Kiedy jakoś tak na
początku lat 90. w Polsce pojawiły się odtwarzacze kaset video, a
każde osiedle musiało mieć przynajmniej jedną wypożyczalnię
VHS-ów, my, dzieciaki schyłkowego PRL-u, mieliśmy naprawdę
sporo zaległych filmów do nadrobienia. Te – często już wtedy leciwe –
produkcje miały w sobie wiele aspektów, których dziś ze świecą
szukać! I właśnie o tych zaginionych w mrokach ostatnich dekad
schematach dziś sobie opowiemy.
Peplum, czyli tzw.
„kino miecza i sandałów”, to jeden z najwcześniejszych
ekranowych wynalazków – chociaż prawdziwy rozkwit tego gatunku
miał miejsce w latach 50. i 60. (głównie we Włoszech), to pierwsze
produkcje o umięśnionych gladiatorach prężących torsy były
całkiem popularne już w drugiej dekadzie XX wieku. Z tych mniej lub
bardziej udanych dzieł
garściami czerpali filmowcy w latach 80.
To
wówczas powstała cała masa efektownych, aczkolwiek często
uroczo wręcz kiczowatych hitów fantasy w stylu dwuczęściowej
ekranizacji opowiadań Roberta E. Howarda o przygodach Conana z
Cymerii, których to wielki sukces doprowadził do wysypu dziesiątek
tworów o kipiących testosteronem barbarzyńcach.
Równocześnie serca
kinomanów podbijały takie koszmarki, jak „Krull”, „Łowca
śmierci” czy „Władca zwierząt”.
Teraz to nie jest:
Ależ jest, jak najbardziej, ale zazwyczaj ma to formę dość
nikczemnych remake’ów („Conan Barbarzyńca”, „Starcie tytanów”) albo produkcji mocno takich sobie („Herkules”).
Wygląda na to, że czas atletycznych herosów, skąpo odzianych
wywłok oraz mrocznych magów strzelających piorunami z paznokci
już dawno minął.
Był taki czas, że
w co drugim amerykańskim akcyjniaku główny bohater musiał
mierzyć się z przeciwnikiem o posturze niedźwiedzia, sile traktora
i fizjonomii kaprawego alkoholika, któremu paliwo rakietowe
uszkodziło nie tylko połączenia nerwowe odpowiedzialne za
odczuwanie bólu, ale i jakiekolwiek empatyczne odruchy. Wiadomo –
tzw. zimna wojna musiała mieć przecież jakieś odbicie w
popkulturze, więc amerykańscy filmowcy z wielkim zaangażowaniem
pielęgnowali wizerunek komunistycznego, ordynarnego draba w puchatej
uszance. Oczywiście na końcu taki zakapior
dostawał wycisk
od wrażliwego jankesa i przynosił hańbę mateczce Rosji.
Taki los
spotkał przecież Drago z czwartej części „Rocky’ego”, Rosę
Klebb z serii filmów o Jamesie Bondzie, czy sadystycznego pułkownika Podowskiego z drugiej odsłony „Rambo”.
Teraz to nie jest: Nie można wyplenić kinowego schematu, który tak głęboko wrósł
w filmową tradycję, więc owszem, źle Rosjanie nadal obecni są
na ekranie – ot, chociażby w ostatnim, niechlubnym, spotkaniu z
Indianą Jonesem czy w „Iron Manie 2” – ale jest to już bardziej
radosne, nie do końca poważne żonglowanie „kliszami” niż
realne szczucie widza „złym Ruskim”.
Filmowcy z lat 80. i
początku lat 90. mieli prawdziwą obsesję na punkcie motywu, w
którym małoletni bohater zamienia się na ciała z osobą znacznie
od siebie starszą, np. z własnym tatą. Taki miszmasz dawał
przecież scenarzystom wielkie pole do popisu – oto można było
zetknąć beztroskiego małolata, uwięzionego w skorupie 40-latka, z
odpowiedzialnym i pełnym problemów życiem dorosłego. Równocześnie
też starszy widz miał okazję śledzić losy swego rówieśnika,
który nagle odciążony został ze wszystkich trosk, z jakimi
mierzyć się musi stateczny, odpowiedzialny człowiek w średnim
wieku.
Trend ten zapoczątkowany został przez film z 1976 roku pt.
„Zwariowany piątek”. Potem było już z górki, bo kolejne
produkcje oparte na tym motywie zazwyczaj były gwarantowanymi hitami
– „Vice Versa”, „Znów mieć 18 lat”, „Jaki ojciec, taki
syn” –
to były wielkie przeboje, które do dziś ogląda się
całkiem przyjemnie. Do tego gatunku można by na upartego zaliczyć
też, kultową w pewnych kręgach, komedię z Tomem Hanksem pt.
„Duży”.
Teraz to nie jest:
Sporo z tych produkcji doczekało się marnych remake’ów i chociaż
nadal powstają dziełka usiłujące wybić się na tym motywie, to
wygląda na to, że ekranowa magia przestała działać – tego typu
filmy miały swój czas i to se ne vrati.
Kto powiedział, że
oprawcą w filmowych horrorach musi być małomówny osiłek z
maczetą? W latach 80., równocześnie z krwawymi slasherami,
rozwijał się inny podgatunek w kinie grozy. Były to zazwyczaj
B-klasowe produkcje, w których oprawcy mieli wzrost siedzącego
jamnika, ale za to sporo nadrabiali żądzą krwi i kreatywnością w
posyłaniu ofiar na tamten świat.
Oczywiście pierwszym skojarzeniem
będzie tu nakręcony w 1988 roku horror o „Laleczce Chucky”,
jednak nieco wcześniej niezbyt wymagający miłośnicy kampowego
kina mogli obcować z „Gremlinami” –
wielkim przeboju, co to doprowadził do narodzin całego zestawu innych dziełek, w których
to mali złoczyńcy robili ludziom wielkie kuku.
Pamiętacie
„Crittersy”? A takie perełki, jak „Ghoule”, „Troll”,
„Munchies” czy „Hobgobliny”? No i nie zapominajmy o klonach
wspomnianej „Laleczki Chucky”, czyli np. o „Władcy lalek”
czy „Demonicznych zabaweczkach”.
Teraz to nie jest:
Mimo że gatunek ten jest dziś gratką jedynie dla prawdziwych,
podstarzałych nerdów, to niektóre z tasiemcowych produkcji o
małych, zabawkowych zwyrodnialcach nadal powstają. Ostatni raz
część „Laleczka Chucky” gościła na ekranie w 2019 roku, a na
ten rok zapowiadana jest piętnasta (!) odsłona serii o „Władcy lalek”! Ze świecą natomiast szukać powrotu wszelkiej maści
małych, obleśnych stworzeń, które straszyły dzieciaki ponad trzy
dekady temu.
Tak, będę marudził
i doskonale zdaję sobie sprawę, że dostanę za to oklep w
komentarzach, ale mam to w kiszce. Śmiem twierdzić, że siermiężne
monstra wprawione w ruch za pomocą animacji poklatkowej albo
mechaniczne kukły tworzone na potrzeby filmu biły na głowę
współczesne CGI. I nie, nie chodzi mi tu o to, że efekt takich
zabiegów był bardziej realistyczny niż dopieszczone do granic
możliwości cyfrowe twory. Po prostu, z racji na ogrom pracy, jaką
trzeba było wykonać, aby wykrzesać odrobinę ekranowej magii,
efekty specjalne były prawdziwą wisienką na torcie filmu i
doprawdy nie trzeba było zalewać oczu widza fajerwerkami, aby
zrobić na nim kolosalne wrażenie.
Taki na przykład rekin w
„Szczękach” pojawiał się w całej okazałości na dosłownie
kilka chwil, a dość upiorna, animatroniczna kukła Arnolda (której stworzenie zajęło pół roku!) w pełni wykorzystana została w zaledwie jednej tylko scenie „Terminatora”.
Również i pamiętne efekty specjalne z legendarnego „Coś” –
horroru nakręconego 39 lat temu przez Johna Carpentera – zajmowały
jedynie małą część czasu ekranowego, a
całą resztę stanowiło
mistrzowskie wręcz budowanie atmosfery i klimatu grozy.
Teraz to nie jest:
Chociaż w dzisiejszych czasach naprawdę trudno jest policzyć
filmy, w których nie sięgnięto po CGI, to parę niezłych
przykładów współczesnego wykorzystania praktycznych efektów
specjalnych da się znaleźć. Na szczególną uwagę zasługuje tu
chociażby bardzo surowa i niezwykle wręcz realistyczna scena
amputacji ręki z produkcji „127 godzin” Danny’ego Boyle’a,
czy bardzo klimatyczna sekwencja w hipersześcianie z „Interstellar”
Nolana.
Również i prawie cały „Mad Max: Na drodze gniewu” to
efektowny spektakl, gdzie CGI jest tyle, co kot napłakał. Tymczasem
w „Blade Runnerze 2049” mieliśmy do czynienia z pięknym ukłonem
w stronę pierwowzoru i zdecydowano się wykorzystać miniatury,
które w pocie czoła wykonali wybitni artyści! Można? Można!
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą