Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

W Iranie pytano mnie, czy policja może nam coś zrobić, jeżeli nie byliśmy u spowiedzi

47 856  
180   27  
Podróżniczka, organizatorka eskapad, nauczycielka języków obcych. Wraz z mężem postanowiła zwiedzić świat dookoła. Jak zaczęła się ich podróż? Wyszli z domu w Katowicach z plecakami i... złapali stopa. Zwiedzili kilkadziesiąt krajów, od Turcji po Nową Zelandię. O swoich przygodach pisze na autorskim blogu.

Zastanawiam się, czy podczas godzinnego spotkania możliwa jest satysfakcjonująca rozmowa o trzyletniej podróży dookoła świata?

Na pewno jest to trudna sprawa, choć ostatnio byliśmy gośćmi w D„zień dobry TVN” i tej stacji udało się to zrobić w siedem minut! (śmiech)

OK, to przechodzę do pytań, żeby nie tracić czasu! Dlaczego wybraliście autostop jako główny sposób na przemieszczanie się po globie?

Autostop zawsze był moim ulubionym środkiem transportu, ponieważ żaden inny nie daje takiej bliskości z ludźmi. Kierowcy pytali nas, dokąd zmierzamy, a my zazwyczaj odpowiadaliśmy: „Nie wiemy. Gdzieś, gdzie jest ładnie”. I do takich miejsc trafiliśmy, tam, gdzie nasi kompani podróży sami bardzo lubią przebywać. Dzięki temu często mieliśmy pięciogwiazdkowy widok z namiotu. Zdarzało się, że kierowcy zapraszali nas do siebie i to też były niezwykłe doświadczenia.

Skąd u Ciebie odwaga do podróży za jeden uśmiech? Obecność męża miała wpływ na Twoje poczucie bezpieczeństwa?

Na pewno czułam się pewniej, chociaż nigdy nie miałam problemów z taką formą przemieszczania się. Oczywiście są kraje, gdzie relacje damsko-męskie są dla mnie na tyle obce kulturowo, że pewnie miałabym jakieś obiekcje przed podwózką. Trzeba też mieć łeb na karku, żeby wiedzieć, kiedy należy się z danej sytuacji wycofać.

Na przykład z imprezy dla swingersów w Australii?

(śmiech) Znaliśmy już nieco poczucie humoru mieszkańców tego państwa i kierowca, z którym podróżowaliśmy, bardziej nas rozbawił swoją propozycją, niż wystraszył. Aczkolwiek podróżowanie przez Australię może być nieco zaskakujące dla nowicjuszy…


A sam kraj Cię zaskoczył?

Muszę powiedzieć ważną rzecz: od pobytu w Iranie, ledwie kilka miesięcy po wyjeździe z domu, przestaliśmy zwiedzać świat. Nie wyznaczaliśmy już sobie iluś tam miejsc, które należy zobaczyć w danym kraju. Zaczęliśmy bardziej żyć w tych miejscach. W Australii spędzaliśmy czas na wolontariatach, szukaliśmy miejsc do życia na helpeksach (www.helpx.net - platforma dla podróżników, na zasadzie: nocleg/pożywienie za pracę – red.). Bywało zaskakująco, bo na przykład jeden z gospodarzy okazał się być zawodowym pogromcą krokodyli!

Wydaje mi się, że to jedna z ciekawszych form poznawania świata, zbierania doświadczeń.

Dla mnie tak, choć na pewno jest czasochłonna, jeśli wybieramy się do Australii na 2-, 3-tygodniowy pobyt, to jest raczej niewykonalna. Wracając do pytania: uwielbiam ten kraj, wróciłabym w mgnieniu oka. Australia jest bardzo bogata kulturowo, to też absolutny hicior botaniczno-zoologiczno-widokowy.
Jedyny minus to dla mnie kuchnia, nie odpowiadało mi tamtejsze jedzenie. W Australii wylądowaliśmy po pobycie w Azji Południowo-Wschodniej, gdzie nasze kubeczki smakowe zostały mocno rozpieszczone.

Skoro mówimy o rozczarowaniach, to takim przeżyciem była dla Ciebie wizyta w Nowej Zelandii, o której zwykle myślimy w kategoriach „raj na ziemi”. Rzeczywistość podróżnicza nieco zweryfikowała Twoje poglądy w tej kwestii.

Musiałabym być niezwykle zblazowana, żeby powiedzieć, że to miejsce mnie rozczarowało. Natomiast jechałam tam z absolutnie nierealnymi oczekiwaniami.


To znaczy?

Zawiódł mnie głównie brak możliwości namiotowania. Turyści sami są sobie winni, bo to odpowiedź Nowozelandczyków na brak odpowiedzialności z ich strony. To był jedyny kraj, w którym byliśmy „skazani” na ludzką gościnność. Jakkolwiek dobrze bym nie wspominała ludzi, u których mieliśmy przyjemność stacjonować, i z którymi nawiązaliśmy relacje trwające do dziś, to wolę mieć świadomość, że sama odpowiadam za swoje podróże i nie muszę być od nikogo zależna. Ceny za hotele, pola namiotowe czy mieszkania na wynajem powalają. Mogłyby zrujnować nasz budżet i nie pozwoliłyby na dalszą podróż.

Warto podkreślić, że trzyletnią podróż sfinansowaliście z własnych środków.

Tak, chwytaliśmy się po drodze przeróżnych zadań, ale też często musieliśmy się ratować wolontariatami czy gościnnym ogródkiem tubylców w zamian za drobne prace. Pod tym względem Nowa Zelandia nas zmęczyła. Zakładaliśmy noclegi na łonie natury, w pięknych okolicznościach przyrody. Ale nie ma tego złego - dzięki obostrzeniom i kontaktom z miejscowymi mieliśmy możliwość np. nurkowania z uchatkami czy polowania z harpunem na własną kolację.

„Jadę nie do końca wiedząc dokąd, le to nie szkodzi, bo dotarcie do celu nie jest moim celem” – ciekawie patrzysz na zwiedzanie świata. Dajesz sobie przestrzeń na zaskoczenie, doznawanie różnych nieprzewidywalnych sytuacji.

Musiałam do tego dojrzeć, bo wyruszając z Polski, mieliśmy pewne założenia: w tym kraju spędzimy tyle czasu, w tym tyle, przez dwa lata objedziemy świat dookoła autostopem i jachtostopem. Rozpisaliśmy cały grafik. Oczywiście wszystko się rozsypało po dwóch miesiącach, z dwóch lat szybko zrobiły się trzy, zamiast pięciu kontynentów zwiedziliśmy cztery. Naszym pierwszym celem było dotarcie do Nowej Zelandii, ale podróżowaliśmy tak krętą drogą, że cel główny zszedł na dalszy plan. Wszystkie rzeczy, które wynikały w trakcie wyprawy, były dużo ciekawsze niż punkt docelowy.


Zabawnie brzmi fakt, że mieliście rozpiskę na całą eskapadę, a wyszliście z domu z dwoma plecakami i staliście przy drodze w Katowicach z kciukami trzymanymi w górę.

Planowaliśmy intensywnie, ale krótkoterminowo. Kiedy wiedzieliśmy, że za kilka dni będziemy w Istambule, to już mieliśmy dogranego gościa, który zapewni nam tam nocleg. Po Turcji jechaliśmy do Gruzji, gdzie spotkaliśmy się z naszymi przyjaciółmi, którzy wybrali się do nas na urlop. To dało nam bonusową chwilę na zastanowienie się, czego nam jeszcze potrzeba, a który balast możemy posłać z powrotem do Polski z naszą ekipą.

Co nie przydało się w podbijaniu świata?

Na przykład drugi komplet bielizny termicznej, nadwyżka ubrań, hamaki, różne campingowe szpargały.

A propos przyjaciół i bliskich: jak to jest powiedzieć swoim życiowym kompanom, że znikasz na trzy lata?

Wcale nie tak trudno, jakby się mogło wydawać. Ten pomysł krążył nam w głowach od dawna. Większość mojej rodziny mieszka za granicą, podróż zawsze była czymś normalnym, oczywistym. Dlatego bardzo nam kibicowali i pewnie trochę zazdrościli. Gorzej było u mojego męża, ponieważ pochodzi z rodziny mocno stacjonarnej. Co ciekawe, z niektórymi osobami kontaktowaliśmy się dużo częściej będąc w podróży, niż kiedy byliśmy w ojczyźnie. W zasadzie miałam tylko dwa kryzysy emocjonalne.

Pewnie chodzi o Twoją babcię i śluby przyjaciół.

Dobry research! Kiedy przebywaliśmy w Nowej Zelandii, na ślubnym kobiercu stawały dwie pary młode, z którymi się przyjaźnimy. Na dwóch weselach tańcowaliśmy przez Skype’a. To było dla nas trochę przytłaczające. Drugi moment kryzysowy nastąpił w Stanach Zjednoczonych. Kiedy ruszaliśmy podbijać ten kraj, moja babcia mocno się rozchorowała i szybko zmarła. Strasznie to przeżyłam, poczułam się bezsilna.

Czego oczekiwałaś po podróży? Emocji, doświadczenia, nauki?

Wszystkiego po trochu. Na pewno droga jest świetnym nauczycielem, ogromną lekcją pokory, próbą charakteru. Był to wspaniały cement dla naszego związku, bo mieszkaliśmy ze sobą przez trzy lata w namiocie, we wszystkich możliwych niekomfortowych warunkach.

To ciekawe, co mówisz, bo inny podróżnik, Mieczysław Bieniek, wspominał w rozmowie ze mną o różnych niedogodnościach w kontekście podróżowania nie samemu, a właśnie z kimś. Ponoć trudniej wtedy o podwózkę, nocleg czy pożywienie.

Rozumiem jego podejście, jednak ja mam z mężem bardzo fajną relację, dobrze się uzupełniamy. Mamy różne mocne strony, moją jest komunikacja, w tym załatwianie rzeczy niemożliwych i dogadywanie się w różnych językach, nawet w tych, których nie znam. Piotrek ma wiele talentów, jest złotą rączką, zawsze znajdzie rozwiązania na każdy kłopot, w dodatku to ostoja cierpliwości. Uzupełnialiśmy się, chociaż na pewno są ludzie orkiestry, którzy są w stanie działać w pojedynkę w różnych warunkach.

Zwiedziliście razem kilkadziesiąt krajów, spotkaliście ludzi z różnym podejściem do świata, religii, polityki. Na swoim blogu piszesz, że największy szok kulturowy przeżyłaś w Iranie.

To był szok na wielu płaszczyznach. Różne rzeczy się słyszy na temat Iranu w mediach, a czułam się tam bardziej bezpieczna niż w Norwegii czy Islandii. Ludzie niesamowicie troszczą się tam o siebie, dbają, zależy im na sobie. Mają też taką naturalną potrzebę pomocy, jeżeli widzą, że ktoś jej wymaga. A według ich założeń każdy turysta jej potrzebuje.

O czym rozmawiałaś z miejscowymi?

Wszyscy mieli mnóstwo pytań. Zabawna była sytuacja w pierwszym domu, który odwiedziliśmy w Iranie. Mieszkała tam rodzina mocno przywiązana do tradycji, kultury i religii. Co ciekawe, nigdy nie spotkali nikogo spoza Iranu. Poczuliśmy ogromną odpowiedzialność.

Byliście „ambasadorami” Polski.

Nawet Europy! Oczywiście od razu zaliczyłam wtopę, kiedy po prysznicu zapomniałam zasłonić stopy. Byłam cała opatulona, tunika, hidżab, spodnie, ale miałam mokre nogi, więc nie założyłam skarpetek. Pan domu spojrzał na mnie, odwrócił się do Piotrka i powiedział:

- Mister Piter, czy może pan poprosić żonę, żeby założyła skarpetki?


Problematyczna sytuacja.

Tak, ale szybko o niej zapomnieliśmy, bo gospodarze zaczęli nas o wszystko wypytywać. Byli ciekawi, jak się ma sytuacja w Polsce, jak podchodzimy do religii. Najbardziej zapadło mi w pamięć pytanie, czy policja może nam coś zrobić, jeżeli nie byliśmy u spowiedzi. Później kiedy o tym rozmyślałam, takie łączenie faktów wydało mi się bardzo logiczne, bo przecież w Iranie prawo równa się religii.

Co jeszcze zapadło Ci w pamięć w tej części świata, nim ruszymy w dalszą podróż?

Ta'arof, to na pewno jest rzecz, którą trzeba poznać przed podróżą do tego kraju. To zestaw norm społecznych, które determinują pewne zachowania.

Kodeks dobrych manier, który uchroni nas od wielu nieporozumień.

Tak, a wymaga m.in. trzykrotnego odmówienia czegokolwiek, czego by ci nie oferowano, dopiero przy kolejnej zachęcie można przyjąć podarunek czy zaproszenie. Pewnego razu Piotrek poszedł kupić bilet u kierowcy autobusu. Ten stwierdził, że jesteśmy gośćmi i nie może przyjąć od nas pieniędzy. Piotrek podziękował i ruszyliśmy w trasę. Kiedy wysiedliśmy na odpowiednim przystanku, kierowca zaczął nas gonić! Podszedł do nas i chciał zapłaty. Zdębieliśmy.

Wyobrażam sobie tę scenę!

(śmiech) Piotrek wyciąga więc gotówkę, a kierowca... znów odmawia. Odchodzimy zatem, a on goni nas po raz trzeci! I dopiero za czwartym razem stwierdził, że skoro nalegamy, to możemy zapłacić.

Ciekawa postawa.

Znam sytuację, gdzie turysta od razu przyjął zaproszenie na herbatę od Irańczyka, który żeby nie stracić twarzy, musiał z nim przejechać trzysta kilometrów, żeby dopełnić obietnicy i wypić wspólnie gorący napój.

Z Iranu przenieśmy się do Parku Narodowego w Yellowstone (USA), znanego z kreskówek, który udało ci się odwiedzić, zaznaczając przy tym, że było to twoim marzeniem z dzieciństwa.

Zawsze miałam fioła na punkcie miejsc geotermalnych. Uwielbiam takie rejony, a do krainy Misia Yogi mogłabym wrócić już jutro i nie wychodzić poza teren parku przez trzy tygodnie. Moje top 3 na świecie.


Podczas Waszej trzyletniej podróży nocowaliście w różnych miejscach: w namiocie, na łodzi, czy w samochodzie. Które z nich było najbardziej komfortowe?

To bardzo trudne pytanie. W tej chwili wydaje mi się, że nasz van, ale to z powodu tego, że po wizycie w Nowej Zelandii opanowało nas zmęczenie. Potrzebowaliśmy trochę prywatności i elastyczności.

Samochód kupiliście w USA.

Tak, w Los Angeles. Piotrek przerobił go na kampera i przejechaliśmy nim 20 tysięcy mil po 25 stanach. Było bosko. Zregenerowaliśmy się.

A która kuchnia świata przypadła Wam do gustu najbardziej?

Uwielbiam kuchnie świata i nigdy nie wyjeżdżam z danego kraju, jeśli nie poznam podstawowych składników spożywczych, jakich się w nim używa do przygotowania potraw. Bardzo przypadła mi do gustu kuchnia malezyjska. Jest szalenie różnorodna. Kiedy idziesz ulicą, na której sprzedawane są rozmaite potrawy, to zapachy powalają: czujesz przyprawy, owoce. W powietrzu mieszają się aromaty korzenne ze słodyczą mleka kokosowego i ostrym jak żyleta chilli. Przepadam za zupą laksa!

O czym najchętniej byś zapomniała, jeśli mówimy o spożywczych aspektach podróży?

O chińskich słodyczach. Temat do zapomnienia, zło wcielone. Jak można robić łakocie z groszku, fasoli czy ryżu? Wszystko jest bardzo przesłodzone i właściwie nie czujesz smaku tych składników. Najgorsze było ciastko, którym rzuciłam jak Magda Gessler. Jego głównym składnikiem była kandyzowana wieprzowina...wyglądało jak drożdżówka z czerwoną watą cukrową...

Chińczycy mają chyba mocno rozbudowany aparat smakowy...

Kuchnia chińska jest szalenie bogata, kompletnie różna w każdej prowincji, ale jedno, co ich łączy - jak siedzisz w pociągu, to wszyscy wokół jedzą zupki chińskie.

Czym urzekły Cię Chiny?

Widokowo są cudowne, kulturowo – śmieszne, dziwne, inne, na pewno bardzo ciekawe. A co do miejsc, to najbardziej podobał mi się Tybet, to moje wielkie odkrycie. Te panoramy, kolory, błysk w oczach ludzi, ich filozofia.

A co myślisz o tybetańskim „Sky burial”, tłumaczonym jako „podniebny pogrzeb”?

Na pierwszy rzut oka to przerażająca tradycja, ale jeśli się nad tym głębiej zastanowić, to nie ma w tym nic nadzwyczajnego. To najbardziej naturalny sposób pochówku, jaki może być.


Oddanie zwłok sępom na pożarcie to naturalny sposób pochówku?

Wiem, że brzmi to dramatycznie, ale w Tybecie są wysokie góry, nie ma drzew na opał, przez większość roku ziemia jest bardzo zmrożona. Poza kwestiami kulturowymi - to po prostu bardzo praktyczne.

Nim zwłoki trafią do sępów, są odpowiednio przygotowane – poćwiartowane. Mało tego, rodzina zazwyczaj nie bierze udziału w tym rytuale, oddaje się żałobie w swoim domu, a widzami tego przedsięwzięcia mogą być... turyści.

Miałam to szczęście, że kiedy byłam w Tybecie, żaden taki pogrzeb się nie odbył. Obserwowałam tylko zawiedzione sępy, które krążyły dookoła miejsca, gdzie zwykle praktykuje się „podniebny pogrzeb”. Do Tybetu raczej nie trafiają turyści, którzy liczą na zdjęcie jak myją słonia czy głaszczą tygrysa. Tam turyści są turystami, a sępy sępami.

Ładnie powiedziane.

Podróżujący mają dużo szacunku do tego miejsca i ludzi. Wracając jeszcze do pochówku: kiedy po ludziach zostają same kości, mieli się je i rozsypuje. Nic po człowieku nie zostaje.

Przejdźmy płynnie z tematu sępów do zoologii...

(śmiejemy się przez chwilę)

Wspomniałaś na swoim blogu, że poprzez podróże odkryłaś w sobie przyrodniczego detektywa.

Owszem, nigdy się nie interesowałam tą dziedziną, jestem humanistką. Zwierzaki, które napotkaliśmy podczas naszej wyprawy, dały nam wiele radości. Zapragnęłam więcej. Przyszedł taki moment, że zaczęliśmy ustalać trasę pod kątem tego, gdzie można jakiego zwierza wypatrzyć.


I co ciekawego wypatrzyliście?

Bardzo chcieliśmy zobaczyć koale, dlatego w Australii nocowaliśmy w miejscu, gdzie często się pojawiają. Nad ranem obudził nas niesłychany hałas. Nie wiedzieliśmy, co jest grane, ni to wycie, ni to młot pneumatyczny. Wychodzimy z namiotu, a nad nim na gałęzi pluszowa kulka wydaje godowe odgłosy! Wydaje mi się, że po moich prelekcjach dla różnych instytucji, najczęściej wyszukiwanym tematem w sieci jest: jak brzmi odgłos godowy koali! (śmiech)

Trzeba będzie sprawdzić, żeby nie być kiedyś zaskoczonym!

Polecam! Spotkaliśmy też manata na Florydzie. Szalenie interesujący osobnik: przyciężkawy, delikatny, bardzo uroczy roślinożerca, który najbliżej spokrewniony jest ze słoniem - tym lądowym, nie morskim! Żyje w ściśle określonym środowisku i temperaturach, bodajże 22-23 stopnie, inaczej zapada w hipotermię. Należy uważać, żeby nie przestraszyć zwierzaka, ponieważ kiedy ucieknie, będzie mu bardzo trudno znaleźć nowe, odpowiednie miejsce do życia.

Manaty zapisały się na kartach historii.

Tak, wspominał o nich Kolumb. Kiedy wraz z załogą dobijali do Haiti, zauważyli w wodzie ogony kształtem przypominające dolną część ciała kobiety-ryby. Zanotował więc w swoim dzienniku, że u wybrzeży Haiti mieszkają syreny.

Na plaży na Bahamach mieszkają zaś świnie, które są… wielką atrakcją turystyczną i dobrze się na nich zarabia.

Tak, mnie też to zszokowało! Jak to świnie są atrakcją? Ja jestem mieszczuchem, nie widuję pływających w oceanie świń na co dzień. Owszem, wyglądają uroczo, ale wciąż są… świniami. Piotrek zaś wychował się na wsi i kiedy się dowiedział, ile ludzie płacą, żeby zobaczyć świnie na plaży, to złapał się za głowę.

Skąd wzięły się te zwierzaki na plaży?

Jest kilka teorii, ale najprawdopodobniej kiedyś niedaleko zatonął statek transportowy, a że świnie świetnie pływają... dopłynęły na wyspę i mieszkają tam sobie do dziś. Kiedy byliśmy na Bahamach, mąż budował dom dla człowieka, który załatwił nam tę wycieczkę za niewielką sumę. Oczywiście jest tam dużo więcej atrakcji niż tylko świnie! Można zobaczyć różowe iguany, które organizatorzy dokarmiają krakersami... Rekiny wąsate nie stacjonują tam zaś z racji natury, lecz darmowych… hot dogów. Racjonalna turystyka na Bahamy jeszcze nie dotarła.

Racjonalnie było zaś w Arizonie, gdzie zwiedzanie pewnego terenu było zależne od wyników losowania.

Tak się dzieje na przykład w przypadku spływu w Wielkim Kanionie, gdzie lista oczekujących sięgnęła kilkunastu lat. Niektóre z najbardziej obleganych miejsc w USA mają narzucony dzienny limit osób odwiedzających. Z takim rozwiązaniem spotkaliśmy się, kiedy chcieliśmy zwiedzić formację skalną na pograniczu Arizony i Utah - „The Wave”, które jest takie znane chyba dzięki tapecie z Windowsa. Tam codziennie losowanych jest dziesięć osób przez Internet (ze sporym wyprzedzeniem) i kolejne dziesięć na miejscu, na drugi dzień.


Spośród ilu chętnych?

Różnie, my rywalizowaliśmy z około trzystoma osobami.

Szanse gigantyczne!

Nie udało nam się, ale polska rodzina, którą tam spotkaliśmy, dała nam cynk, że zaraz po losowaniu odbędzie się kolejne, o wejście na teren, który graniczy z „The Wave”, równie piękny, ale mniej znany. Na losowanie przyszło już tylko jakieś trzydzieści osób i udało się! Było absolutnie zjawiskowo.

Dwadzieścia pięć kilometrów wśród zachwycających widoków.

Mogło być więcej, ale „Burak”, nasz kamper, nie poradził sobie z kolejnymi kilometrami kolein i skał.

Udało Wam się zobaczyć ten niezwykły teren dzięki loterii, których zazwyczaj unikasz jak ognia.

Unikam, żeby nie wykorzystać limitu szczęścia w podróży, na przykład w takich sytuacjach. Kiedyś Piotrek puścił trzy kupony Multilotka i wytypował sześćdziesiąt z osiemdziesięciu liczb. Wybrał dokładnie te, których nie wylosowano!

Ma za to farta do propozycji biznesowych, jak udział w… chińskiej reklamie.

https://vimeo.com/222035591

Na szczęście nie musiał być losowany na castingach! (śmiech) W Syczuanie – prowincji w południowo-zachodnich Chinach, trafiliśmy na studentów, którzy pracowali w agencji reklamowej. Mieli wakat na „białego przystojniaka” w reklamie, którą mieli realizować w najbliższy weekend. Zaproponowali tę rolę Piotrkowi. Bawił się przednio, chociaż przez dwa dni chodził w za ciasnym garniturze i za małych butach.

Reklama dotyczyła apartamentowców jednego z deweloperów.

Dowiedzieliśmy się dopiero w dniu emisji, kiedy znajomi z Chin wytłumaczyli nam, o co w niej chodzi. Wcześniej nie do końca wiedzieliśmy, w czym mój mąż bierze udział. Równie dobrze mógł to być film promocyjny perfum, whiskey czy skrzypiec.


Czy twój mąż dostał za swoją rolę gratyfikacje finansowe?

To była symboliczna kwota, niewarta tego, co nastąpiło później. Chwilę po nagraniach ktoś z ekipy realizatorów opublikował na swoich social mediach zdjęcie z planu filmowego, że pracuje z modelem z Europy. Piotrek został wezwany na posterunek, a ja - na wszelki wypadek - razem z nim. Przez dwa dni tłumaczyliśmy się z nielegalnej pracy w Chińskiej Republice Ludowej…


Brzmi groźnie.

Początkowo było bardzo sympatycznie, policjanci zafundowali nam lunch, siedzieliśmy przy herbatce, opowiadaliśmy o podróżach. Przeglądali też nasze dokumenty, wizy. Był przy nas tłumacz, który informował nas na bieżąco, co się dzieje. Jakiś czas później zaczęły się groźby deportacji, aresztu, kary pieniężnej. Pobrano nam też odciski palców.

Zrobiło się nieprzyjemnie.

Skończyło się na karze pieniężnej. Zapłaciła ją agencja, która zatrudniła Piotrka. Zachowali się bardzo fajnie, mimo że oskarżenia były skierowane do męża. Co się jednak nastresowaliśmy, to nasze. Co ciekawe, kiedy wychodziliśmy z posterunku policji, tłumacz zaproponował mi pracę na uczelni. Na czarno…

Spędziliście w podróży trzy lata, jakie masz wnioski, przemyślenia po tej eskapadzie i jak bardzo zmieniła Ciebie jako człowieka?

Moja główna refleksja jest taka, że podczas tych trzech lat spotkało mnie tyle dobra, cudów od ludzi, miałam tylu aniołów stróżów po drodze, że mam szaloną ochotę oddawać to światu, dzielić się.


Nie uważasz, że media pokazują świat bardzo jednostronnie, w szarych kolorach, jako złe i niebezpieczne miejsce, gdzie nie ma miejsca na empatię i miłość?

Zło lepiej się sprzedaje. Kiedy ostatnio przeczytałeś wywiad czy reportaż, który zaczynał się od słów „ludzie są dobrzy”?

Podróże po świecie odczarowują nam świat, który do tej pory obserwowaliśmy oczami mediów.

Ludzie często myślą stereotypami, szufladkują miejsca nas zasadzie: tam nie jadę, bo mnie zjedzą.

Dobrym przykładem jest Iran, który tak mocno Cię zaskoczył.

Tak, ale takich miejsc było bardzo wiele. Chociażby kraje, w których główną religią jest islam, lub państwa, w których nie aż tak dawno toczyły się wojny, jak choćby Wietnam.

Mówimy: Wietnam, myślimy: wojna. Ludzie mocno zakotwiczają takie skojarzenia.

Nam autostop pokazał świat na nowo, „narzucił” nam kontakt z drugim człowiekiem.

Gdybym chciał wyruszyć jutro dookoła świata, co byś mi poradziła?

Nie polecam pakować się na wszystkie pory roku. My popełniliśmy ten błąd, mieliśmy za dużo rzeczy, plecy nam ucierpiały i ogólnie utrudniało nam to podróż. Jeżeli chodzi o mniej techniczne aspekty, to poradziłabym ci uśmiechać się do ludzi i jak najczęściej odpowiadać „tak”.


Nawet jeśli obcy w Azerbejdżanie proponuje ci nocleg, po czym zamyka was w swoim mieszkaniu na klucz?

To była jedna z bardziej stresujących sytuacji! Siedzieliśmy w jakiejś kawiarni w Azerbejdżanie i podpytywaliśmy ludzi o nocleg, konkretnie o miejsce, gdzie możemy rozbić namiot. Podszedł do nas gość i zaproponował inne rozwiązanie - swoje lokum. Zgodziliśmy się. Pojechaliśmy do niego. Wpuścił nas do środka, pożegnał się, wyszedł i… zamknął nas na klucz. Nawet nie wspomniał, że tam nie mieszka!

Wyobraźnia zaczęła działać.

Daj spokój! A to jeszcze nic, bo ja mam wysoko postawioną granicę obleśności, ale to, co tam zastaliśmy... robactwo, brak wody, mieszkanie w trakcie remontu, nie działała ubikacja, wszystko się kleiło. Rozłożyliśmy koc termiczny i na nim spaliśmy. To znaczy „spaliśmy”, bardziej leżeliśmy i główkowaliśmy: kto wie o tym miejscu, kto ma do niego klucze, czy to nie jest jakaś melina i ktoś nie wparuje do niej w środku nocy?


Dodajmy, że w oknach były kraty…

Nie było jak się wydostać. Rano czekamy z plecakami przy drzwiach, ale nikt się nie pojawia. Czekaliśmy kilka godzin. Facet wszedł do mieszkania w momencie, kiedy Piotrek zaczął piłować kraty w oknie. On tylko się uśmiechnął i zapytał: I jak? Pospali?”.

Zobacz też: Blondynka w Gruzji to królowa życia. Może mieć absolutnie wszystko i wszystkich


Wywiad z Hanią przeprowadził Paweł Kłoda z portalu Rozmowy Do Kawy i po raz pierwszy opublikowany został na Joe Monster.org. Paweł ma talent do rozmów i na pewno to nie ostatni jego wywiad na naszych łamach. Jeśli znacie ciekawe, nietuzinkowe i jednocześnie mało popularne postaci, z którymi warto porozmawiać, możecie je polecić w komentarzu lub mailem przez joe@joemonster.org
14

Oglądany: 47856x | Komentarzy: 27 | Okejek: 180 osób


Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

16.04

15.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało