Policjant skuł mnie trochę za mocno i niezbyt delikatnie wepchnął do radiowozu. Chwilę wcześniej, podczas „rutynowej” kontroli, znalazł w moim plecaku 0,4 grama marihuany. Tłumaczenia, że stosuję mikrodawki tej rośliny, aby uśmierzyć ból pleców, nic nie dały. Komenda, przesłuchania, rewizja osobista polegająca na robieniu przysiadów na golasa – wszystko to z powodu małego zawiniątka z pokruszonym suszem. Mimo dużych nieprzyjemności i upokorzeń, na szczęście nie trafiłem do kryminału.
Niedawno zalegalizowano medyczne używanie konopi. Ucieszyłem się. Przez chwilę nawet myślałem, że moja podręczna „legitymacja pacjenta” będzie dla mnie niczym znana z Eurobiznesu karta wyjścia z więzienia. Niestety, rzeczywistość jest całkiem inna. Medyczna marihuana w Polsce to worek pełen absurdów i prawnych niejasności.
Konopie
to rośliny znane
od zarania
dziejów – istnieją dowody, że uprawiane one były już 7 tysięcy
lat temu w Chinach, gdzie prawdopodobnie wykorzystywano je do
produkcji papieru, tekstyliów i sznurów. Niewykluczone też, że z
jej nasion tłoczono również olej. Dwa tysiące lat później
rośliny te porastały już uprawne pola w Indiach. To właśnie tam
odkryto ich terapeutyczne właściwości. W pochodzącej z III wieku
przed naszą erą Bhagawadgicie – jednej ze świętych ksiąg
hinduizmu – pojawia się wzmianka o tej roślinie jako o specyfiku
leczniczym. Jednocześnie jednak, według pewnej legendy, sam bóg
Sziwa miał przynieść marihuanę z wysokich Himalajów i ofiarować
ją ludziom, aby stosowali ten specyfik w formie rekreacyjnej.
Jeszcze w XIX wieku
praktycznie na całym świecie konopie stosowane były zarówno w
przemyśle włókienniczym, jak i tekstylnym, a psychoaktywne
właściwości wysuszonych kwiatów pewnych odmian sprawiły, że
marihuana stała się też rekreacyjną używką.
Po tysiącach lat
towarzyszenia człowiekowi, nieoczekiwanie, w latach 30. ubiegłego
wieku, ten niepozorny przedstawiciel ziemskiej flory w błyskawicznym
tempie stał się obiektem zmasowanej, medialnej nagonki. O co
chodziło? Oczywiście, że o pieniądze – prowodyrem kampanii
wymierzonej w cały konopny rynek był niejaki Harry J. Anslinger,
amerykański urzędnik państwowy, który stanąwszy na czele Biura
ds. Narkotyków wykazał, godną owładniętego szałem krzyżowca,
zaciekłość w walce z tą wątłą rośliną.
Anlinger
zlecał produkcję propagandowych filmów, a także pisanie
pełnych szalonych wręcz teorii artykułów, które przedstawiały
marihuanę jako źródło wszelkiego zła i społecznej
degrengolady. Autorem tych tekstów był niejaki William Randolph
Hearst. Dopiero z czasem nagłośniono fakt, że obaj panowie
reprezentowali interesy firm, dla których rozwijający się przemysł
konopny był dużym zagrożeniem. Przez niemal trzy dekady kampania
antykonopna zdążyła mocno wypaczyć wizerunek rośliny, której
duże spektrum zastosowań było znane od niepamiętnych czasów. W
1961 roku Aslinger osiągnął swój ostateczny sukces – przemówił
do przedstawicieli 100 państw na posiedzeniu ONZ i w mocnych słowach
przedstawił marihuanę jako źródło szkodliwego pacyfizmu oraz
narzędzie komunistycznego prania mózgów młodzieży.
Odtąd praktycznie na całym
świecie konopie utożsamiane były z niebezpieczną używką, czy
wręcz substancją otwierającą przed nieświadomymi zagrożenia
ludźmi bramę do świata twardych narkotyków i perwersyjnych
libacji. Dopiero cztery dekady później podjęto próbę
rehabilitacji tej, okrutnie nastygmatyzowanej, rośliny. Co ciekawe –
jednym z pierwszych państw, które zezwoliły na stosowanie
marihuany w celach medycznych były Stany Zjednoczone, czyli kraj,
który przecież wiele lat wcześniej rozpoczął na nią nagonkę.
Już w latach 90. niektóre stany zliberalizowały prawo dotyczące
posiadanie niewielkich ilości konopnego suszu. Także i tym razem w
ślad za USA poszły też inne państwa.
22 czerwca 2017 polski Sejm,
po latach odrzucania kolejnych propozycji ze strony organizacji i
aktywistów walczących o depenalizację marihuany, przyjął ustawę
dopuszczającą stosowanie konopi indyjskich w celach leczniczych.
Susz miał być sprzedawany w aptekach, a pacjenci, po otrzymaniu od
lekarza recepty, mogli bez strachu przed konsekwencjami prawnymi
korzystać z dobrodziejstw tej aromatycznej rośliny.
Jeszcze wiele lat przed
wejściem w życie nowego prawa miałem okazję przekonać się, że
wypalenie niewielkiej ilości wysuszonych kwiatów niektórych odmian
konopi łagodzi silny ból moich, krzywych niczym budowane w PRL-u
wieżowce, pleców. Chociaż rehabilitacja i ćwiczenia w siłowni
zawsze bardzo mi służyły, czasem nawet niewłaściwe podniesienie
z ziemi niebyt ciężkiego przedmiotu wywoływało silny ból, który
potrafił męczyć mnie całymi tygodniami.
Marihuana w mikrodawkach
pomagała – dyskomfort znikał, a przy okazji i humor nieco się
poprawiał. Oczywiście do momentu, kiedy przypadkiem nie zostałem
zatrzymany przez policję z kilkoma okruszkami konopnego suszu w
kieszeni. Łagodzenie bólu? Terapia? Lecznicza maryśka? Myślę, że
funkcjonariusze wzięli mnie za obłąkanego ćpuna, gdy usiłowałem
wytłumaczyć im w jakich celach przyjmuję małe dawki tej
substancji...
Jak to działa?
A jednak – jednym z najbardziej istotnych medycznych właściwości
marihuany jest jej potencjał w uśmierzaniu nieprzyjemnych
dolegliwości
związanych z układem nerwowym. Tajemnica tego
mechanizmu kryje się pod ludzką
czaszką. Ból jest bowiem niczym innym, jak
opartym na ocenie doznanej szkody sygnałem, który nasz mózg
wysyła, aby powiadomić nas o tym, że doznaliśmy uszczerbku na
zdrowiu. Kiedy przyjmujemy marihuanę, zawarte w kwietnym suszu tej
rośliny związki chemiczne – tetrahydrokannabinol (THC) oraz
kannabidiol (CBD) – działają na nasze własne, rozsiane po całym
ciele, receptory kannabinoidowe CB1 i CB2. To trochę tak, jakby
zainstalować w komputerze wirusa, który czasowo zmienia niektóre
procesy obliczeniowe. W tym wypadku zmodyfikowane
zostaje przewodnictwo nerwowe, a mózg na jakiś czas
traci swoją normalną zdolność oceniania zaistniałej w organizmie
awarii. Co ciekawe – to właśnie niewykazujące efektów
psychoaktywnych CBD wykonuje większość przeciwbólowej roboty,
natomiast THC daje nam to, za co marihuana tak bardzo jest lubiana,
czyli błogi haj i rozluźnienie. Jest on efektem silnego pobudzenia
pewnych części narządu ośrodkowego układu nerwowego, przez co
uwaga mózgu zostaje odciągnięta od wywołującego nasz
dyskomfort problemu. Nam jest to oczywiście na rękę, bo kilka
minut po przyjęciu małej dawki suszu dokuczliwy ból staje się na
tyle stępiony, że przestaje nam on przeszkadzać.
Zanim
prawo zezwoliło na stosowanie bogatych w THC odmian dostępnych
obecnie w aptekach, na polskim rynku można już było zakupić
olejki z wysokim stężeniem CBD. Preparaty te pomagały mi, ale
absolutnie nie na tyle, abym mógł zapomnieć o
dokuczliwej awarii pleców. Idealnym rozwiązaniem byłaby marihuana,
po którą zwyczajnie bałem się sięgać od czasu przykrego
doświadczenia z policją, nocy zarwanej na komisariacie,
upokarzającej rewizji osobistej i wielogodzinnego składania zeznań.
Na szczęście nie musiałem nawet
rozważać szukania ratunku wśród dresów
sprzedających po bramach doprawiane
syntetycznymi kannabinoidami zielsko. Z pomocą
przyszedł mi bowiem nieoczekiwany sojusznik, czyli… polskie prawo!
Był rok 2017 i właśnie gruchnęła wieść, że już nie muszę
się bać! Mimo
to dopiero teraz, prawie
trzy lata później, z pewną nieufnością
postanowiłem zalegalizować swój „związek z marihuaną”.
Czyżbyśmy
dożyli czasów, kiedy obowiązki narkotykowych
dilerów przejęły farmaceutki i każdy Polak idąc na imprezę
najpierw będzie wchodził do Żabki po piwo i szlugi, a następnie
wskoczy do apteki po worek „jarania”? Nie. Tak to nie działa.
Przede wszystkim, jak sama nazwa wskazuje, medyczna marihuana jest
substancją znajdującą zastosowanie jedynie w obszarze leczniczym
i terapeutycznym, a o tym, czy kwalifikujemy się do zostania
pacjentami, decyduje specjalista.
To niejedyna przeszkoda, z jaką liczyć się musi potencjalny
użytkownik konopi indyjskich.
Okazuje się bowiem, że w ciągu trzech lat od wprowadzenia
ustawy dopuszczającej stosowanie tej substancji w medycynie, nie
zrobiono absolutnie nic w sprawie edukowania przyszłych lekarzy! W
efekcie osoba uprawniona do wypisywania recept Rpw na tzw. leki
narkotyczne zazwyczaj nie ma zielonego (o ironio!) pojęcia o
mechanizmach działania zawartych w konopiach kannabinoidów i
terpenów. Na domiar złego lekarze często nastawieni
są do marihuany negatywnie i bezmyślnie
powtarzają dawno już obalone mity na jej temat.
Sensownym, aczkolwiek dość kosztownym rozwiązaniem jest wizyta w
prywatnej placówce zatrudniającej specjalistów
nie tylko doświadczonych w tej wąskiej dziedzinie, ale i będących
na bieżąco ze wszelkimi nowymi badaniami na temat zdrowotnego
wpływu marihuany na ludzkie zdrowie. W Łodzi, gdzie mieszkam,
działa przychodnia ciesząca się dobrą sławą
wśród pacjentów.
Po marihuanę do… lekarza
Mimo że wygląd bramy na ulicy Kilińskiego może trochę przerażać,
to już wnętrze placówki jest przytulne i niczym nie różni się
od każdej innej prywatnej kliniki
medycznej. Jedynie charakterystyczny liść w logotypie sugeruje, że
mamy do czynienia z miejscem, gdzie przyjmują konopni doktorzy.
Po chwili pobytu w poczekalni oko pacjenta na pewno też zawiesi się
na przeszklonej gablocie z dość bogatym asortymentem olejków,
waporyzerów oraz torebeczek
z kwiatami bogatymi w CBD.
Po co pacjentowi, który będzie leczony medyczną marihuaną, susz
zawierający głównie ten kannabinoid? Otóż
według niektórych badań CBD w dobrze
dobranej dawce jest w stanie zmniejszyć psychoaktywne działanie
THC. Dlatego też osobom, które nie przepadają za konopnym
odurzeniem, lekarz sugeruje mieszanie kupionego w aptece specyfiku z
kwiatami konopi o odpowiednio wysokim stężeniu kannabidiolu. Cóż,
ja akurat zaliczam się do tych, którym marihuanowy haj nie wadzi,
więc wiem, że raczej nie zdecyduję się na tłumienie tego
przyjemnego efektu ubocznego mojej przyszłej kuracji. Jeśli bowiem
działaniu przeciwbólowemu ma towarzyszyć dobry humor i natłok
szalonych pomysłów, to czemu miałbym się tego pozbawiać?
Wizyta przebiega w miłej atmosferze. Sympatyczna pani doktor, po
zapoznaniu się z dokumentacją mojej choroby i po krótkim
wywiadzie, podczas którego opisuję swój
zdrowotny problem, stwierdza, że nadaję się
do terapii. Po chwili zastanowienia się dochodzi do wniosku, że w
moim przypadku najlepiej sprawdzi się produkt pod nazwą Aurora
Indica o stężeniu 20% THC. Niestety, wbrew temu, co może się
wydawać, apteczne półki nie uginają się pod ciężarem konopnych
produktów w wielu różnych odmianach. Pomijając już fakt, że w
dużym mieście liczbę punktów, w których dostępny jest susz,
policzyć można na palcach jednej ręki, to i wybór samych leków
jest mocno ograniczony.
„
Obecnie w Polsce kupić można artykuły dwóch producentów.
„Spectrum Therapeutics” miała przez pewien czas doskonale
zbalansowany produkt o idealnym, z medycznego punktu widzenia,
balansie 10% THC i 7% CBD. I szczerze przyznam, że lek ten miał tak
duży potencjał, że większość naszych pacjentów z niego
korzystała. Dzięki tak dobrym proporcjom pomiędzy kannabinoidami
efekt haju był stosunkowo mały, a jednocześnie wyniki terapii były
znakomite. Dlatego ten rodzaj leku doskonale sprawdzał się np.
podczas kuracji pacjentów ze stwardnieniem rozsianym. Mamy zresztą
specjalistę od tej choroby, który zachwycony był efektami
stosowania produktu tej firmy. Niestety, ku naszej rozpaczy, susz ten
został wycofany z polskich aptek” - mówi doktor Justyna
Zborowska z Cannabis Clinic.
Przez jakiś czas na rynku dostępny był też inny produkt Spectrum
Therapeutics, czyli Red Number 2 – mieszanka kwiatów odmian konopi
wywodzących się z Afganistanu, Meksyku i Kolumbii. W tym przypadku
balans pomiędzy kannabinoidami był olbrzymi. Wynosił
ok. 19% THC przy poniżej 1% CBD! Dlatego też
pacjentom rozpoczynającym terapię medyczną
marihuaną zalecano bardzo ostrożne korzystanie z tego specyfiku,
bo „efekt uboczny” mógł być naprawdę potężny. Lek ten był
jednocześnie bardzo chwalony za stosunkowo duże stężenie
terpineolu – związku chemicznego, który ma duży potencjał w
leczeniu stanów lękowych, bezsenności i niektórych przypadków
depresji. Niestety, także i ten produkt z dnia na dzień wyparował
z aptek, pozostawiając setki zawiedzionych pacjentów bez
medykamentu, który bardzo pomagał im w terapii.
Obecnie w stałej dostępności są jedynie dwa rodzaje suszu.
Pochodzą one z oferty niemieckiej firmy Aurora GmbH. Oba leki
posiadają praktycznie identyczny balans pomiędzy głównymi
składnikami – 22% i 20% THC przy bardzo małej ilości CBD (mniej
niż 1%), jednak różnica pomiędzy tymi produktami jest
diametralna, jeśli chodzi o korzyści dla pacjenta. W przypadku
oceniania potencjału terapeutycznego nie tylko bowiem o kannabinoidy
chodzi, ale także o wspomniane wyżej terpeny – aromatyczne
związki, które występują w wielu roślinach i jak wynika z badań,
również mają potencjał farmakologiczny. W przypadku odmiany o
mocy 22% THC, odpowiednio dobrana kombinacja limonenu, terpinolenu
oraz mircenu, w połączeniu z przemyślanymi proporcjami pomiędzy
kannabinoidami, sprawia, że ten lek działa rozluźniająco, daje
zastrzyk energii i poprawia nastrój.
Produkt, na który ja dostałem receptę to Aurora 20% - indica
zawierająca typowe dla tej odmiany proporcje terpenów – mircenu,
pinenu, kariofilenu oraz beta-ocymenu. W przeciwieństwie do pozornie
bliźniaczego produktu tej samej firmy – ten środek wykazuje
działanie mocno sedacyjne. Przyjęcie odpowiedniej dawki takiego
leku ma korzystny wpływ na napięcia mięśniowe,
hamuje też nudności i co najważniejsze w moim przypadku, znacznie
uśmierza ból. Ten artykuł jest również często stosowany przez
pacjentów cierpiących na przewlekłe choroby układu pokarmowego.
„Częstymi pacjentami skarżącymi się na tego typu
dolegliwości są ludzie młodzi. Zespół jelita drażliwego,
choroba Leśniowskiego-Crohna czy wrzodziejące zapalenie jelita
grubego często związane są z dość krępującymi objawami, jak na
przykład potrzeba odwiedzenia toalety nawet do kilkunastu razy na
dobę. Do tego często dochodzą bóle brzucha i wymioty. Konopie
drastycznie zmniejszają nudności, a dodatkowo regulują rytm
wypróżnień. W takich przypadkach proponuję moim pacjentom zarówno
CBD, które – jak wiadomo – wykazuje działanie przeciwzapalnie. Do
tego rekomenduję Aurorę z THC o stężeniu 20%, która to z kolei
wpływa łagodząco na śluzówkę układu pokarmowego. Oczywiście
medyczna marihuana jest w tym wypadku formą leczenia wspomaganego”
- tłumaczy dr Zborowska.
Ostrożnie z dawkowaniem!
To mocny „towar”!
Z kliniki kieruję się bezpośrednio do apteki, która jako jedna z
bodajże trzech w Łodzi dysponuje suszem konopnym. Mam pewne obawy,
że kupując ten produkt, obrzucony zostanę pogardliwym spojrzeniem,
a może i sponiewierany słowem plugawym – jako pożałowania godny
narkoman.
„
Marzena! Zobacz, czy została nam jeszcze indica 20%” -
ryknęła farmaceutka do swojej koleżanki siedzącej na zapleczu. Po
chwili uśmiechnięta od ucha do ucha pani wręczyła mi pokaźnych
rozmiarów opakowanie
wypełnione
kwiatami konopi.
„Miłej kuracji!” - zaśmiała się,
widząc moją reakcję na wyjątkowo mocny zapach bijący ze
szczelnie, wydawać by się mogło, zamkniętego opakowania.
Pięć
gramów roślinnego specyfiku kosztuje mnie niecałe 250 zł. Biorąc
pod uwagę, że na czarnym rynku za podobny
produkt (niewiadomego pochodzenia, o niewiadomym
składzie i jeszcze mniej wiadomym potencjale terapeutycznym) rzadko
kiedy zapłacimy poniżej 40 zł, apteczna cena wcale nie jest taka
wysoka! Trzeba jednak wziąć też pod uwagę koszt wizyty u lekarza...
Pierwsze moje podejście do medycznej marihuany ma miejsce jeszcze
tego samego wieczora. Zgodnie z zaleceniem pani doktor załadowałem
do waporyzera mikroskopijną ilość leku. Zrezygnowałem jednak z
dołączenia do kuracji CBD. To błąd, który parę dni później
naprawiłem – kannabinoid ten działa przeciwzapalnie,
co w przypadku moich komplikacji z kręgosłupem może tylko pomóc
w terapii. Jak już też wspomniałem wcześniej, dobrze odmierzona
dawka tej substancji w połączeniu z THC może obniżyć
psychoaktywny efekt działania tego ostatniego. Ból
pleców zniknął jak za dotknięciem magicznej różdżki. Nie
ukrywam,
że nastrój miałem wyborny...
To, że w utartej nazwie tego produktu znajduje się słowo
„medyczna” nie zmienia faktu, że ciągle mówimy o
marihuanie. A konkretnie o doskonale dobranej odmianie, która to
powstała w wyniku lat krzyżowania ze sobą odpowiednich gatunków
różnych szczepów konopi zwanych potocznie „indyjskimi” (w
rzeczywistości roślina ta zalicza się do gatunku
cannabis
sativa). Szczepów tych roślin jest łącznie prawie 800. Każdy
z nich różni się balansem kannabinoidów, terpenów i całej masy
innych związków, które mogą mieć leczniczy potencjał.
Mimo że sprzedawany w aptece susz jest produktem mistrzowsko
skomponowanym przez zastęp specjalistów, to ostateczny efekt jego
działania zależny jest od samego pacjenta. I tak jak na przykład
większość osób użerających się z bezsennością przyjęcie
dawki suszu, którego jestem posiadaczem, stosunkowo szybko wyśle w
objęcia Morfeusza, tak ja mogę się cieszyć jedynie jego
działaniem przeciwbólowym. Zasnąć po tym po prostu się nie da!
Po konsultacji z panią doktor dowiaduję się o rzadkich
przypadkach, kiedy pacjent po przyjęciu leku
zaczął się skarżyć na znaczne zmniejszenie tolerancji bólu.
Dlatego też zaleca się początkowe testowanie na sobie małych
ilości przepisanego produktu, aby w razie wystąpienia komplikacji
można było zmienić dawkowanie lub rodzaj leku. Idealnym
rozwiązaniem dla konopnych klinik byłoby udostępnianie chorym tzw.
vape-roomów, czyli pomieszczeń, gdzie pod czujnym okiem
specjalistów mogliby oswoić się z marihuaną i – co ważne – z jej
psychoaktywnym działaniem. Nie każdy przecież lubi ten stan, a
pierwsze kontakty z tą rośliną dla wielu mogą być wręcz
traumatyczne. Niestety takie spotkania wymagałyby obecności nie
tylko lekarza, ale i pielęgniarki oraz ratownika medycznego. Trudno
więc mówić o psychicznym komforcie pacjenta, kiedy ten zamiast
relaksować się, liczyłby ilość pieniędzy, które wydał na
takie spotkanie.
Lek na wszystko?
Jest taki typ konopnego aktywisty, który uparcie powołując się na
niezbyt wiarygodne źródła z Internetu, usiłuje przekonać
wszystkich wokół, że marihuana to lek na całe zło świata –
uśmierza ból, leczy raka i sprawia, że osoby z achondroplazją
zaczynają rosnąć i zostają koszykarzami. Ile prawdy w tych
niesamowitych informacjach? Niestety niewiele.
Wokół marihuany
narosło wiele legend, które z wielkim zaangażowaniem powtarzane są
przez co bardziej oderwanych od rzeczywistości zwolenników pełnej
legalizacji.
W rzeczywistości lekarze, bazując na wiarygodnych badaniach, które
to prowadzone są głównie w Kanadzie i Izraelu, są zgodni –
bogate w THC konopie doskonale sprawdzają się głównie jako
dodatek wspomagający tradycyjne formy leczenia, a nie jako cudowny
środek, który postawi na nogi osobę ciężko chorą czy wręcz
umierającą. Nie zmienia to faktu, że np. osoby w ostatnim stadium
nowotworów są częstymi pacjentami konopnych klinik i decydują się
na ten rodzaj terapii, aby np. poprawić swój apetyt, stłumić ból,
czy nawet psychicznie poradzić sobie z myślą o zbliżającej się
śmierci. Długa lista schorzeń, na które marihuana jest
przepisywana, podparta jest wieloma badaniami. Póki co jednak
naukowo potwierdzony jest głównie potencjał w stosowaniu
objawowym, natomiast to, czy konopie faktycznie mogą poradzić sobie
z np. nowotworem, jest już mocno dyskusyjne.
Mimo istnienia setek
anegdotycznych
dowodów
skuteczności takich terapii, w dalszym ciągu brakuje tu rzetelnych
badań – a te są przecież najważniejsze dla specjalistów
biorących na siebie odpowiedzialność fachowego leczenia pacjentów.
Szczególnie duże nadzieje wiąże się z koncentratem wytłoczonym
z kwiatów niektórych odmian, bogatych w THC, konopi. Wyprodukowany
przez kanadyjskiego inżyniera Ricka Simpsona olej ma mieć
zdolność niszczenia komórek rakowych. I znowu –
niepotwierdzonych
naukowo dowodów na skuteczność tej terapii
jest
tysiące, natomiast w dalszym ciągu brakuje fachowych
badań, które potwierdziłyby te informacje i rzuciły nieco światła
na mechanizmy stojące za skutecznością takiej kuracji. Nie należy
jednak bagatelizować potencjału legendarnej roślinki – przecież
redukowanie bólu, zwiększanie apetytu czy nawet wprowadzanie
chorego w dobry nastrój jest szalenie ważne dla ogólnej poprawy
psychicznego komfortu pacjenta, a to już połowa drogi do sukcesu!
Prawo z
dykty
Zanim płomień z zapalniczki rozświetli zaciemniony pokój, włączam
relaksującą muzykę i podpalam kadzidełko. Po chwili zaciągam się
pachnącym dymem ze skręta. Napięcie ciała powoli zaczyna
ustępować, a przyziemne myśli uciekają z głowy niczym
zgromadzony w puszce gaz podczas otwierania piwa.
Czy zaciągając się dymkiem, właśnie złamałem prawo? Czy zaraz
do moich drzwi zapukają panowie w mundurach i przekonawszy się, że
zamiast przyjmować lek zgodnie z zaleceniami lekarza, robię z niego
rekreacyjną używkę, zakują mnie w kajdanki i nie czekając na
wyjaśnienia, zabiorą na komisariat? Dowiedzmy
się.
Próba porozmawiania na ten
temat z rzecznikiem prasowym Komendy Głównej Policji okazała się
kompletną stratą czasu, mimo że pytania, które zadałem były
dość konkretne. Jakie są procedury w wypadku zatrzymania pacjenta?
Czy ktoś taki może przyjmować lek w miejscu publicznym? W jaki
sposób funkcjonariusze weryfikują, czy posiadany susz jest produktem
nabytym w aptece, a nie na ulicy?
Proste pytania – wydawać by się
mogło. Niestety, konkretnej odpowiedzi na nie uzyskałem.
Powiedziano mi, że nie jest przyjęte, aby zdradzać tajniki działań
funkcjonariuszy, a uchylenie rąbka tajemnicy mogłoby posłużyć
dilerom narkotyków i rekreacyjnym „narkomanom”, którzy
wykorzystując receptę na medyczną marihuanę, chcieliby za jej
pomocą oszukać funkcjonariuszy.
W
momencie kiedy przedstawiciele policji nabierają wody w usta i
wzbraniają się przed udzieleniem mi sensownych informacji na temat
tego, co mnie czeka za zapalenie skręta, nie pozostało mi nic
innego, jak poprosić o pomoc Steliasa Alewrasa - prawnika, który od
lat zajmuje się sprawami narkotykowymi.
„Procedury
policyjne w momencie zatrzymania pacjenta są identyczne, jak w
przypadku osoby nieposiadającej recepty – jest to sprawa dotycząca
podejrzenia posiadania środków odurzających” -
tłumaczy Alewras. -
„Coraz
częściej jednak zdarza się, że policja odstępuje od zatrzymania
i dalszej weryfikacji, w razie posiadania niewielkiej ilości w
pojemniku aptecznym, przez osobę okazującą receptę uprawniającą
do zakupu medycznej marihuany. Kluczowe znaczenie mają tutaj
okoliczności ujawnienia suszu – odstąpienia od zatrzymania można
spodziewać się, jeśli dojdzie do wizyty funkcjonariuszy np. w
przypadku sąsiedzkiego zawiadomienia o zapachu marihuany. W
przypadku posiadania przez organy ścigania informacji operacyjnych,
że dana osoba może mieć np. znaczną ilość środków
odurzających, okazanie recepty nie powstrzyma przeszukania i
zatrzymania. W razie nieujawnienia owych znacznych ilości, gdy
posiadana ilość będzie korespondowała z ilością na recepcie,
można spodziewać się zwrotu suszu”.
Wszystko więc wskazuje na to, że to, czy będziemy mieli
nieprzyjemności w przypadku zatrzymania nas przez policjanta, w dużej
mierze zależy od jego dobrej woli. Bycie pacjentem konopnej kliniki
wcale nie oznacza, że służby mundurowe odstąpią od drążenia
sprawy. Chociaż wielu funkcjonariuszy nieco łagodniej traktuje
posiadaczy małych ilości trawki, to w dalszym ciągu może się
więc zdarzyć, że pacjent w terminalnym stadium raka zakuty
zostanie w kajdanki i skierowany na osobistą rewizję.
„
Czasami
bywa tak, że organy ścigania podejmują decyzję o przebadaniu
suszu, celem zweryfikowania, czy stężenie odpowiada ich stężeniu w
preparacie aptecznym. Spotkałem się z sytuacjami, gdzie susz był
wysyłany na ekspertyzę chemiczną celem ustalenia, czy stężenie
THC zgadza się ze stężeniem na recepcie. Były też sytuacje, gdy
Policja odstępowała od dalszych czynności po okazaniu recepty.
Zdarzało się też, że Policja dopiero po weryfikacji
autentyczności recept zwracała susz” -
mówi Alewras.
Podczas prywatnej rozmowy z
policjantem z Wydziału do Walki z Przestępczością Narkotykową
dowiedziałem się, że przyjmowanie suszu konopnego w miejscu
publicznym jest ewidentnym proszeniem się o kłopoty i nawet jeśli
delikwent posiada kartę pacjenta, uprawniającą go do używania
medycznej marihuany, to najprawdopodobniej nie zostanie potraktowany
przez funkcjonariuszy ulgowo. Czy to oznacza, że z naszym lekiem
powinniśmy chować się w domu, wydmuchiwać dym do kratki
wentylacyjnej, a na koniec zraszać mieszkanie odświeżaczem
powietrza?
Wygląda jednak na to, że sami policjanci nie za bardzo
wiedzą, jak ten temat ugryźć.
„
O
ile nie są to miejsca objęte zakazem palenia tytoniu, nie istnieją
wg mojej najlepszej wiedzy zakazy zażywania medycznej marihuany
przez pacjenta poprzez palenie w przestrzeni publicznej”
- uważa Stelias Alewras. -
„W
przypadku waporyzacji jest podobnie jak z paleniem, przy czym może
zdarzyć się, że pacjent zgodnie z zaleceniem lekarza będzie
musiał zażyć lek np. w pociągu podczas dłuższej podróży – w
takiej sytuacji spotkałem się z decyzją kierownika pociągu o
udostępnieniu pacjentowi przedziału celem zażycia lekarstwa”.
Nie chciałbym nakłaniać
osób, które zdecydowały się na terapię tą substancją do
prowokowania służb mundurowych, ale warto znać swoje prawa i
przede wszystkim – nie bać się z nich korzystać, kiedy najdzie
nas taka potrzeba.
Palenie rekreacyjne = leczenie prewencyjne?
Chociaż dostałem odpowiedzi na większość interesujących mnie
pytań, jedna rzecz nie daje mi spokoju – skoro bogata w
tetrahydrokannabinol substancja działa na człowieka relaksująco,
pozwala na moment odgonić nieprzyjemne myśli i zapomnieć o
codziennych stresach, to czy doprawdy człowiek musi być ciężko
schorowany, aby móc pozwolić sobie na zakosztowanie tego specyfiku?
Okazuje się, że niekoniecznie.
„
Mamy taką grupę pacjentów. To na przykład menadżerowie
korporacji, którzy w swoim zawodzie pracują od kilkunastu lat. Są
to osoby zawodowo wypalone, wiecznie zestresowane, zmęczone, mające
problemy z zaśnięciem. W efekcie nerwów, na które są narażeni w
pracy, psują im się relacje rodzinne, często też wyładowują
frustrację na swoich pracownikach. Ktoś taki przychodzi do nas i
mówi wprost: »Nie mam żadnej dokumentacji medycznej, nigdzie się
nie leczę, jestem zdrowy. Czuję jednak, że moja praca mnie
przytłacza, nie daje mi szczęścia, chcę odpocząć, wyspać się,
poprawić stosunki z najbliższymi«. Taki pacjent też potrzebuje
pomocy” - mówi doktor Zborowska. -
„Prawda jest taka,
że w dzisiejszych czasach większość z nas potrzebuje pomocy
psychologa, czy nawet psychiatry. To jest ogromny, społeczny
problem. Skażeni jesteśmy całą masą chorób cywilizacyjnych –
wynikających z tempa naszego życia, stresu, natłoku obowiązków,
bodźców, nagromadzenia zmartwień. Dla mnie marihuana przestała
być używką, a stała się formą leku poprawiającego komfort
życia. Na takiego pacjenta należy spojrzeć holistycznie i jeśli
nie ma przeciwwskazań do przepisania mu konopi, skłaniam się ku
temu, aby proponować mu taką terapię. Dobrze by jednak też było,
aby ktoś taki zdecydował się również na konsultację u
psychoterapeuty”.
Bierzemy udział w cywilizacyjnym maratonie. Ścigamy się ze sobą,
aby lepiej zarabiać, aby mieć lepszy samochód od sąsiada, aby
szybciej piąć się po szczeblach korporacyjnej kariery, mieć duży
dom, ładniejsze dzieci, przystojniejszego męża, większe cycki...
Ścigamy się, aby być lepszymi. Potem na Instagramie chwalimy się
swoimi zdjęciami, gdzie udajemy szczęśliwych i liczymy na to, że
cały świat będzie nam tego fałszywego szczęścia zazdrościł.
Jeśli jedna, niewielka roślina może choć odrobinę zwolnić tempo
tej szalonej galopady, pozwolić człowiekowi złapać oddech i przez
moment spojrzeć na wszystko z nieco innej perspektywy, to czemuż
mamy
sobie tego odmawiać? Tylko czy takie, jak by nie patrzeć,
liberalne podejście nie byłoby
krokiem w stronę pełnej legalizacji marihuany?
A jeśli nawet…
Czy to źle?
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą