Dzieła – podziwiane, często nieświadomie, przez miliony osób każdego dnia. Oni sami w większości pozostają jednak nieznani. Taki już los większości architektów, ale niektórym, tym naprawdę wybitnym, udaje się wyrwać ze schematu. Do nich z całą pewnością zaliczał zmarły w 1959 roku Frank Lloyd Wright.
Niezależnie od wieku, doświadczenia czy dziedziny sztuki – niemal każdy artysta słyszy bezinteresownie wygłaszane opinie, jakoby już się skończył, a jego czas przeminął. Nie inaczej było z Wrightem, który lata po swojej domniemanej "zawodowej śmierci" zaprojektował swoje największe i po dziś dzień najsłynniejsze dzieła. Kiedy krytycy – bądź krytykanci – uważali, że jest już zbyt stary czy wypalony, by wnieść jakikolwiek większy wkład w architekturę, Wright zaprojektował Fallingwater, unikatowy dom w Pensylwanii, oraz – prawdopodobnie najbardziej znane dzieło – budynek nowojorskiego Muzeum Guggenheima.
Kiedy rodzice wybierają przyszłość dla swoich dzieci, bardzo często kończy się to katastrofą – i sprowadza zwykle do obciążania młodszego pokolenia kosztem własnych niespełnionych ambicji. W przypadku Franka Lloyda Wrighta było inaczej – i skończyło się spektakularnym sukcesem. Największe wsparcie przyszły architekt otrzymał ze strony swojej matki, która od początku wierzyła, że "jest stworzony do budowania wielkich rzeczy". Dlatego w jego dziecięcym pokoju umieszczała fotografie najsłynniejszych projektów, a kiedy rówieśnicy chodzili kopać piłkę, młody Frank bawił się tzw.
Froebel gifts, zabawkami edukacyjnymi mającymi za zadanie rozwijać wyobraźnię przestrzenną.
Zakaz konkurencji, rozumiany również jako zakaz pracy na własny rachunek, wzbudza wiele kontrowersji. Można zrozumieć argumenty zarówno jego zwolenników, jak i przeciwników, choć zwykle wszelkie spory kończą się na nieśmiertelnym "to zależy". Od branży, od czasów, od sytuacji. W przypadku Wrighta spór nie skończył się na "to zależy", a na uprzejmym "wyp...". To było kiedy za młodu pracował w Chicago, ucząc się w biurze innego wielkiego architekta, Louisa Sullivana. Gdy "mistrz" zorientował się, że uczeń dorabia sobie, przyjmując zlecenia na boku, z iście architektoniczną precyzją pokazał mu, gdzie znajdują się drzwi.
Rozstanie z Sullivanem pozostało przede wszystkim formalnością, bo obaj architekci wydatnie przyczynili się do utworzenia i rozwinięcia "stylu preriowego" uznawanego za pierwszy prawdziwie amerykański styl w architekturze. Wcześniej stawiane budynki stanowiły wypadkową zapożyczeń stylów pochodzących z najróżniejszych stron świata. Tymczasem styl preriowy był oryginalny – zakładał wykorzystywanie naturalnych materiałów oraz preferowanie dużych, poziomych płaszczyzn. Zupełnie jak na szerokich i równych jak stół preriach. Kolejną cechą wyróżniającą preferowany przez Sullivana i Wrighta styl było współgranie budynku z krajobrazem, w jakim miał się znajdować.
Choć Frank Lloyd Wright zapamiętany został jako jeden z największych propagatorów stylu preriowego, to sam architekt nie stronił od eksperymentów, co odzwierciedlają jego projekty – można w nich doszukać się nawiązań chociażby do klasycznej japońskiej architektury. Niezależnie jednak od tego, w jakim stylu Wright rysował dany budynek, wszystkie jego projekty łączyła wyjątkowa dbałość o szczegóły. Amerykanin nie ograniczał się wyłącznie do zewnętrznej bryły budynku, ale bardzo często osobiście odpowiadał za najmniejsze detale pomieszczeń w ich wnętrzu – od oświetlenia po umeblowanie.
Wydawałoby się, że praca dla znanej i bogatej osobistości to dla architekta – czy dowolnego innego artysty – spełnienie marzeń. Wyjątkowa okazja, by zrealizować plany bez jakichkolwiek ograniczeń – projektowych czy (zwłaszcza) finansowych, a przy tym zyskać ogromny rozgłos. Tak miało być i tym razem, kiedy do Franka Lloyda Wrighta po projekt zgłosiła się Marilyn Monroe. Architekt natychmiast przystał na współpracę i wkrótce potem zaprezentował projekt rozległego domu pełnego przestrzeni i organicznych (niegeometrycznych) kształtów, osadzonego wśród zieleni. Spełnienie marzeń – orzekł Wright. Odpada – zdecydowała Monroe. Uznała, że zaprojektowany przez Wrighta dom jest zdecydowanie za duży i za drogi jak na "proste życie", jakie aktorka prowadziła z Arthurem Millerem.
Życie prywatne Franka Lloyda Wrighta nigdy nie wzbudzało tylu emocji, co jego dokonania zawodowe. Z jednym wyjątkiem – wydarzenia, które zapisało się w historii jako "masakra w Taliesin". Taliesin w stanie Wisconsin był jednopiętrowym domem i pracownią na planie litery L, którą architekt zaprojektował sam dla siebie. Zatrudniał w nim kilkoro pracowników, którzy często spędzali w nim czas razem ze swoimi dziećmi.
Tak było i 15 sierpnia 1914 roku, kiedy FLW przebywał w Chicago. Pozostali na miejscu pracownicy jedli obiad, kiedy jeden z nich, Julian Carlton – uzbrojony w kanister z benzyną i siekierę – podpalił mieszkalną część budynku. Tych, którzy nie zginęli w ogniu, pozbawił życia ciosami siekierą. Śmierć poniosło wówczas siedem osób, tylko dwie zdołały się uratować. Carlton zaraz potem próbował popełnić samobójstwo, odratowano go jednak i osadzono w więzieniu. Tam zmarł kilka tygodni później śmiercią głodową – trucizna uniemożliwiła mu jedzenie. Jakie były motywy mężczyzny, nie ma pewności. Podejrzewa się jednak chorobę psychiczną, której objawy potęgowała perspektywa zwolnienia z pracy.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą