Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Klienci sektora VIP. Dziurawe skarpetki, instaksiężniczka i gów***na historia

72 029  
438   31  
W podzięce za pozytywny odbiór pierwszego artykułu, zasiadłem do pisania, by podzielić się z wami kolejnymi historiami. O mojej pracy dowiesz się więcej z poprzedniego artykułu.

Tak, wiem, poprzedni wstęp był zdecydowanie za długi, ale był to zabieg celowy, by zarysować tło i pomóc zrozumieć czytelnikom, w jakiej rzeczywistości powstały moje wspomnienia.

Dziś dla odmiany przechodzę od razu do meritum. Wspominaliście w komentarzach, że najbardziej waszym gustom odpowiadają historie związane bezpośrednio z klientami.
Skoro bohaterką ostatniej była pani z lokum socjalnego, dziś zabiorę was na drugi koniec skali, do sektora klientów VIP.

Oficjalnie żadna firma nie prowadzi rankingu klientów i nie istnieje coś takiego, jak powyższa kategoria. Nazywamy ich tak głównie dlatego, że, jak nietrudno się domyśleć, są to osoby z grona tych, co to wyżej sr**ą, niż du*ę mają, lub - jak kto woli - "płacę, to wymagam".
Fakt: są to często osoby zamożne i na określonej pozycji społecznej drabinki, ale ich mniemanie o własnej egzystencji przekracza niekiedy klasyczne pojęcie narcyzmu i megalomanii.

Pozwólcie, że dopuszczę się dla was całkowicie subiektywnej próby klasyfikacji tych jakże ciekawych bytów, dzieląc je na konkretne typy.

#1. Typ numer jeden: Spotkamy się w sądzie!

Ten rodzaj klientów to ludzie, którzy naoglądali się zbyt dużo amerykańskich seriali i wydaje im się, że żyjąc w Europie, mogą pozwać firmę z byle powodu, za byle przewinienie, zarabiając przy tym na grubych odszkodowaniach.

Był sobie pewien pan, na oko w wieku zbliżonym do tego kryzysowego, gdzie wypada już przefarbować włosy i kupić motor. Sportowe auto ze znaczkiem M na tylnej klapie, nowa życiowa partnerka (na oko dwukrotnie młodsza). Pan uważał się za człowieka sukcesu i nie omieszkał ostentacyjnie okazywać tego wszystkim szarym żuczkom. Pracował bodajże w ubezpieczeniach, ale jego majętność nie wzięła się wprost z profitów branży, a... z wygranych sporów sądowych.

Otóż pan wymyślił całkiem niecny plan na życie. Wiedząc, że jakość budownictwa na Wyspach stoi na co najmniej dyskusyjnym poziomie, postanowił wyedukować się w zakresie norm i przepisów budowlanych. Sprzedał mieszkanie w dobrej lokalizacji, starczyło na wkład własny do hipoteki na mały dom gdzieś na zadupiu oraz tzw. "lepsze wyposażenie domu", co miało znaczenie w dalszej części historii.


Lepsze wyposażenie to oczywiście wykończenie domu za dopłatą, ponad standardowego "golasa", czyli płytki wszędzie, lepsza kuchnia, droższe wykładziny, chromowane gniazdka i włączniki świateł, szafy w zabudowie, większe kabiny prysznicowe itp. (było tego więcej). Wartość ulepszeń przekroczyła 30 000 funtów i był to zabieg celowy.

Po odebraniu kluczy wynajął certyfikowanych rzeczoznawców (snagging inspector), których celem była ocena stanu nieruchomości pod kątem standardów budowlanych. Panowie ci znaleźli szereg uchybień, ale nic poważnego. Głównie pierdoły estetyczne, czyli jakieś nierówności i niedociągnięcia przy wykończeniu (co perfekcjonistę doprowadziłoby do szału, ale przeciętnego Brytyjczyka zwykle nie rusza - ot, taka filozofia życiowa fachowców w stylu „przyzwyczają się i będzie”).

Dodam na marginesie, że brytyjskie normy dopuszczają aż 4 mm nierówności na każdy metr długości powierzchni, co przy 6-metrowym pokoju pozwala na legalną fuszerkę rzędu 24 mm różnicy poziomów!
Chcących zgłębić temat odsyłam do branżowego artykułu na blogu (minimalny angielski wymagany).

Klient najpierw polubownie próbował załatwić sprawę, naciskając na jakiś "rabat usterkowy", a kiedy zobaczył środkowy palec dewelopera, poszedł na całego i w batalii sądowej wygrał równowartość ulepszeń, czyli odzyskał w ten sposób 30 000, które wydał na dodatki.
Od tego momentu niedociągnięcia przestały mu przeszkadzać. Przeciętny Kowalski (a raczej Smith) wydałby te pieniadze na nowe auto albo wypasione wakacje. Pan jednak poczuł krew i jeszcze w tym samym roku zostawił swój dom w rozliczenie, kupując nowszy i większy kilka ulic dalej. W końcu wygrał na loterii życia kasę na wkład własny do nowej hipoteki.
Tutaj historia mogłaby się skończyć, ale... Powtórzył cały schemat jeszcze dwukrotnie, za każdym razem naciągając na odszkodowanie (w mniejszym lub większym stopniu) kolejnego dewelopera.

Kiedy trafił na naszą firmę, miał już odłożoną sporą kwotę na "dodatki" i właśnie wprowadzał się do swojego czwartego domu na przestrzeni 6 lat.
Wartość ulepszeń tym razem wyniosła 50 000 funtów, a dom kosztował prawie pół miliona.
Oczywiście nie trwało to długo, zanim spróbował swojej taktyki. Jednak deweloperzy to raczej rynek znajomości, a wieść o gościu się szybko rozeszła, więc spotkało go niezłe zaskoczenie, kiedy firma za każdym razem w odpowiedzi na jego reklamacje, z uporem maniaka i bez zwłoki starała się usterki usunąć.

I tak dwukrotnie zrywano całą podłogę z kafelków na parterze, bo panu nie podobał się kolor fugi (inny niż w plastikowych szablonach wyboru klienta).
Cały dom odmalowano wewnętrznie od podstaw, bo klient nie był zadowolony z jakości farb.
Wymieniono wannę i kafelki wokół, bo pani partnerce nie odpowiadał odcień (sama wybierała, a potem upierała się, że wybór był inny). Wymieniono blaty w kuchni i cały dywan na schodach.
Wszystko to w czasie, kiedy klient akurat się wprowadzał i żył jeszcze na kartonach.

Jego pierwszy miesiąc to codzienne wizyty fachowców wszelkiej maści. Rozpakował się do własnych szaf dopiero kiedy jego nowy dom przestał przypominać plac budowy.
Cały ten burdel deweloper zafundował mu zgodnie z prawem, w ramach gwarancyjnego usuwania usterek, tłumacząc terminami dostępności fachowców (coś w stylu "teraz albo nigdy"). Pan robił się czerwony na twarzy, z każdym dniem coraz bardziej obserwując postęp napraw. Deweloper nie dał mu bowiem powodów do wejścia na drogę sądową.

Po zakończonych pracach pan i tak wyraził swoje niezadowolenie z jakości usług, strasząc kolejną eskalacją konfliktu w starym stylu. Na jego wyraźne żądanie mediacji poprzez ludzi w togach, jeden z dyrektorów handlowych pofatygował się do niego osobiście z czekiem opiewającym na równowartość domu i kosztów ulepszeń.
Rozmowa przebiegła mniej więcej tak:
Szanowny panie kliencie, jak pan bardzo chcesz, zapraszam do sporu sądowego, zrobiliśmy wszystko zgodnie z zapisami gwarancyjnymi, mamy jednych z najlepszych prawników, zobaczymy, kto ma głębsze kieszenie. Alternatywnie możemy dom wykupić za wartość rynkową, nie będę chamem, dam panu miesiąc na opuszczenie nieruchomości, licząc od daty notarialnego przeniesienia własności.

Nie znam finału tych "negocjacji", wiem tylko, że kiedy po jakimś czasie pojechałem na ten adres po raz kolejny dokonać finalnych poprawek, pan już tam nie mieszkał. Zszedł na zawał we śnie.
Partnerka, mogąca być teoretycznie jego córką, wydawała się wyraźnie spokojniejsza i na pewno nie przechodziła żałoby. Wygadała się wtedy, że poczuła się wreszcie wolna, bo pan był z tych, co to lubią wypić, a potem uderzyć.
Cóż, ktoś powie: karma. Ja powiem: tak lubił sądy, aż w końcu trafił pod ten ostateczny.

#2. Typ numer dwa: Jestem bardzo ważnym managerem i znam wysoko postawionych ludzi

Pan VIP od nie wiadomo czego. Niby finansista z londyńskiego City, obracający się wśród politycznych elit. W mojej obecności beształ podwładnych przez telefon, używając słów powszechnie uznawanych za niegodne elit. Przy okazji z jego ust padały milionowe sumy.
Wędrował przy tym nerwowo z kąta w kąt w dziurawych skarpetkach.

Moja praca tego dnia polegała na odmalowaniu wszystkich parapetów, ponieważ klient znalazł na nich rysy. Całkiem prawdopodobne, że sam je zrobił, targając meble do wszystkich pomieszczeń, lub zostały uszkodzone przez ekipę sprzątającą (na formularzu odbioru kluczy nie było zgłoszeń o uszkodzeniach).
W takich wypadkach, gdzie trudno zwalić winę na konkretną osobę, odpuszczamy spory i dla świętego spokoju w ramach "gestu dobrej woli" malujemy ponownie, wiedząc, że taki klient i tak będzie męczył cztery litery, by pokazać swoją wyższość.

Pan został poinformowany o tym, że zostanie użyta farba olejna, która schnie około 12 godzin i daleka jest od aromatu Chanel No 5. Poprosiłem też o tymczasowe odizolowanie zwierzyńca w liczbie dwóch kotów i starego labradora, aby się futrzaki nie przykleiły do świeżej farby.
Klient przytaknął ze zrozumieniem, choć nie omieszkał dodać, że jemu nie trzeba takich oczywistości tłumaczyć, bo chociaż na takiego nie wygląda, to na remontach się trochę zna. Poza tym to on jest ważnym managerem w City i zna ludzi z otoczenia premiera, więc jak mu dobrze odmaluję, to może mnie poleci (pomyślałem sobie: "tak, jasne, już widzę siebie oczami wyobraźni z wałkiem w ręku wokół okien parlamentu, dzięki za cynk, królu złoty, kierowniku, jam nie godzien twych skarpet cerować").
Po czym strzelił focha w stylu urażonej księżniczki i oznajmił, że zabiera dzieciaki do McDonalds, przecież nie będą wdychać takiego smrodu.


Nasz klient, nasz pan - ucieszyłem się, że taki fachowiec od remontów nie będzie mi patrzył na ręce, komentując każdy krok.
Wróciłem na ten sam adres następnego dnia, mając jeszcze do wyregulowania zawiasy drzwi frontowych. Moim oczom ukazał się... las krzyży. Nie no, bez przesady, choć wrażenia podobne.
Na każdym z jedenastu parapetów widniała sierść i odciski kocich łap. W dwóch sypialniach, w tym w sypialni fachowca od remontów, ktoś opuścił na noc żaluzje do samego parapetu, zatapiając ich krawędzie w mokrej farbie.

Nasze spojrzenia się skrzyżowały, pan klient nie był już taki pewny siebie, jak poprzedniego dnia. Można by rzec, unikał nawet powodów do konwersacji. Czyżby zabrakło pewności siebie, a może dziur w skarpetach?
Pozostało mi opuścić przybytek w eskorcie przyjaznego psiaka, machającego radośnie na pożegnanie ogonem pokrytym zaschniętą farbą olejną.
Pan wracał jeszcze do nas setki razy, za każdym razem zgłaszając jakieś nieistotne pierdoły. Jednak od pamiętnej akcji ze zwierzyńcem starałem się oddawać klienta pod skrzydła kolegów po fachu, unikając ponownych wizyt osobiście. Do czasu. Pisząc ten fragment, otrzymałem maila z kartą napraw na ten sam adres. Czyżby wszyscy inni mieli już pana dosyć i kołowrotek frajerlotka zatoczył krąg, zatrzymując się na moim nazwisku?
Roboty na 4 dni, może będzie z tego materiał na kolejną historię.

#3. Typ numer trzy: Wirtualni celebryci

Pokolenie millenialsów, bananowe dzieci dobrze ustawionych rodziców. No ogół to właśnie tatuś lub mamusia sponsorują lokum lub chociaż wkład własny.
Tego typu ludzie już od progu manifestują swoją wyższość wobec niegodnych szarych obywateli, nieposiadających tysięcy followersów.
Swoją mową ciała sugerują obrzydzenie faktem, że ktoś, kto nie ma miliona subskrypcji, ośmiela się wkroczyć w ich progi. Nie oferują szklanki wody w upalny dzień, dając do zrozumienia: "no skoro już tu jesteś, to byle szybko i bez kurzu i hałasu, bo mój Pimpuś ratlerek się zestresuje".

Wśród całej masy nijakich, skrojonych pod szablon dzieci neostrady, na wyróżnienie zasługuje pewna pani. Vlogerka kosmetyczno-modowa. Na Instagramie bogini zjawiskowa, wyszpachlowana starannie wieloma warstwami specyfików, w życiu prywatnym... no cóż, co tu dużo pisać. Nie mnie oceniać walory zewnętrzne, choć mam wrażenie, że pani poszła po taniości, poprawiając urodę prawdopodobnie w którymś z krajów azjatyckich.
Krótko mówiąc, odniosłem wrażenie, że mój silikon łazienkowy zrobiłby lepszą robotę tu i ówdzie, a odkurzacz przemysłowy, przyłożony do ust na 10 min, też sprawdziłby się lepiej niż efekt końcowy ulepszeń twarzoczaszki.


O ile zdjęcia online (poszukałem z ciekawości dla kolegi) przedstawiały panią w nieskazitelnie czystych pomieszczeniach z nienagannym ubiorem i fryzurą, tak rzeczywistość pachniała psią kupą w randomowych miejscach na podłodze. Owa podłoga kleiła się jakby rozlaną coca-colę ktoś zasypał paczką cukru, a cały dom wyglądał niczym wnętrza seriali kryminalnych, ukazujące domostwo świeżo po demolce włamywaczy. Śmiem nawet wysnuć teorię, że obsługa pralki przerastała zdolności mentalne lokatorki przybytku, ponieważ całe urządzenie zostało dosłownie zasypane stertą brudnych ubrań, a pralka zdawała się mieć jeszcze folię ochronną w miejscach, z których należy ją usunąć przed pierwszym użyciem.
W kuchni standardowo wieża brudnych garów, z zaschniętym sosem i wykwitami rodem z laboratorium mikrobiologi.
Na szczęście nie musiałem osobiście wchodzić do każdego z pomieszczeń, choć jako ostatniego elementu układanki brakowało już tylko jednego z pokojów zawalonego po sufit śmieciami, jak w przypadku osób cierpiących na chorobliwe zbieractwo. Oddając jednak honor gospodyni: robactwa w zakamarkach nie stwierdzono.

Wezwanie dotyczyło zalanej podłogi w łazience. Od progu włączył mi się instynkt budowlanego Sherlocka. Widując już różne przypadki wycieków w przeszłości, odniosłem wrażenie, że tym razem wody na podłodze było wyjątkowo dużo. Mało tego, woda nie pachniała jak wyciek z kanalizacji i... była jeszcze ciepła. Nie było też śladów typowych dla długotrwałych mikrowycieków.
Czas na przesłuchanie. Pani przyciśnięta gradem pytań, oświetlona lumenami kryształowego lustra, wyjawiła, że kilka dni temu wzięła się za sprzątanie łazienki i od tamtej pory "leje się".

No cóż, czas przystąpić do czynności procesowych, sprawdzając po nitce do kłębka. Najpierw krany, bateria prysznicowa, uszczelnienia umywalki, silikon na krawędzi wanny (wanna z prysznicem i szklanym odsuwanym panelem). Nic, sucho. Ostatnia szansa, odpływy. Zdejmuję więc panel boczny wanny.
Okazało się, że pani instagramerka, wyjątkowo nie mając nic do roboty, postanowiła umyć łazienkę. Tak się w tych porządkach zapędziła, że umyła wannę od spodu, odkręcając syfon odpływu i myjąc rury... od środka! Oczywiście nie muszę dodawać, że nie potrafiła już tego złożyć do kupy. Naprawa gwarancyjna odrzucona. Powód: uszkodzenie z winy klienta. Kurtyna.

#4. Typ czwarty: Lordowie życia

Spoiler: nie będzie nic o kokainie.
Chyba najmniej szkodliwy typ segmentu VIP. Majętni emeryci, często pamiętający jeszcze przemówienia Winstona Churchilla. Ludzie, którzy swoich dóbr dorobili się w powojennej rzeczywistości, a majątek pomnożyli w czasach względnego prosperity tuż przed kryzysem lat 80., kiedy to pierwsze w życiu lokum można było nabyć za dzisiejszą cenę metra kwadratowego. Mocno oderwani od rzeczywistości, nierozumiejący nowoczesnej gospodarki, ale skorzy dawać młodszym "bezcenne" rady życiowe. Nierzadko byli pracownicy sektora publicznego na tłustych rządowych emeryturach.

Dla nich sama wizyta kogoś obcego w ich domu to już spora atrakcja, więc jak na pokolenie dziadków przystało, poczęstują herbatą, przyjdą pogadać na chwilę (czasem ta chwila trwa dwie godziny, kiedy staruszek próbuje streścić całą historię życia i wszystkich chorób). Generalnie z pozoru spokojni i mili ludzie, ale...potrafią mieć kosmiczne wymagania. W przeciwieństwie do młodego pokolenia, nie afiszują się swoją pozycją społeczną, bo już nie muszą, aczkolwiek bywa, że oczekują od rozmówcy odpowiednio podległej postawy, niczym w relacjach pan - sługa.
Na przestrzeni lat nie było ich wielu i raczej nie mam negatywnych wspomnień z nimi związanych, ale jest jedna para, która zasługuje na wzmiankę.

Pan postawnej postury, choć mocno już pomarszczony, wydawał się dosyć szorstki w relacjach, ale to tylko maska dla obcych. Prawdziwą twarz odkrył nieco później. Pani lekko wycofana, z manierami godnymi rodu królewskiego, dosyć szybko ulotniła się na zakupy, zostawiając mnie na pastwę męża.



Tego dnia moja praca polegała na usunięciu całej masy pierdół: od niedociągnięć malarzy po jakieś drobne poprawki szafek kuchennych (wszystkie mechanizmy szuflad i zawiasy drzwi zdążyły się rozluźnić i poobwieszać). Generalnie nudy.
Miałem już wychodzić, gdy jegomość wdał się w rozmowę. Zdążył opowiedzieć prawie całe życie. Cofnął się do czasów młodości i zaczął chwalić miłosnymi podbojami. Wyciągnął nawet z szuflady stare zdjęcia, na których niczym grecki bóg prężył muskuły przed wianuszkiem niewiast. Muszę przyznać, inne to były czasy i dziadek zapewne poużywał uroków młodości. Szybko pochwalił się, że niedługo wyjeżdża do uzdrowiska sam i ma w planach wyrwać jakieś sanatoryjne sikorki. Nie mnie oceniać, czy to konkretne zamiary, czy słowa puszczane na wiatr, bo pan w sędziwym już wieku. Prawdopodobnie z greckiego boga zostało już tylko małe przyrodzenie i niekoniecznie pomogłyby tu niebieskie pigułki (to nie moja dygresja, tylko cięta riposta żony, która akurat na ten moment rozmowy stanęła w drzwiach). Pan zdążył się tylko odgryźć celnym: "fura na wyjazd już nawoskowana" i tak oto rozmowa zeszła na tematy motoryzacyjne. Od aut jakoś tak poszło w stronę technologii i tutaj zaczyna się moment kulminacyjny.

Ej, młody! Jak już tu jesteś i się szybciej wyrobiłeś, nie chciałbyś nam pomóc w czymś? - zapytał tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Państwo kupili nowy telewizor wyposażony we wszystkie możliwe technologie, sprzedawca zapewniał, że to najnowszy model, który łączy w sobie bezprzewodowe rozwiązania, a tymczasem to pewnie jakiś chiński złom, bo w sklepie działał, a w domu to już się ani razu nie włączył.

W mgnieniu oka wywiązała się między małżonkami mała awantura. Krzyczeli na siebie, obwiniając nawzajem o kiepski zakup (najwyraźniej pani musiała się odgryźć za akcję z sikorkami). Ja stałem tam jak piąte koło u wozu, czekając, aż się uspokoją.
Gdy już trochę pary spuścili, udało mi się na spokojnie przejąć pałeczkę konwersacji, tłumacząc, na czym polega Wi-Fi i bluetooth, i że pewnie trzeba będzie skonfigurować srebrny ekran przy pierwszym uruchomieniu.
Pani z uporem maniaka naciskała przycisk power na obudowie, krzycząc, że i tak nic z tego, bo się nie włącza, a pan w tym czasie przytargał z garażu karton, żebym mógł im przełożyć zawartość instrukcji na bardziej zrozumiałe frazy.
W kartonie znalazłem oprócz zafoliowanego fabrycznie pilota i świeżych baterii także kabel zasilający.
Cóż, reszta popołudnia minęła na rozmowach przy herbatce i ciastkach i tłumaczeniu parze jak krowie na rowie, że choć ich nowy nabytek zdolny przesyłać dźwięk i obraz bezprzewodowo (oraz mimo wysiłków pana Tesli w zakresie przesyłu energii elektrycznej na odległość), nadal niestety potrzebuje kabla.

Pani mogła wreszcie odrobić zaległości w serialach, pan poprosił na boku o zakodowanie programów o sikorkach na najbardziej odległych kanałach, a ja dostałem na odchodne butelkę wina.
Przybyłem, zobaczyłem, podłączyłem.

Dzień uratowany.

#5. Typ piąty: ekstremalni dusigrosze (czyli obiecana historia z dwójką w tle - nie czytać w trakcie śniadania)


Ten typ występuje nie tylko w kategorii VIP, często mylony jest z Januszem oszczędności.
To w uproszczeniu majętni ludzie, których stać na większość luksusów, jednak mentalnie zakorzenieni w typowo stereotypowym szkockim skąpstwie znanym z dowcipów.

Bohaterem tej historii będzie pan lekarz, światowej sławy neurolog, imigrant z czarnego kontynentu, którego wymowy nazwiska nie podjąłbym się nawet pod wpływem.
Pan zgłosił usterkę polegającą na uporczywym zapachu wydostającym się prawdopodobnie z kanalizacji. Śmierdzieć zaczęło kilka tygodni temu i każdego dnia zapach był coraz bardziej nieznośny. Do wezwania wysłano mnie oraz dyżurnego hydraulika z uprawnieniami na grzebanie przy grubszych sprawach (czytaj zmianach w systemie kanalizacji prowadzącej z budynku do kolektora gdzieś na ulicy). Nasze podejrzenia padły początkowo na wadliwy odpowietrznik pionu kanalizacyjnego, który nie zawsze wyprowadzony jest ponad linię dachu i często w toaletach na parterze ma postać jednokierunkowego zaworu z gumową membraną, którego zadaniem jest wpuszczanie powietrza do kanalizacji każdorazowo gdy klient spuszcza wodę w toalecie, tak aby nie powstało podciśnienie blokujące przepływ. Zainteresowanych odsyłam do wujka Google po frazę "durgo valve".

Co ważne dla historii, hydraulik dotarł na miejsce 30 min wcześniej, ja utknąłem w korku na autostradzie. Na miejscu okazało się, że pan klient chciał przyoszczędzić na dodatkowych kosztach związanych z tzw. modyfikacjami domu i zamiast zapłacić deweloperowi za udogodnienia, zakupił dom w wersji "golas" i postanowił wynająć "lokalnych" fachowców z Rumunii do kafelkowania łazienki (wbrew deweleporskiemu zakazowi dokonywania samowolki w okresie gwarancyjnym), bo w końcu spacer po gołych płytach podłogowych świeżo po kąpieli to średnia przyjemność, zwłaszcza dla światowej klasy neurologa.

Chłopaki mu remont jako tako ogarnęli bez większej lipy estetycznej, ale... albo zabrakło budżetu dla hydraulika, albo sami nie połapali, że skoro podnieśli poziom podłogi w łazience o grubość maty, kleju i płytek, to również zmieniła się pozycja muszli klozetowej względem wlotu rury kanalizacyjnej umieszczonej na ścianie. Któryś z kowbojów budowlanki postanowił wcisnąć muszlę w odpływ na siłę, na sztukę - zgodnie z zasadą "będzie pani zadowolona" i zewnętrznie zamaskować fuszerkę białym silikonem na powierzchni ściany. Niestety gumowy pierścień uszczelniający wlot kanalizacji przestał częściowo spełniać swą rolę. Od tej pory za każdym spłukaniem toalety niewielka ilość ekskrementów przedostawała się niepostrzeżenie do pustki między podłogą łazienki a sufitem kuchni.

Przybyły na miejsce hydraulik stwierdził śmierdzący problem od progu, po czym błyskawicznie zlokalizował zalążek plamy naciekowej na suficie kuchennym, bezpośrednio ponad szafkami. Nie podejrzewając natury zabarwienia (zgubiła go rutyna, bo w 90 procentach przypadków to kapiący zawór zimnej wody spłuczki), wydobył z kieszeni nóż do płyt kartonowo - gipsowych, po czym jednym szybkim ruchem postanowił otworzyć sufit w celach dalszej inspekcji.

W kilka sekund na jego głowie oraz w promieniu kilku metrów kuchni wylądowało kilka litrów "gęstego". Kiedy w końcu dotarłem na adres, zastałem na progu totalnie zapaskudzonego hydraulika, który wściekły syknął tylko przez zęby: "nic tu po nas, uszkodzenie z winy klienta".

Dziwny jest ten świat, w końcu w wielu krajach afrykańskich standardem deweloperskim są właśnie domki z odchodów, więc może o to właśnie finalnie panu doktorowi chodziło.
Ja jednak w przeciwieństwie do sławnych modelek z Dubaju nie jestem koprofagiem i w głębi budowlanej duszy okraszonej pyłem gipsowym poczułem ulgę, że tym razem to nie na mnie trafiło.

Można powiedzieć, że korek na autostradzie uratował moją godność. Od tamtej pory spieszę się do klientów jakby mniej, bo nigdy nie wiadomo, jakie gów*o czyha za rogiem.

*****

Natomiast moją codzienność, czyli świat moimi oczyma, zobaczysz tutaj.

Ps. Przy okazji, jeśli szukacie ciekawych mieszkań czy domów do zamieszkania a nie do prowadzenia batali sądowych z deweloperami, zajrzyjcie na houser.pl gdzie możecie przeglądać i dodać darmowe ogłoszenia nieruchomości.

12

Oglądany: 72029x | Komentarzy: 31 | Okejek: 438 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

23.04

22.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało