Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

12 minut strachu, czyli gdy lód jednak jest cienki

34 028  
216   24  
17 stycznia 2021 roku przeżyłem dwanaście minut strachu. Mniej więcej - tak mi wyszło z obliczeń „w głowie”, które mogą być niedokładne, ale są, o tyle o ile, poparte czasem zgłoszenia i tym podobnymi. Więc przyjmuję, że było to 12 minut. Choć czasami wydawało mi się, że dwanaście godzin. Ale kluczowym elementem pierwszego zdania pozostaje „przeżyłem”.


Niedziela, czas, aby odpocząć, spędzić rodzinnie dzień. Mamy pandemię, więc gdzie spędzić spokojnie i bezpiecznie czas? Może pojedziemy na spacer do lasu? Dokładnie tak zrobiliśmy. Pochodziliśmy sobie po lesie, oddychaliśmy świeżym powietrzem, było bardzo miło, a dodatkowo był to dla mnie rodzaj treningu - szybki chód w śniegu, czemu nie...

Było tak cudownie, że doszliśmy do pewnego wniosku - ogrzejemy się trochę w samochodzie, po czym pójdziemy na drugi spacer, bo niby czemu nie? Przed wyjazdem zastanawialiśmy się, czy jechać do lasu, czy nad jezioro. Wobec tego, pomyślałem, po co mamy stać i się grzać, możemy jechać nad jezioro. W międzyczasie się ogrzejemy. Pojechaliśmy na plażę gminną do Pierkunowa.

Pojechaliśmy najpierw na dziką plażę, ale oddzielało nas od niej pole, trzeba było iść przez śnieg, a prawdę mówiąc nie chciało mi się. Zawróciłem i pojechaliśmy na plażę gminną, gdzie parking od jeziora dzieli zaledwie kilkanaście metrów. Na upartego dałoby się wjechać samochodem na lód, co nawet, żartobliwie, zasugerowałem.

To było pierwsze wejście na lód mojej żony. Wcześniej jakoś nie było okazji, a może nie była taka głupia jak ja. Ale przecież wcześniej wchodziłem tyle razy... Kiedy szliśmy, lód wydawał swoje zwyczajne odgłosy. Żona się lekko niepokoiła, ale uspakajałem ją tym, że lód zawsze wydaje odgłosy, nawet jak nikt po nim nie chodzi. Ścierają się różne kawałki, każdy kto był na lodzie to słyszał. Zresztą nie było się czym niepokoić, Kisajno jest bardzo płytkie w tym miejscu, co łatwo zobaczyć na zdjęciach na mapach Google. Ludzie daleko od brzegu stoją w wodzie po kolana. Doskonale o tym wiedziałem. Poza tym było sporo śladów na lodzie, nawet jakby jakiegoś pojazdu, co w ogóle utwierdzało mnie w przekonaniu, że lód jest mocny i gruby. No i ta temperatura, kilkanaście stopni poniżej zera. Tyle, że dopiero od dwóch dni... Po drodze żona znalazła jeszcze dwa wiosła. Plastikowe pióro, aluminiowy chwyt, bardzo fajne. Wzięła je ze sobą.

Przeszliśmy już spory kawałek, żona czuła się coraz mniej pewnie. Sięgnąłem do telefonu, aby zrobić nam zdjęcie. Zrobiliśmy zdjęcie, wysłałem je mamie i jakoś tak odruchowo przeszedłem jeszcze kilka kroków. Żona została te parę metrów i zasugerowała, że nie czuje się pewnie i już chce wracać. Odpowiedziałem, że jasne. Obróciłem się i w tym momencie poczułem, że straciłem jakiekolwiek oparcie pod nogami. Lód pękł z głośnym trzaskiem, którego nawet nie zarejestrowałem - żona mi o tym opowiedziała i natychmiast wysunął mi się spod stóp. Ułamek sekundy później zanurzyłem się w wodę. Wpadając, udało mi się odruchowo rozpostrzeć ręce jak najszerzej, na boki. To mnie uchroniło przed zanurzeniem się razem z głową, być może odsunięciem się od pęknięcia. Co by było, gdybym wynurzając się uderzył głową w lód, a nie w szczelinę? Wolę o tym nie myśleć.

Żona chciała do mnie podbiec i podać mi jedno z wioseł, aby spróbować mnie wyciągnąć. Stanowczo poprosiłem o to, aby odeszła od szczeliny jak najdalej. Powiedziałem, aby wezwała służby ratownicze. W strachu o mnie, w nerwach, zapytała na jaki numer ma dzwonić. "112, kochanie, 112" odpowiedziałem, a ona jednocześnie zapytała "112?!". Zadzwoniła, przyjęto zgłoszenie. Cały czas starałem się zachować zimną krew (o co, dosłownie, było bardzo łatwo) i nie wpaść w panikę. Przypomniałem sobie wszystkie metody skutecznego wychodzenia ze szczeliny.

Pierwsze, czego spróbowałem, to zorientować się, jak w tym miejscu jest głęboko. Przecież to jezioro jest takie płytkie przy brzegu... Ale okazuje się, że jak się brodzi po kolana w wodzie, to czas się dłuży i idzie się wolniej. Jak się idzie po lodzie, jakoś szybciej droga mija. Zanurzyłem się po szyję, nie chcąc zmoczyć głowy i czapki, które ciągle pozostawały suche. Wyciągnąłem stopy jak najbardziej w dół i nie poczułem nic. Woda. Nie wiem, ile mnie dzieliło od dna. Czy dwa metry, czy może dwa centymetry. Ta droga, by wykorzystać dno do odbicia się, pozostała jednak niedostępna.

Co robić? Próbowałem prawą rękę razem z łokciem zarzucić na lód, jednocześnie pomagając sobie lewą ręką. Prawą nogę wyciągnąłem z wody (jak to dobrze być rozciągniętym!), również zarzuciłem na lód i spróbowałem się po prostu wyturlać ze szczeliny z powrotem na lód. Niestety, kiedy tylko nacisnąłem ręką i nogą, lód złamał się.


Wiedziałem, że lód jest słaby, ponownie kazałem żonie odsunąć się dalej, ciągle się o nią bałem. Spróbowałem rękoma rozbić lód, wychodząc z założenia, że skoro jest słaby, to może wyrąbię sobie drogę na tyle, że poczuję dno pod nogami. Nic z tego. O ile pod moim ciężarem złamał się bez najmniejszego problemu, o tyle pod uderzeniami ustąpić nie chciał.

Podjąłem kolejną próbę wyturlania się. Tym razem się udało! Obróciłem się na bok, na plecy, już leżąc na lodzie... w tym momencie lód pode mną trzasnął i z powrotem wylądowałem w wodzie. To był moment, kiedy zanurzyłem się z głową, ale bez żadnego impetu, więc nie było mowy o tym, aby wpaść znowu pod lód, całe szczęście. Podjąłem jeszcze kilka prób wyturlania się, ale żadna nie skończyła się powodzeniem. Ot, w momencie podciągania się lód się kruszył i tyle.

Co z innymi metodami? Znałem ich kilka, jednak każda z nich wymagała podjęcia jeszcze większego wysiłku, jeszcze większego wydatku energetycznego. Ale minuty mijały, a człowiek w wodzie o temperaturze 4 stopni jest w stanie przeżyć godzinę. Gdyby nie to, że pomoc była w drodze, spróbowałbym. Ale wiedząc, że jadą służby ratunkowe, nie chciałem ponosić tego wydatku energetycznego, potrzebowałem energii na ogrzewanie się.

Kiedy organizm popada w hipotermię, "wyłącza", a w zasadzie znacząco zmniejsza krążenie krwi w najmniej potrzebnych elementach ciała, zaczynając od kończyn. W związku z tym, skupiłem się na ciągłym poruszaniu nogami i palcami w butach. Cudem mi te buty nie spadły. Od czasu do czasu próbowałem kruszyć lód, posuwać się, choćby nieznacznie, w kierunku brzegu. I sprawdzałem, czy nie sięgnę dna, ale to się nie udało.

W międzyczasie, na brzegu, przy drodze, zbierało się coraz więcej ludzi. Trzech panów podjęło próbę pomocy. Jeden rzucił linkę holowniczą, ale okazała się o wiele za krótka. Spróbowali połączyć dwie linki holownicze i kable do rozruchu akumulatora. Bardzo doceniam ich próby i wysiłki, naprawdę - jesteście wielcy, bardzo Wam dziękuję. Choć siedząc w tym przeręblu, starałem się raczej ich przekonać, aby nie podchodzili za blisko. Wystarczy, że sam tam siedziałem, jakoś nie brakowało mi towarzystwa.

Miałem też pierwszą chwilę świadomego strachu. Nie pozwoliłem jej się rozwinąć, ale przyszła. Poczułem jak zimno, mróz, wychodzi mi na obojczyk, który nie był w wodzie. Pomyślałem, że chyba naprawdę jest zimno, choć tak poza tym, nie odczuwałem tego zbytnio.

Wtedy usłyszałem syreny jadących pojazdów ratowniczych. Wtedy, co może dziwne, czas zaczął jeszcze bardziej mi się dłużyć. Wiem, że służby miały do przejechania wiele kilometrów, zaśnieżoną, miejscami oblodzoną drogą. Zrobili świetną robotę - przyjechali szybko i sprawnie. Mnie jednak dłużyło się to wówczas niemiłosiernie.


Patrzyłem na brzeg, na który podjechał pierwszy wóz straży pożarnej. Potem się dowiedziałem, że żona od razu poinformowała strażaków, że moja masa ciała nie należy do przeciętnych, a raczej jest dosyć spora. Strażacy zmienili liny przy drabinie na mocniejsze, a ja patrzyłem i zastanawiałem się "co tak długo?!". Przepraszam, panowie, byliście szybko i byliście bardzo sprawni. Jednak gdy siedzi się w zimnej wodzie, to czas zwalnia.

Wtedy pojawiła się druga chwila uświadomionego strachu. Pomyślałem, że z zimna mam już omamy wzrokowe. Kiedy patrzyłem jednym okiem, wóz straży pożarnej wyglądał normalnie, był czerwony. A kiedy drugim, robił się zielony. Tragedia, nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Ale wiedziałem, że pomoc jest tuż.

Strażacy sprawnie zgonili z lodu panów, którzy próbowali mi pomóc, wysłuchawszy wcześniej od nich informacji, gdzie jest szczelina, dokąd sięga pewny lód. Wtedy i ja już to wiedziałem. Strażacy podeszli dosyć blisko i położyli drabinę na lodzie. Zapytali, czy jestem w stanie ją złapać. Wtedy złapałbym rozżarzony do czerwoności pogrzebacz, więc ochoczo przytaknąłem. Chwyciłem jedną ręką za szczebel, drugą nie trafiłem za pierwszym razem. Ale po chwili już ją pewnie trzymałem. Starałem się, machając nogami, przyjąć pozycję jak najbardziej horyzontalną, aby maksymalnie ułatwić wyciąganie. Strażacy szarpnęli sznury, drabina pociągnęła mnie i, na szczęście, udało mi się ją utrzymać. Po chwili drabina sunęła po lodzie, a ja za nią. Byłem uratowany.
7

Oglądany: 34028x | Komentarzy: 24 | Okejek: 216 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

24.04

23.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało