„Stary! Telefon do ciebie!” - rzekł, podając koledze słuchawkę,
przepasany jedynie kawałkiem materiału na biodrach Indianin. „To
na pewno ta firma, w której ostatnio złożyłem CV na stanowisko
operatora noża ofiarnego!” - pomyślał ogorzały, długowłosy
chłopak. Niestety - tym razem dzwonił marketer z nowej firmy
telekomunikacyjnej. Trudno, dzień jeszcze długi. Może zadzwonią…
Ot, taka scenka
sprzed 1400 lat. Dzisiaj bowiem powiemy sobie o wielkich wynalazkach
i technologicznych osiągnięciach, które powstały znacznie
wcześniej, niż nam się wydaje.
Wszyscy znamy tę
historię, ale warto ją przypomnieć – logopeda Alexander Graham
Bell, będący też nauczycielem osób głuchoniemych, dostał
niemałą kwotę na swoje badania, których to celem miało być
skonstruowanie urządzenia pomagającego osobom niedosłyszącym. Taki
wzmacniacz dźwięku złożony był z głośnika i mikrofonu –
wynalazków, które sam Bell opatentował. Niestety, oba te ustrojstwa
wymagały odpowiedniego zasilania. Dziś, w dobie małych
akumulatorków, możemy śmigać po Internecie, robić zdjęcia i
oglądać PornHuba na ekranie małego gadżetu mieszczącego się w
kieszeni, jednak w latach 70. XIX wieku, nie było mowy o niewielkich, przenośnych bateriach, które mogłyby zasilić taki wynalazek. Bell połączył jednak ze sobą te urządzenia i
uzyskał system umożliwiający przekazywanie dźwięku na odległość.
Zanurkujmy jednak
nieco głębiej w odmęty historii, a okaże się, że przed Bellem,
podobny przyrząd stworzył włosko-amerykański wynalazca - Antonio
Meucci. Czy on jednak był "tym pierwszym" ? Otóż, nie. W 1930 roku
podczas wykopalisk w okolicach peruwiańskiego miasta Tumbes,
archeolodzy znaleźli sporo dość dobrze zachowanych pozostałości
po preinkaskim państwie Chimú. Jednym z najstarszych przedmiotów
tam odkrytych był pochodzący z 613 roku naszej ery… telefon.
Oczywiście wynalazek ten był znacznie prostszy niż dzieło
Alexandra Bella, ale w dalszym ciągu działał dość podobnie.
W
praktyce były to bowiem dwie puste tykwy połączone ze sobą długim
szpagatem.
Tak, pewnie sami bawiliście się podobnymi gadżetami,
skonstruowanymi z plastikowych kubeczków oraz żyłki ukradzionej z
wędki ojca. Tutaj jednak nie o zabawę chodziło – urządzenie to
miało umożliwić kontakt pomiędzy przedstawicielami najwyższych
kast, a plebsem. Wierzono bowiem, że bezpośrednia konwersacja z
hołotą była obrazą arystokratycznego majestatu.
Kiedy mówimy o
pierwszych grach komputerowych, większość z nas od razu powie, że
wszystko zaczęło się od „Ponga” – produkcji wydanej przez
Atari w 1972 roku. Nie jest to jednak prawdą, bo dobrych 11 lat
wcześniej amerykański programista Steve Russell stworzył
„Spacewar!” - grę działającą na komputerze PDP-1. Jako że
urządzenie to było wielkości sporej szafy, mało kto trzymał to
ustrojstwo w swoim domu. Dlatego też „Spacewar!”
był programem
popularnym głównie wśród studentów informatyki.
Zanurkujmy jednak
głębiej… W przypadku „Ponga” czy wspomnianego „Spacewar!”
mówimy o grach komputerowych, czyli tworach będących programami.
Tymczasem zanim komputery trafiły pod strzechy, istniało już sporo
maszyn opartych na komponentach elektromechanicznych. Niektóre z
tych gadżetów wyglądały niczym prymitywne produkcje
ze starych automatów czy pierwszych konsol Atari. Najstarszą znaną
grą wideo był „Cathode-Ray Tube Amusement Device”. Urządzenie
to w 1947 roku zbudował i opatentował amerykański fizyk Thomas
Goldsmith Jr. W swojej konstrukcji użył on
prawdziwego wyświetlacza
z radaru używanego podczas II Wojny Światowej.
Zadaniem gracza było
sterowanie, za pomocą pokrętła, małą kropką symulującą
rakietę, którą to trzeba było nią strzelać do celów widocznych
na ekranie.
Ten rewolucyjny
wynalazek zdecydowanie wyprzedził swoją epokę – Goldsmith, który
liczył na sprzedanie dużej ilości sztuk swojego wynalazku, poniósł
sromotną klęskę. Jednym z powodów była wysoka cena elementów,
które wykorzystano przy produkcji mechanizmu.
Trudno sobie dziś
wyobrazić życie bez internetowych serwisów społecznościowych.
Jeśli jednak zastanawiacie się, w jaki sposób ludzie kiedyś
chwalili się przed światem swoimi posiłkami, wyrażali pogardę
dla szczekającego psa sąsiada, albo wywoływali powszechne
zażenowanie opowiadanymi przez siebie sucharami, to pozwólcie, że
opowiemy wam o protoplaście współczesnego Facebooka. A był nim
tzw. sztambuch, znany też pod łacińską nazwą album amicorum,
czyli „Księga przyjaciół”.
Był to rodzaj pamiętnika, a moda
na tworzenie takich ksiąg panowała w Holandii, w Niemczech, ale
także i w Polsce pomiędzy XVI a XVIII wiekiem.
Sztambuch krążył
wśród znajomych i każdy mógł podzielić się z resztą dowolnym
obwieszczeniem, motywującą sentencją, czy ładnym rysunkiem. Wprawdzie nie
sądzę, aby już wtedy istniała moda na „analogowe” tworzenie
samojebek, jednak szczególnie swobodą formę miały sztambuchy
studenckie, gdzie umieszczano sprośne wierszyki, zabawne bohomazy,
fragmenty tekstów popularnych w tamtym czasie kompozycji, dowcipy,
plotki na temat różnych osobistości i kąśliwe komentarze na
aktualne tematy. Śmiało więc można rzec, że idea sztambuchów w
niczym nie odbiegała od tego, co prezentuje sobą Facebook.
Filmy, które dzięki
specjalnym okularom dostają trójwymiarowej głębi, tworzy się od
lat, a moda na tego typu produkcje pojawia się i znika co parę dekad.
W pierwszej połowie lat 80. w takiej technologii nakręcono
chociażby trzecie odsłony serii „Piątek 13” czy „Szczęki”.
Dwadzieścia lat później widzów czekała kolejna fala produkcji 3-D.
Oczywiście najbardziej znanym przykładem będzie tu „Avatar”
Jamesa Camerona.
Aby jednak zrozumieć
jaka magia stoi za tym efektem, trzeba powiedzieć sobie o tzw.
anaglifach. To rodzaj fotografii stereoskopowej. Zdjęcia tego typu
wykonuje się za pomocą specjalnych aparatów z dwoma obiektywami.
Główną zasadą jest tu zrobienie pary, przesuniętych względem
siebie w poziomie, fotografii. Kiedy w odpowiedni sposób
nałoży się na siebie, przekonwertowane na dwa kolory –
najczęściej czerwony i niebieski, stereoskopowe zdjęcia i użyje
do ich oglądania okularów o takich samych barwach poszczególnych
szkieł, ludzki mózg zostanie oszukany.
W efekcie uzyskamy efekt
głębi.
Ta technologia znana
jest już od połowy XIX wieku, a pierwsze krótkie filmy
wykorzystujące dokładnie tę samą zasadę powstawały już w 1889
roku za sprawą Williama Friese-Greena. Tymczasem do kin produkcja w
3D zawitała w 1922 roku. Mowa o „Power of Love”. Film ten
obecnie uważa się za zaginiony. A szkoda, bo dzieło to
było absolutnie innowacyjne z jeszcze jednego powodu – posiadało
ono dwa różne zakończenia.
Wszystko zależało od tego, którym
okiem widz oglądał ostatnie sceny filmu!
Dziś takie zabiegi
nie są niczym nadzwyczajnym. Przyczepienie twarzy aktora do ciała
dublera, czy wręcz odmłodzenie czyjegoś oblicza na potrzeby
filmowych retrospekcji to już absolutny standard w Hollywood. Można
to zrobić w przypadkach gdy artysta jest już stary i nie ma szans,
aby go „odświeżyć” w inny sposób, niż za pomocą CGI –
taki los spotkał np. Arnolda Schwarzeneggera w przynajmniej dwóch
częściach „Terminatora”.
Innym razem taka procedura jest
konieczna, gdy aktor umrze przed zakończeniem zdjęć do filmu. W
kilku ujęciach jednej z części „Szybkich i Wściekłych” tak
właśnie „wskrzeszono” Paula Walkera.
Oczywiście takie
oszukiwania widza stosowano już znacznie wcześniej. Ot, na przykład
w nakręconej po śmierci Bruce’a Lee „Grze Śmierci” do twarzy
dublera gwiazdora ordynarnie przytwierdzono wyciętą z kartonu twarz
nieżyjącego artysty!
Jeśli jednak chodzi
o sięgnięcie po cyfrowe efekty wizualne, to pierwszy tego typu,
zupełnie nowatorski „przeszczep” wykonano w 1993 roku i
prawdopodobnie nikt z nas nawet nie zorientował się, że to co
zobaczyliśmy na ekranie było jawnym oszustwem! Mowa o „Parku
Jurajskim” – filmu, w którym Spielberg ożywił dinozaury. I to
tak, że nawet dziś, po 28 latach wyglądają one niezwykle
realistycznie!
W jednej ze scen małoletnia aktorka grająca postać
Lex (w tej roli Ariana Richards) wpada do głębokiego szybu
wentylacyjnego, w ostatnim momencie ratując się przed bolesnym
upadkiem. Sekwencja ta została nagrana z udziałem profesjonalnej
kaskaderki, a specjaliści z Industrial Light and Magic nałożyli na
jej oblicze twarz Ariany. Fachowcy zadbali o to, aby dzięki
odpowiedniemu światłu oraz krótkiemu czasowi, w którym widzimy
cyfrowo wkomponowane lico aktorki (
a jest to zaledwie 12 klatek!),
efekt zabiegu był możliwie najbardziej realistyczny.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą