Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Niefortunne przejęzyczenie, szybki numerek w miejscu publicznym i inne anonimowe opowieści

63 383  
305   90  
Dziś przeczytacie m.in. o kłopotach z pamięcią i próbie zarejestrowania się do lekarza, o liście do Świętego Mikołaja i prezencie dla brata, dowiecie się też za kim naprawdę tęskni mama i dlaczego lepiej nie odrabiać zadań za dzieci.

#1.

Kilka lat temu dopadło mnie (jak podejrzewałam) zapalenie gardła.
Wiedząc, jak w moim przypadku kończą się takie historie (bez antybiotyku ani rusz), postanowiłam zarejestrować się do lekarza. Niby nic nadzwyczajnego...
Dzwonię więc, w słuchawce słyszę panią z rejestracji i nawiązuje się rozmowa:
- Dzień dobry, chciałabym zarejestrować się na wizytę do doktor Jeleń.
Chwila ciszy, po czym słyszę:
- Przykro mi, ale nie ma u nas takiej lekarki.
Po momencie namysłu odpowiadam:
- Aaaa faktycznie, coś mi się pomyliło, przepraszam, oczywiście chodziło mi o doktor Łoś.
Znowu cisza, pani odpowiada:
- W tej przychodni także doktor o takim nazwisku nie przyjmuje.
Ja już wyraźnie zdesperowana, bo przecież dokładnie wiem, do której przychodni należę... aż tu nagle z lekkim rozbawieniem w głosie miła kobieta pyta:
- Może chodzi pani o doktor Sarnę? Taka faktycznie u nas pracuje...

Oczywiście chodziło mi właśnie o nią, nie wiem, co miałam w głowie... jeszcze chwila i wymieniłabym wszystkie zwierzęta leśne. To uczucie, kiedy musiałam udać się do rejestracji potwierdzić przybycie na wizytę - bezcenne.


#2.

Dokładnie w chwili, gdy piszę te słowa, naprzeciwko mojego domu, dosłownie pod oknem mojego pokoju stoi samochód, w którym jakaś pani oralnie zadowala kierowcę. W biały dzień, na osiedlu domków jednorodzinnych. Jak gdyby nigdy nic.
Naszła mnie taka refleksja – nie byłem tak blisko seksu od dobrych trzech lat!

#3.

Parę lat temu, gdy byłem jeszcze małym brzdącem chodzącym do bodajże drugiej klasy podstawówki, zbliżały się święta, więc pani wychowawczyni zadała nam zadanie - napisać list do Świętego Mikołaja dla siebie i swoich bliskich. No to zaczęło się standardowo: dla siebie chcę lego, lalkę, dla taty nowy samochód, dla mamy lokówkę itp. Napisałem podobnie, nie pomijając w tym mojego starszego brata, pasjonata elektroniki i informatyki, czytającego co miesiąc nowe wydanie gazety, która nazywała się Chip. Nie wiedziałem jak się to pisze, więc poszedłem na kompromis. A napisałem tak: "[...] A dla mojego brata wszystkie Cipy 2013".
Sprawa nie obeszła się bez dyrektora, ale na szczęście szybko się wszystko wyjaśniło.

P.S. Do dziś wspominam minę wychowawczyni.

#4.

Dziś zdałam sobie sprawę, że moja mama nie uroniła nawet jednej łzy, gdy wyprowadzałam się z rodzinnego domu do nowo wynajętego przeze mnie mieszkania. Szczerze i wylewnie poryczała się dopiero wczoraj, gdy przyjechałam zabrać mojego kota...


#5.

Robiłam dziś porządki w szafie i w ręce mi wpadła teczka z rysunkami mojego dziecka, a jeden z nich przypomniał mi pewną historię.

Syn chodził do podstawówki uznawanej za jedną z lepszych szkół w mieście - dzieciaki wygrywały konkursy, olimpiady, zawody sportowe itp. Modne wśród lekarzy czy prawników, ogólnie elity miasteczka, stało się umieszczenie swego dziecka właśnie w tej szkole. Doprowadziło to do chorego wyścigu między dzieciakami, do przesadnej rywalizacji. Już w najmłodszych klasach nieważne było koleżeństwo, ważne było by dostać piątkę i być najlepszym. O ile poziom wiedzy dzieci był możliwy do zbadania i niepodważalny, to na plastyce i zajęciach technicznych działy się cuda... Jeśli dzieci miały zrobić makietę domu, to niektóre makiety wyglądały, jakby wyszły spod ręki architekta, a obrazy i portrety śmiało można by wieszać na ścianach muzeów. Piątki się sypały na prawo i lewo, prawie wszystkie dzieciaki miały same bardzo dobre oceny. Prawie, bo mój syn malował swoje prace samodzielnie, a że talent, a raczej jego brak, odziedziczył po mnie, to wysokich ocen nie dostawał, wręcz przeciwnie.

Tak się złożyło, że syn trochę chorował i całkiem zapomniał o namalowaniu obowiązkowej pracy na jakiś konkurs. Przypomniało mu się, gdy już zasypiał w łóżku, wpadł z płaczem do mojego pokoju i wykrztusił, że pracę trzeba zrobić, bo inaczej będzie jedynka. Co było robić, postanowiłam ten jeden jedyny raz syna ratować i sama złapałam za pędzel. Siedziałam ze dwie godziny, skończyłam w nocy, ale dzieło wyglądało całkiem nieźle, więc ze spokojnym sumieniem poszłam spać. Rano syn wziął malunek i poszedł do szkoły, pani na plastyce prace zebrała, jedynki młody uniknął, sprawa zakończona. Prawie...

Okazało się, że rodzice jak zwykle się wykazali i dzieciaki poprzynosiły arcydzieła malarskie, ale miarka się przebrała. Szkolna komisja konkursowa stwierdziła, że na pierwszy rzut oka widać, że prace są niesamodzielne, że nie zostały wykonane przez uczniów, tylko przez rodziców, a że celem nauki ma być zdobycie odpowiednich umiejętności przez uczniów, to wszystkie te piękne prace zostały odrzucone. Wszystkie prócz jednej - pracy mego syna. Komisja stwierdziła, że mimo ewidentnego braku talentu autora widać, że praca jest samodzielna, dlatego jako jedyny będzie reprezentował szkołę w konkursie...

Ani syn, ani ja nigdy nie wyjawiliśmy prawdy - mnie było wstyd, a syn chciał utrzeć nosa kolegom, więc trzymał język za zębami, choć do dziś, już jako młody dorosły człowiek, ze śmiechem wypomina moje umiejętności plastyczne.

#6.

Sytuacja tragiczno-śmieszna.
Mój znajomy, załóżmy Andrzej, był po wypadku. Skoczył na główkę do wody i nie mógł ruszać nogami, lecz była to kwestia kilku lat rehabilitacji i Andrzej znów mógłby chodzić, nie tak sprawnie jak przed wypadkiem, ale prawie tak samo.

Siedzieliśmy u niego i graliśmy w jakąś grę (było to może dwa tygodnie od wypadku), przychodzi jego mama i mówi:
- Andrzej, idź spać, bo jutro nie wstaniesz.

Pierwszy raz od wypadku widziałem, żeby Andrzej był taki uchachany.

#7.

Kilka lat starałam się z narzeczonym o dziecko. W końcu zaszłam w ciążę. Okazało się, że nasze upragnione dziecko ma wadę letalną, zespół Downa z ciężką wadą serduszka. Był tak zniekształcony, że prawdopodobnie zmarłby kilka godzin po porodzie, jeżeli udałoby się w ogóle donosić tę ciążę.
Cała rodzina wiedziała, że jestem w ciąży. Cała rodzina cieszyła się z wieści, że w końcu zostanę mamą.
Po kilkunastogodzinnych rozmowach z narzeczonym zdecydowaliśmy się na aborcję. Tego co się działo w gabinecie, nie zapomnę chyba do końca życia. Jako że płód był już bądź co bądź duży (26 tydzień), podali mi jakieś leki rozkurczowe, podpięli pod kroplówkę i kazali mi leżeć i czekać. Po kilkunastu godzinach urodziłam syna. Nie chciałam nawet na niego patrzeć, kazałam go zabrać pielęgniarkom ode mnie. Nie nadałam mu imienia, nie zrobiłam mu pochówku, dalszym znajomym i większości rodziny powiedziałam, że poroniłam. Tylko dwie osoby wiedziały o tym, że usunęłam ciążę i oczywiście było gadane, że po co, a co jakby się urodziło zdrowe? Otóż nie mogło się urodzić zdrowe, byłam konsultowana z kilkunastoma ginekologami.

W tamtym roku w końcu zaszłam w upragnioną ciążę i urodziłam piękną, zdrową córeczkę. Chcemy mieć z narzeczonym jeszcze przynajmniej jedno dziecko, jednak po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego najzwyczajniej w świecie boimy się następnej ciąży. Boimy się tego, że dziecko może być tak samo uszkodzone jak tamto albo jeszcze gorzej.

#8.

Ludzie śmieją się ze mnie ze względu na mój tatuaż - znajduje się na przedramieniu i widnieją tam dwie "zniekształcone ręce" i imię Franek.
Nigdy go nie ukrywałam, wręcz przeciwnie. W szkole byłam wytykana palcami, pytali mnie, czy robiłam go po pijaku, a nawet trafiłam na stronę typu "najbardziej nieudolne tatuaże". W miejscach publicznych ludzie pytali, jak mogłam to zrobić, przecież zostanie mi na całe życie, a z tym "chłopakiem i tak się rozejdę".


Kiedy miałam 4 lata, śmierć przeleciała mi przed oczami. Pokój, w którym spałam, zapalił się. Na całe szczęście zjawił się mój bohater, który wyniósł mnie z płonącego pomieszczenia. Na nieszczęście poważnie poparzył sobie dłonie. Stracił trzy palce i nie mógł już dalej grać w siatkówkę - co było jego pasją. Mój bohater sprawował nade mną opiekę, troszczył się jak ojciec - którego nie miałam, pomagał odrabiać lekcje, chodził na wywiadówki, pomagał, pocieszał. Mimo okropnych obrażeń jakich doznał, by mnie uratować, nie załamał się, wiecznie był uśmiechnięty i zawsze powtarzał, że "są rzeczy ważne i ważniejsze".

Rok temu mój wzór do naśladowania zmarł.
Franek, mój ukochany braciszku, okropnie za Tobą tęsknię...
17

Oglądany: 63383x | Komentarzy: 90 | Okejek: 305 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

19.04

18.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało