłaby znaleźć się na ratunkowej łajbie. Filmowiec machnął
więc ręką na realizm i jej kosztem postawił na efektowność
sceny.
W ósmej części
niekończącej się telenoweli o szybkich samochodach napędzanych
skondensowanym testosteronem ich kierowców, w jednej ze scen na
pojawiają się współrzędne geograficzne. Zdawać by się mogło,
że określają one położenie gęstego, malowniczego lasu, który
widzimy na ekranie. Wiedzeni ciekawością wnikliwi kinomaniacy
postanowili sprawdzić, czy faktycznie tak jest.
No i się zawiedli…
W miejscu, w którym miał być ten piękny busz, znajdują się
jakieś miejskie zabudowania.
Czemu filmowcy tak
bezczelnie zadrwili z widzów? Aby odpowiedzieć na to pytanie,
trzeba przyjrzeć się o jakie konkretnie zabudowania chodzi. Okazuje
się bowiem, że współrzędne te prowadzą do parku rozrywki
Universal Pictures – wytwórni, która wydała na świat serię
„Szybcy i wściekli”. Z marketingowego punktu widzenia to
doskonałe posunięcie!
W jednej ze scen
„Ojca chrzestnego” widzimy „bójkę” pomiędzy Sonnym
Corleone a Carlem Rizzim – jego szwagrem. Ten pierwszy dowiedział
się bowiem, że Carlo leje swoją żonę i nie mogąc puścić płazem
krzywdzenia własnej siostry, Sonny dopada damskiego boksera i mocno go obija.
Na tle całego
filmu fragment ten trochę razi. Widać, że nie każdy cios ląduje
na twarzy Carla. Ba, czasem pięść przelatuje parę ładnych
centymetrów od niej, a dodany w postprodukcji
plask sugeruje, że
facet mimo wszystko oberwał.
Czemu akurat w tej scenie zabrakło
perfekcjonizmu, jakim mógł się pochwalić cały film? Ano
prawdopodobnie dlatego, że aktorzy nie mieli szansy na wielokrotne
powtórzenie całego układu.
Grający Sonny’ego
James Caan z jakiegoś powodu nie lubił się z Giannim Russo, który
wcielił się w postać jego szwagra. Obaj panowie ćwiczyli cały
układ przez półtora dnia, jednak kiedy przyszło do kręcenia tej
sceny,
Caan postanowił nieco zaimprowizować i rzucił w Russo
metalową rurą. Celnie. Aktor oberwał prosto w głowę. Mimo że
sporo ciosów, którymi później ekranowy Sonny okładał Carla,
było markowanych (jak wspomniane uderzenie w powietrze), to mimo
wszystko kilka potężnych sierpowych wylądowało na ciele Russo.
Również kopniak, którym agresor dosłownie – podrzuca swego
kulącego się przeciwnika do góry, oddany został z całym impetem.
Po zakończeniu
rejestrowania tego ujęcia okazało się, że Gianni ma roztrzaskany
łokieć i połamane żebra.
To jeden z tych
miłych, familijnych filmów, do których każdy lubi wracać. I
pewnie mimo wielu takich seansów mało który z widzów zdaje sobie
sprawę, że jedna ze scen skończyła się dość tragicznie dla
Cary’ego Elwesa, który wcielił się w głównego bohatera – Westleya. Zgodnie ze scenariuszem aktor odgrywający rolę hrabiego
Rugena (Christopher Guest) miał walnąć go rękojeścią swojego
miecza, po którym to ciosie bohater traciłby przytomność, osuwając
się na ziemię.
Jako że na planie nie było atrap białej broni, a
aktorzy posługiwali się prawdziwym orężem, Guest miał pewne
wątpliwości, czy powinien swojego kumpla z planu zdzielić tym,
jak by nie patrzeć,
ciężkim przedmiotem. Elwes upierał się
jednak, aby nakręcić tę scenę, prosząc tylko, aby cios nie był
zbyt mocny. No i niestety nie wyszło… Znaczy się – wyszło, ale
tylko raz. Główny bohater zaliczył uderzenie mieczem prosto w łeb
i pięknie zemdlał przed kamerą. Aktor ocknął się dopiero w
szpitalu, gdzie zakładano mu szwy. Na jego szczęście nie trzeba
było tej sceny powtarzać, bo utratę przytomności „odegrał”
on bardzo przekonująco.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą