Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Błędy w tych filmach „popełniono” celowo! A powody ku temu są czasem bardzo zaskakujące

51 831  
239   10  
Wypatrywanie błędów podczas filmowych seansów to dyscyplina niemalże sportowa. Czasem jednak coś, co można by było uznać za ewidentną wtopę filmowców, parszywe niedopatrzenie czy efekt niechlujstwa ekipy okazuje się zabiegiem celowym albo przynajmniej błędem, który z pełną premedytacją pozostawiony został w gotowym dziele.

„King Kong” i trójpalczasty tyranozaur?

Każdy szanujący się paleontolog (oraz większość dzieciaków w wieku późno-przedszkolnym) doskonale wie, że tyranozaur – przebrzydła gadzina, która żyła jakieś 68 milionów lat temu – miała efektowne, budzące grozę uzębienie i cielsko ważące nawet i do 9 ton. Z majestatycznym wizerunkiem tej bestii nieco kontrastowały jego komicznie wręcz małe i niezdarne łapki, którymi to zwierz ten prawdopodobnie nie byłby w stanie się nawet podrapać.
Tyranozaur miał okazję stanąć do pojedynku z samym King Kongiem. Scena tej potyczki pojawia się w prawdopodobnie każdej wersji tego filmu. Również i w tej, którą Peter Jackson nakręcił w 2005 roku. Po seansie wielu uważnych widzów skarżyło się, że twórca „Władcy Pierścieni” dał ciała po całości i nie przyłożył się do realistycznego przedstawienia słynnego dinozaura. Kto bowiem widział T-Rexa z trzema palcami?


Okazuje się, że takiego właśnie tyranozaura zobaczyli widzowie, którzy w 1933 roku poszli do kina na pierwszy film King Kongu. Trójpalczastą gadzinę stworzył Willis H. O'Brien – legendarny artysta, który za pomocą animacji poklatkowej tchnął życie w prehistoryczne monstra już w 1915 roku! Potwór, z którym walczy wielka małpa z Wyspy Czaszek, powstał na potrzeby filmu „Creation”, przy którym O'Brien pracował na początku lat 30. Niestety, projekt ten został anulowany, ale dzięki wstawiennictwu jednego z producentów, animator wraz ze swoimi kukłami znalazł fuchę na planie „King Konga”.


Siedemdziesiąt lat później Peter Jackson, chcąc złożyć hołd legendarnemu prekursorowi hollywoodzkich efektów specjalnych, zażądał, aby wykreowany cyfrowo tyranozaur z jego filmu również miał trzy paluszki (i przechrzczony został na Vastatosaurus Rex...).

„Titanic” – latarka do szukania rozbitków

Przy rozmowach o słynnym dziele Jamesa Camerona często pojawia się głos: „Może fabuła w tym filmie przypominała tani romans dla domowych kur, ale trzeba przyznać, że reżyser zadbał o realizm!”. No i faktycznie – miliony dolarów, które wydano na wierne odtworzenie transatlantyku oraz jego wnętrza robią piorunujące wrażenie. Również i sceny tonącego statku sprawiają, że widz czuje się jakby szedł na dno razem z tytułowym liniowcem.


Jest jednak pewna scena, która aż kłuje w oczy swoim ewidentnym brakiem historycznego realizmu. To moment, w którym szalupa ratunkowa podpływa do miejsca katastrofy, aby powyławiać z wody zziębniętych rozbitków. Poszukiwanie ludzi odbywa się za pomocą latarek o wyjątkowo dużej mocy. I chociaż ujęcia mężczyzny świecącego w zimną, mroczną toń w poszukiwaniu kogokolwiek, kto uszedł z życiem, wywołują ciarki przerażenia, to prawda jest taka, że w 1912 roku nikt nawet nie marzył o tego typu urządzeniach. Owszem, pierwsze latarki powstały już na początku XX wieku, jednak daleko im było do niewielkich gadżetów o wystarczająco dużej mocy, aby wygenerować tak potężny słup światła, jaki widzieliśmy w filmie. Szalupy ratunkowe zazwyczaj zaopatrzone były w lampy naftowe.


James Cameron miał jednak swoją artystyczną wizję i chciał, aby tafla wody była dobrze oświetlona. Takiego efektu nie dałaby żadna lampa, jaka mogłaby znaleźć się na ratunkowej łajbie. Filmowiec machnął więc ręką na realizm i jej kosztem postawił na efektowność sceny.

„Szybcy i wściekli 8” – współrzędne się nie zgadzają?

W ósmej części niekończącej się telenoweli o szybkich samochodach napędzanych skondensowanym testosteronem ich kierowców, w jednej ze scen na pojawiają się współrzędne geograficzne. Zdawać by się mogło, że określają one położenie gęstego, malowniczego lasu, który widzimy na ekranie. Wiedzeni ciekawością wnikliwi kinomaniacy postanowili sprawdzić, czy faktycznie tak jest. No i się zawiedli… W miejscu, w którym miał być ten piękny busz, znajdują się jakieś miejskie zabudowania.


Czemu filmowcy tak bezczelnie zadrwili z widzów? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba przyjrzeć się o jakie konkretnie zabudowania chodzi. Okazuje się bowiem, że współrzędne te prowadzą do parku rozrywki Universal Pictures – wytwórni, która wydała na świat serię „Szybcy i wściekli”. Z marketingowego punktu widzenia to doskonałe posunięcie!

„Ojciec chrzestny” – to był prawdziwy łomot!

W jednej ze scen „Ojca chrzestnego” widzimy „bójkę” pomiędzy Sonnym Corleone a Carlem Rizzim – jego szwagrem. Ten pierwszy dowiedział się bowiem, że Carlo leje swoją żonę i nie mogąc puścić płazem krzywdzenia własnej siostry, Sonny dopada damskiego boksera i mocno go obija.
Na tle całego filmu fragment ten trochę razi. Widać, że nie każdy cios ląduje na twarzy Carla. Ba, czasem pięść przelatuje parę ładnych centymetrów od niej, a dodany w postprodukcji plask sugeruje, że facet mimo wszystko oberwał.



Czemu akurat w tej scenie zabrakło perfekcjonizmu, jakim mógł się pochwalić cały film? Ano prawdopodobnie dlatego, że aktorzy nie mieli szansy na wielokrotne powtórzenie całego układu.
Grający Sonny’ego James Caan z jakiegoś powodu nie lubił się z Giannim Russo, który wcielił się w postać jego szwagra. Obaj panowie ćwiczyli cały układ przez półtora dnia, jednak kiedy przyszło do kręcenia tej sceny, Caan postanowił nieco zaimprowizować i rzucił w Russo metalową rurą. Celnie. Aktor oberwał prosto w głowę. Mimo że sporo ciosów, którymi później ekranowy Sonny okładał Carla, było markowanych (jak wspomniane uderzenie w powietrze), to mimo wszystko kilka potężnych sierpowych wylądowało na ciele Russo. Również kopniak, którym agresor dosłownie – podrzuca swego kulącego się przeciwnika do góry, oddany został z całym impetem.
Po zakończeniu rejestrowania tego ujęcia okazało się, że Gianni ma roztrzaskany łokieć i połamane żebra.

„Narzeczona dla księcia” – prawdziwy knockout

To jeden z tych miłych, familijnych filmów, do których każdy lubi wracać. I pewnie mimo wielu takich seansów mało który z widzów zdaje sobie sprawę, że jedna ze scen skończyła się dość tragicznie dla Cary’ego Elwesa, który wcielił się w głównego bohatera – Westleya. Zgodnie ze scenariuszem aktor odgrywający rolę hrabiego Rugena (Christopher Guest) miał walnąć go rękojeścią swojego miecza, po którym to ciosie bohater traciłby przytomność, osuwając się na ziemię.


Jako że na planie nie było atrap białej broni, a aktorzy posługiwali się prawdziwym orężem, Guest miał pewne wątpliwości, czy powinien swojego kumpla z planu zdzielić tym, jak by nie patrzeć, ciężkim przedmiotem. Elwes upierał się jednak, aby nakręcić tę scenę, prosząc tylko, aby cios nie był zbyt mocny. No i niestety nie wyszło… Znaczy się – wyszło, ale tylko raz. Główny bohater zaliczył uderzenie mieczem prosto w łeb i pięknie zemdlał przed kamerą. Aktor ocknął się dopiero w szpitalu, gdzie zakładano mu szwy. Na jego szczęście nie trzeba było tej sceny powtarzać, bo utratę przytomności „odegrał” on bardzo przekonująco.


3

Oglądany: 51831x | Komentarzy: 10 | Okejek: 239 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

24.04

23.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało